14 maja 2013

Rozdział IV: Zerwanie cz.1


Przodkowie niedźwiedzich dusz

Jeśli nie ustąpię, poprosisz mnie bym się zmienił?
 Ta susza krwawi, my tańczymy dla deszczu
 Upajamy się powietrzem, ale to wciąż nie to samo
 Te światy zderzają się, ale odległość pozostaje
 Wytykamy palcem, nigdy nie akceptując winy i wiem, wiem

     Zatłoczona ulica brzęczała klaksonami samochodów dopełniana wiązankami przekleństw wypływających z łańcucha pojazdów zakorkowanych na ulicy Gordon street. Niewielka stłuczka dotkliwie sparaliżowała ruch zamglonego spalinami miasta. Dwa radiowozy zjawiły się błyskawicznie na miejscu, próbując okiełznać nerwową atmosferę podsycaną zniecierpliwieniem ludzi. Brooklynne prychnęła, kiedy nachalne dźwięki wrzeszczały jej do uszu w bezosobowym bełkocie byłego życia. Tego nienawidziłam, ale nadal tęsknię. Niechętnie opuściła pociąg przywitana gamą szarpanej muzyki egzystencji działającej na wyczulone zmysły, skrzywiła się, dostrzegając w jak brudnym i małostkowym świecie dorastała.
     Stacja Glasgow Central ociekała ludzkim pejzażem odbijającym się w oczach jasnowłosej z przykrą świadomością ich kruchości wobec bytów wmieszanych w te niewarte człowiecze życia - warczące głośno, a nierozumiejące swojej nikłości i zbyt szybkiego przemijania. Brooklynne dopadł niepokój i mdłości oblewające trzewia zimnym strumieniem chaotycznych myśli. Nadal czuła się tą uchodzącą z każdym dniem ludzką istotą, nadal obawiała się, że umrze, zapominając kim się stała. Wtedy zdawała sobie sprawę, że ma przed sobą tysiąc lat półmartwego życia, ale nawet to nie leczyło obsesyjnego rozchwiania dyskretnie tkanego przez stwora.
     Opuścili stację od strony Gordon Street, na którą piętrzył się Central hotel, wbijając się w zgiełk przedpołudnia. Riem nie sprecyzował konkretnie celu ich przybycia do tego miasta, stwarzając otoczkę tajemniczości wokół całego zdarzenia. Milczał, będąc nieustannie spiętym od czasu wyjazdu z Londynu, jakby przytłoczony jakąś sytuacją z hotelu Olivier, ale odważyła się zapytać. Chłopak kazał jedynie, bez użycia silnego tonu, żeby dziewczyna szła posłusznie za nim nad czym się nie buntowała i wykonywała to z dbałością o narzucone przez złotookiego tempo. Jasnowłosa skrycie przed zmysłami kota analizowała spokój, jaki ogarnął Brikina odkąd wysiedli z pociągu. Zielonooka wyczuwała w nim ogromne skupienie, czujność wędrującą niczym fale magnetyczne z nurtem lekkiego powietrza.
   - Dlaczego Glasgow? – Zapytała, gdy zapuścili się w głębsze odmęty drogi, wychodząc wprost na Hope Street, gdzie smród spalin dotkliwiej wdarł się do nosa blondynki zbyt długo przebywającej w czystszej atmosferze pociągu. Pospiesznie rozwijający się półmartwy organizm wariował nieprzyzwyczajony do zmienności w natężeniu zgnilizny ludzkiego świata rażony odorem chciwości ludzkich umysłów. Jasnowłosa przykryła dyskretnie nos.
     Ciemnowłosy omiótł wzrokiem niepodobnym do sobie ulicę zabudowaną wysokimi i ciemnymi kamienicami, w których tkwiły wystawy drogich butików, parę restauracji to tańszych, to dla bardziej wymagających, stwarzających krajobraz zurbanizowanego miasta. Wśród słabych przebłysków słońca za kotary szarawych chmur niemrawo padających na zastygłą w emocjach twarz Brikina, kot nasłuchiwał z zagazowaniem wszystkich zmysłów, szukając między dźwiękami ulicy znanych szumów oznaczających niebezpieczeństwo. Rysy wyostrzyły się po czasie analizowania, spięły się tym, co właśnie wyczytały z mieszaniny rozproszonych, punktowych dudnień.
   - Posłuchaj – przerwał cykl trującego opanowanie milczenia zagłębiającego się oślizgłymi dłońmi w głąb zdrowych emocji. Riem nie spojrzał na Brooklynne, nieustannie wypatrując czegoś zagrzebanego w tłumie jednakowych ludzi, spieszących się do własnych codziennych zajęć. – Nie Glasgow jest naszym docelowym miejscem, ale zanim wybierzmy się tam, gdzie zmieszamy muszę coś najpierw muszę coś załatwić.

     Obok półmartwych przemknął z mechaniczną siłą spory samochód dostawczy z nadrukiem pieczywa na boku i logiem nieznanej piekarni. Wzburzony podmuch przedarł się między kosmkami jasnych włosów dziewczyny, niszcząc pewien ład i pozostawiając chaos. Zdobiona mieszanymi uczuciami okrągła twarz zielonookiej wertowała postać kota zamkniętego w pozie gotowej do ataku. Nie rozumiała o co chodzi, co takiego usłyszał, wpatrując się w jeden punkt na zachodniej części Glasgow, zdawała sobie jednak sprawę, że to  rzecz ważna i zagrażająca życiu – ich życiu prawie niezniszczalnemu. Zaczęła się poważnie obawiać.
   - Nie możemy iść razem – rzucił spokojnie, chociaż smętne wizje snuły się po jego umyśle zakrzątniętym wieloma sprawami ogromnej wagi. Z kieszeni czarnych, dresowych spodni wysunął zaciśnięte w pięści dłonie spięte nerwami aż żyły wypiętrzyły skórę. Sięgnął ostrożnie rękoma do szyi, gdzie na srebrzystym łańcuszku wisiała obrączka zdobiona trzema, okrągłymi drobnymi dzwoneczkami nieruchomo przytwierdzonymi do złota. – Natrafiliśmy na niespokojny czas. Razem jesteśmy zbyt wyczuwalni, a miejsce, do którego zmierzam nie jest dla ciebie bezpieczne. Najlepsze, co możesz teraz zrobić, to wsiąść do autobusu i odjechać na najdalszy, ostatni przystanek, i czekać tam na mnie.
   - Riem, ale… - Już zamierzała się nie zgodzić z kotem, zlękniona szczątkowymi wyjaśnieniami złotookiego i napierającemu przeświadczeniu zagrożenia, jednakże zamilkła. Osaczenie narastające od początku wizyty w Glasgow sięgnęło zenitu i objęło jasnowłosą w ramiona słyszalnie tykającego czasu, wyznaczającego moment nadepnięcia na pułapkę. Kłębiło się jej w głowie pełno niedorzecznych myśli i urwanych kontekstów wprawiających w zakłopotanie. Porzuca mnie w obcym mieście? – Nie, to nie jest dobre…     
   - Zrobisz to o czym mówię i nie będziesz się sprzeczać! – Spojrzał na nią z wyrzutem, z gniewem palącym doszczętnie jego trzewia; dom duszy. Czasem narastała w nim ochota zrobienia krzywdy dziewczynie. Gdyby nie kluczowe znaczenie młodej półmartwej dla Augustyna, pokazałby jej kto rządzi w tej nieznanej podróży, kto ma ostateczne słowo decydujące. Samo uczucie, że zna ją wyśmienicie nie ratowało dziewczyny przed obojętnym, brutalnym podejściem wobec niej; nawet to nie hamowało w Brikinie tych pragnień, jakże niszczących odbudowaną w spokoju duszę.
     Zielonooka widząc napięcie zamknięte w granicach bezuczuciowo malującej się twarzy Riema, zrozumiała że ma do czynienia z drapieżnikiem; silnym kotem, którym władały krwawe instynkty zwierzęcia pozbawionego sumienia. Uspokoiła się, godząc niechętnie ze świadomością, że w obliczu nowego świata prawo głosu zostało zabrane i pozostały jej jedynie gesty wyrażające akceptację na zdarzenia dziejące się wokół.
   - Skoro to takie ważne – mruknęła speszona, unikając spojrzenia złotookiego sporadycznie osiadającego na sylwetce jasnowłosej. Poczucie winy przytłaczało ją wyraźnie, narastając od środka i wzbierając wyżej ponad normy dobrego samopoczucia. Od momentu przebudzenia psychika dziewczyny sięgnęła zera w pozytywnym myśleniu; dla samej siebie była zbyt mała, aby w ciszy i opanowaniu oswoić się z odmienna naturą. Na czarnowłosym skrucha buntowniczki nie zrobiła wrażenia, ale znacznie obniżyła ton głosu, spychając barwę ze złego na przejętą.
   - Weź to – wcisnął jej w dłoń ściągnięty wcześniej wisiorek z obrączką. Rzecz, z którą poprzysiągł się nie rozstawać, rzecz o bezcennej wartości uczuć i emocji. Przedmiot przywołujący wspomnienie wyostrzające się we mgle  zmęczonego umysłu. Wzburzył się silnym uderzeniem cieśnienia; właśnie burza wizji i obrazów rozpoczęła się na terenie całego organizmu, chociaż twarz pozostała bez cienia afektów targających wnętrzem.
     Riem. Riem… Boje się, kiedy znikasz nagle. Nie wiem wtedy jak mam cię odnaleźć, nie znam tych dróg, którymi chodzisz, to mnie przerasta. Riem, chciałabym zawsze wiedzieć, gdzie jesteś, jeżeli tobie to nie przeszkadza? Po prostu chciałabym wiedzieć, tylko wiedzieć to mnie uspokoi i pozwoli nauczyć radzić sobie w samotności. Nie musisz być przy mnie zawsze, wystarczy mi świadomość twojej bliskości, dlatego pragnę podarować ci tę złotą obrączkę, złotą jak twoje oczy. Dawno temu otrzymałam ją od matki i w każdej sytuacji mogła mnie odnaleźć. Wtedy dziwiłam się w jaki sposób, ale to jednak jest proste. Nie słyszysz tych dzwoneczków, wiem. Sama uczyłam się wiele lat, aby rozpoznać ich ciche brzęczenie, brzęczenie specyficzne, którego nie da się pomylić. Wystarczy, że będziesz nosił ją przy sobie. To tak, jakbym ja miała ciebie obok mnie.
   - Usłyszę go, kiedy tylko nim potrząśniesz – oznajmił, odrywając wzrok wlepiony w chodnik, zamroczony odległym wspomnieniem. Rozglądnął się po okolicy, zdając sobie sprawę z chwilowej nieuwagi i odczytał ponownie szumy z powietrza, upewniając się, że nic im nie grozi. Dziewczyna niepewnie spoglądała na przedmiot, lekko nim podrzucając, ale żaden dźwięk nie wydobył się z trzech dzwoneczków na przedzie obrączki. – Tych dźwięków należy się najpierw nauczyć zanim się go usłyszy. Spróbuje odnaleźć cię bez tego, ale jeżeli uznasz to za stosowne, potrząśnij nim, a na pewno przyjdę. Pamiętaj, obojętnie jaki autobus; byle jak najdalej stąd. I nie wpakuj się w żadne kłopoty.      
     Brikin wskazał dziewczynie przystanek i ponaglał blondynkę wzrokiem nie wyrażającym sprzeciwu. Sam udał się w górę ulicy Hope na północ Glasgow, idąc majestatycznym krokiem utkwionego za pokrywą ludzkiego ciała tygrysa. Brooklynne tęsknie wodziła za nim spojrzeniem podobnie jak zeszłego roku, gdy odprowadzała go błękitnymi tęczówkami na niepamiętanej już londyńskiej ulicy. Ostateczne stracenie jego postaci z pola widzenia dało sygnał do zwrócenia się w stronę przystanku. Chciałabym, aby nasze relacje były… Cieplejsze. I nie dla ciebie stworze, bo ty tak chcesz, nie. Zwyczajnie dla siebie samej, bo dobrze mieć kogoś u boku, kogoś martwiącego się o ciebie. Na kogo mogłabym czekać. Czekać na przyjaciela…  

***

     Ostatni przystanek znajdował się przy Titwood Road w obszarze Crossmyloof na południowej stronie miasta obok torów kolejowych, z których dochodziły dźwięki zbyt dobrze znane i zaśmiecające umysł. Dostała się tutaj, jadąc autobusem z Hope Street i przejeżdżając na drugą stronę rzeki Clyde, ale na tym zakończył się krótki, niedopracowany plan jasnowłosej. Zatrzymała się w innym miejscu, ale w tym samym punkcie wyjścia, co na stacji Glasgow Central, stojąc w osamotnionym boju przeciwko nieznanemu przeciwnikowi. Udało jej się uciec z obszaru, gdzie pozostawiła z Riemem swój wspólny ślad zapachu, uciec z kolebki hałasów i zgiełków rozbudowanego miasta do tej dzielnicy znacznie uboższej w tłok, gdzie zaznała więcej świeżego powietrza.
     Przejrzysta przestrzeń nie zabrudzona widokiem wysokich budynków i kamienic przesiąkniętych starością, murujących ład, pozwalała blondynce doskonale zorientować się w terenie widzianym jako pole jakieś rozgrywki. Przyjemna okolica usłana niskimi domkami jednorodzinnymi zarysowała się w myślach dziewczyny niespokojnym obiektem do przyswojenia niechętnym do nauki zmysłom. Riem, dokąd poszedłeś? Co mam zrobić teraz, na kogo uważać? Mam nie wplątać się w kłopoty, a kłopotem już jest brak rozeznania… Brooklynne przewracała głową na wszystkie strony, orientując się w ścieżkach, drogach i trasach, przyswajając zapachy, rozróżniając dźwięki czy hałasy, ale nieustanie nie odnajdowała się we właściwościach własnego ciała.
     Odkąd stanęła na poboczu ulicy Titwood minęło niecałe piętnaście minut, co w odczuciu nastolatki wyglądało zaledwie na sześćdziesiąt sekund żmudnego chodzenia. Krążyła znudzona siłowaniem się ze zmysłami, stawiając parę kroków do przodu, odwracając się z gracją na pięcie i odchodząc parę kroków powrotem,  czyniąc to bez zaczerpnięcia tchu; non stop. Zastanawiało ją co tak zaniepokoiło złotookiego Riema, że uciszyło jego głośną postawę, opakowując w pudło ciszy i skupienia. Nie rozumiała przed czym kazał uciekać w mieście pełnym ludzi i czego, oprócz słynnych kodów, powinni obawiać się półmartwi? Brikin nie wyglądał, a przede wszystkim nie należał do bytów łatwo ulegających odrobinie niebezpieczeństwa, podwijających ogon ze skruchą i uciekających w kąt zapomnienia. Nie. To potwierdzało potęgę istoty, istot zamieszkujących Glasgow. To musi być coś naprawdę groźnego. Potwierdziła w myślach co skutkowało z napływem lęku, uświadamiającego ją, że jest nikłym reinkarnatem.
     Powędrowała wzrokiem w jeszcze dalszą część ulicy przeciwnej do tej przemierzanej autobusem, kiedy nieokreślona przeszkoda torowała drogę wodzą wyobraźni i zmysłów. Jasnowłosy niewidomy, chociaż widzący zdecydowanie lepiej niż sama Király, kroczył w dali zwrócony plecami do dziewczyny, oddalając się swobodnym truchtem, co efektywnie pobudziło uśpione emocje zielonookiej. Niedorzeczne, to bezwstydne zachowanie! Wzburzyła się na poważnie i z realnym gniewem przepływającym ożywionym zanadto sercem, dobrze interpretując rzeczywistość. Nie musiała pytać nikogo, bowiem oczywisty okazał się fakt, że osobnik ten zwany kodem śledził ją i najwyraźniej nie dbał o pozostanie niezauważonym. Pogrywał, zarzucając haczyk i łapiąc na niego dziewczynę skłonną do wyładowania emocji. Przedmiejską drogą poszła w ślad za nim.
     Zbliżała się godzina czternasta, lecz czas dla jasnowłosej wlókł się wolno. Słońce zawieszone wysoko nie grzało mocno prawie bez energii, jednak dostatecznie jasno świeciło z góry, aby prześwietlić ulicę i oślepić nadwrażliwe oczy. Ledwo rozpoznając drogę przeszła sporą jej część nim źrenice zdołały pomniejszyć się i uchronić przed blaskiem ognistej kuli, wówczas ujrzała park łagodzący zraniony szarym i bezbarwnym otoczeniem wzrok, obdarowując zielone tęczówki podobnym odcieniem liści w kolorze nadziei. Tam zmierzał chłopak, udając, że nie zwraca uwagi na blondynkę, ale skutecznie wodząc ją za sobą. Zrozumiała to, mimo to nie zaprzestała banalnej gry.    
   - Ej! Nieznajomy! – Krzyknęła donośnie, nie spodziewając się po sobie, że głos jej przybrać może taką pewną, władczą barwę, że silna reakcja na zwyczajne zdarzenie zaowocuje chęcią walki o dowiedzenie się czegoś więcej. Część tych emocji niezaprzeczalnie należała do stwora zdenerwowanego ostatnimi zdarzeniami zaszłymi między Brooklynne a Riemem, stwora nietolerującego postać koda wędrującego blisko ciała, w którym się przechowywał, ciała blondynki lekkomyślnej i naiwnej, skorej do złapania niewidomego za rękę i podzielenia się z nim tajemnicami organizmu.
   - Znowu się spotykamy – odrzekł z zawadiackim uśmiechem co przyciągnęło nastolatkę i podeszła do niego szybciej i śmielej. Jego słowa nastroszyły negatywnie jej emocje napierające na usta słowami; głośnymi i ocierającymi się o szaleńczy wrzask. Czerwone wargi rozwarły się z zamiarem naskoczenia na nieznajomego, z pragnieniem uwolnienia kłębów zlepionych w zadania nasyconych żalem i niezadowoleniem. Jednakże kod, nieznany nastolatce z imienia, uprzedził ją w słowach. – Chyba nie będziemy dyskutować o sprawach obcych ludziom tutaj, gdzie każdy jest na wyciągnięcie ręki?  
     Poprawił okulary przeciw słoneczne wyuczonym gestem naszpikowanym teatralnością, po czym zwrócił się za siebie, rękę uniósł wysoko i dwoma palcami wskazał na skupisko drzew. Wtedy ruszył w tamtą stronę, stawiając szerokie kroki i oddalając się od blondynki odczuwalnie szybko. Brooklynne odczekała, śledząc uważnie osobę nieznajomego, jak zaszywa się w czeluściach parkowego siedliska zielonych koron. Przemyślała dokładnie to, co zamierzała zrobić i po straceniu jasnowłosego z oczu ruszyła ostrożnie.

     Przed wejściem przywitała ją biała tabliczka przybita do belki z wyrazistym napisem: Northwood Park. We wszystkich aglomeracja, jakie zwiedziła od zmiany, szukała podświadomie takiego miejsca i takie właśnie miejsce przyciągało ją skutecznie, jakby całe szczęście, i całe zło kryło się w krzewach, i zaroślach naturalnego skrawka betonowej wokoło ziemi. W Londynie był to Hyde Park o królewskim znaczeniu, Phoenix zaś Bolin Memorial Park, którego soczysta trawa rekompensowała ciągły widok rozległego suchego pustkowia. Jako częściowo istota o zwierzęcym charakterze nie przywykła do miejskich dżungli, gdzie największe zagrożenie siały mechaniczne potwory, samochody odbierające niespodziewanie życia wielu bytom drobnych kształtów. Király rozumiała to lepiej niż kiedykolwiek i wolno traciła zaufanie do ulic zabrudzonych niezdrowym rytmem człowieka, którym niegdyś była. Będąc półmartwym chciała unikać tych szorstkich asfaltów, zanieczyszczonego powietrza, sztucznych, charczących dźwięków fabryk i elektrowni. Mogła śmiało przebywać w zurbanizowanych miastach, ale gdzieś po ręką musiała mieć skrawek pierwotnego świata, łąkę, trawnik czy jedno samotne drzewo, aby chociaż na moment zjednać się z prawdą o sobie.
     Zaciągnęła głęboko powietrze, dziękując w duchu, że ludzka głupota nie obróciła tego w autostradę lub centrum handlowe; kolejne, zbyteczne siedlisko rozpaczy dla jej oczu. Ale harmonia, jakiej wyczekiwała, posiadała nieznaczne zakrzywienie na drodze ciszy i spokoju. Ten ciepły końcowy dzień czerwca przywiódł na pomnik natury chmary rozwrzeszczanych dzieci, rozprzestrzenionych i zabierających większość z zielonych terenów. Krzyki ludzkich istot ostatecznie rozpłynęły się i w głowie dziewczyny pozostało jedynie pytanie: dokąd udał się kod? Ogromna okolica, gdzie rośliny rzucały się na pierwszy plan przy wnikliwych spojrzeniach, rozplatała się panoramą parku po zakończonej obserwacji miejsca.
     Mimo iż jasnowłosy ukrył się, zlewając z otoczeniem zarośli, zielonookiej nie odebrało to sił do wytropienia go i dokończenia rozmowy. Mknęła bezgłośnie, omijając grupę nastolatków pachnących niejasną przyszłością i zapuściła się do wygraniczonego starannie przystrzyżoną trawą skrawka lasu na wpół rozjaśnionego od pasm światła przedzierających się przez rozwarstwione korony liści. Niezgrabne, niekobiece kroki stawiane z zażyłością wyrażały roztargnienie Brooklynne dzielące środek ciała z gniewem i cichym, ukrytym przed światem wołaniem o pomoc.
     W tym wcieleniu panicznie bała się pokazać komuś, że jest po prostu słaba, niewystarczająco uświadomiona w byciu sobą, ale coś siedzące w niej, stwór tkający jawnie jej koniec, popychał ją do wykonywania rzeczy, które wywoływały mdlące przerażenie. Ta obca odwaga wskrzeszana w niej, ale wykorzystywana przeciwko, odkrywała się jak pułapka w grząskiej ziemi, w która mimowolnie musiała wpaść, bo dyktowały to wewnętrzne głosy, nie pochodzące z jej własnego wnętrza. Gdyby decyzje zależały wyłącznie od niej, nie ruszyłaby za kodem, którego Riem określił mianem wyspecjalizowanej broni do unicestwiania półmartwych. Te głosy wiodły ją w każde miejsce, mogące stanowić zagrożenie życia dziewczyny.
     Jasne włosy opadały na twarz w trzech czwartych jej długości, kołysząc się lekko wszerz bladych policzków. Okulary zdjęte ze smukłego nosa przewiesił przez kołnierz białej koszuli z krótkim rękawkiem, a żółte spodenki odbijały się blaskiem w czystej tkaninie. Nieznajomy siedział na grubej gałęzi wyobcowanego drzewa płaczącej wierzby, której konar bezsilnie chylił się do ziemi i skupiał się na chaotycznych dźwiękach parku. Jedna noga puszczona luzem w dół poruszała się jakby na wietrze nieodczuwalnym przez ciało i nowe buty poharatane pod spodu, sugerowały ilość wykonanych podróży. Powieki zsunięte uniemożliwiały zobaczenie jego pustego wzroku wpatrującego się w nastolatkę tuż za pokrywy skóry. W prawej ręce ściskał papierosa i monotonnie po upływie równego odstępu czasu, przystawiał go do ust. Wyglądał na młodego, rozwydrzonego dzieciaka o cwanym acz uroczym uśmiechu ujawniającym niekonkretne zamiary.
     Dziewczyna zatrzymała się nieopodal z nerwowym napięciem w okolicy klatki spinającym mięsnie oddechowe, z trudem brała płytkie wdechy. Ciężkość wisząca w powietrzu dobitnie zwracała nastolatce uwagę na coś szykującego się w niedalekiej przyszłości. Nie rozumiała tych sygnałów, nie potrafiła jednogłośnie rzec, co wyłapały jej zmysły i podłamała się żalem nagle rozpierającym wewnątrz. Ale przypisała te zdarzenia zbliżającej się rozmowie z nieznajomym, którego obserwowała, wodząc wzrokiem za ruchem dłoni blondyna dopalającego papierosa.
   - Co cię nie zabije to wzmocni! Uwielbiam to uczucie, kiedy dym zżera płuca, a one go wypierają. – rzekł ze swoim typowym uśmiechem, wyrzucając w powietrze niedopałek, trafiając obok zielonookiej wpatrzonej w pochyłe drzewo. Zniesmaczona gestem koda cofnęła się w bok i złożyła, z posępną miną zdobiącą twarz, ręce na piersiach.
   - Śledzisz mnie? – Zignorowała w zupełności jego słowa i przeszła do konkretnej dla siebie sprawy. Z zewnętrz niby pewna swego, a w środku dygotała jak bezwłose zwierzę w obawie przed atakiem ze strony drapieżnika. Bez problemu mogła porównać koda do drapieżnika, chociaż nie wykryła na jego twarzy zmian w ukształtowaniu, jak to zwykł mieć Riem czy Ripley, posiadał w sobie dużo energii zakłócającej spokojny rytm jej ciała, ingerującej w jej aurę.
   - Żartujesz sobie? – Powiedział, komicznie udając zdziwienie, podobnie intonując słowa, co dziewczyna. Złożył nogi, zawijając je jedna pod drugą i w formie siadu tureckiego lustrował perłową powierzchnią oczu nastolatkę niepewnie przekładającą ciężar ciała z kończyny na kończynę. – Przyszłaś tutaj za mną i oskarżasz mnie o śledzenie? To jakaś forma ironii? – Mógł kontynuować dalej, ale przestało go to najzwyczajniej w świecie bawić czy interesować w jakikolwiek sposób. Odchrząkną niechęć wyrosłą w formie zbitej, gęstej śliny, zbierając się do ponownej rozmowy.
     W tym momencie nabrał ciężkich rysów, stracił swój niewinnie niegrzeczny wygląd  i odznaczył się prawdziwym niebezpieczeństwem przekradającym się pod gładką, napiętą skórą. Nagła zmiana wydała się niepokojącym zjawiskiem, burzliwym atakiem obrazów i wizji w psychice niezrozumiałego dla jasnowłosej koda. Koda wyraźne zezłoszczonego i schłostanego wewnątrz wiązkami frustracji z niemożności dotknięcia drobnych dłoni zielonookiej. Király nie zdawała sobie sprawy, że gniew koda był wynikiem widocznych granic stawianych przez nią tuż przed nieznajomym próbującym dostać się w zacisze jej aury. Z każdym ruchem blondyna Brooklynne przyprawiała się o wrażenie ciągłej chęci ataku ze strony rzekomo niewidomego, ale nie uciekła ponaglana strachem starającym się nakierować rozsądek dziewczyny na dobrą drogę.
   - Nawet jeżeli śledzę cię, czego nawet nie ukrywałem – zaczął bez emocjonalnym tonem, mierząc dziewczynę dyskretnym, pustym wzrokiem, nie pokazując po sobie celu i źródła nagłej zmiany, nagłego przybycia złości do sekretnej jego duszy. Policzki drgały, gdy zgrzytał zębami i ręce pozornie przylgnięte do siebie w delikatny sposób, gniotły się nawzajem miażdżąc kości i stawy drobne. Zadając sobie znikomy ból, temperował niepohamowane chęci. Nie mógł jej zabić, bowiem złamałby słowo dane przyjacielowi, ale coś poruszające się w dziewczynie i igrające z wodzami jego zmysłów skutecznie rozcinało tworzoną powłokę dla negatywnych emocji. Musiał całym rozumnym sobą opanowywać część siebie pozbawioną rozsądku i sumienia. – Co zamierzasz z tym zrobić?
     Zadane pytanie pobrzmiewało groźbą kąsającą receptory wrażliwe na silne afekty. Głos sformułowało się czytelnie w zdanie: „Piśnij, a przekręcę ci kark i wyrwę twoją głowę razem z kręgosłupem” i wywołał niechciane oznaki narosłego w trzewiach lęku. Przełknęła ślinę, sunącą głośno i zdradzającą przerażenie, podnoszące w euforycznym wyraźnie kąciki ust nieznajomego wygięte, w balansującym między znaczeniami, nieznacznym uśmiechu. On pogrywa ze mną? Pomyślała, dostrzegając nikłą oznakę łagodności w postaci jasnowłosego. On pogrywa ze mną, tylko pogrywa. Skup się, nie daj się zastraszyć.
   - Chcę tylko wiedzieć w jakim celu łazisz za mną? To jest irytujące. – Rzekła z nadzieją w głosie, w sobie, że ten nieznajomy typ powie jej coś konkretnego, uchyli rąbka tajemnic. Tajemnic gęstniejących i uniemożliwiających widzenie klarownych odpowiedzi na pytania.
   - Nie ma powodu – mruknął, wzruszając z obojętnością ramionami. Ponownie zmienił pozycję do przysiadu, rozstawiając lekko nogi na boki, dla lepszej równowagi. Pozycję potwierdzającą poprzednie myśli dziewczyny o próbie ataku, ale nieznajomy zatrzymał się w takiej formie na dłuższy czas i nie zamierzał rzucać się z wyskoku na blondynkę.
   - Musi być powód! To nie może być bez sensu, nie może… - Uniosła się, kategorycznie nie zgadzając z chłopakiem, powstrzymując od tupnięcia nogą. To takie ludzie, takie ludzie wyrażenie rozpieszczenia. Nie jestem człowiekiem, jak by to wyglądało gdybym zrobiła coś takiego, gdybym pokazała się od takiej złej strony mojego człowieczeństwa? Stłamsiła negatywne myśli o sobie, skupiając się na osobie rzekomo niewidomego. – Jesteś kodem! Chciałeś zebrać o mnie informacje dla kogoś… Dla kogo?  
     Parsknięcie nieznajomego rozeszło się po niespokojnie cichej okolicy zmiennej pogody raz słońcem patrzącej, raz chmurami zakrywającej swoje oblicze i nielicznymi kroplami spryskującej wilgotną ziemię.
   - Daj spokój! Jestem po prostu wścibskim kolesiem z miasta nadużywającym zdolności, chcąc sprawdzić czy roztargnione dziewczyny ulegną mojemu osobistemu urokowi. – Oznajmił i ku zdziwieniu Brooklynne słowa, które chłonęła uważnie, wydawały się prawdziwe, co w żaden sposób nie uspokoiły jej wrzącego pytaniami umysłu. 
     Poczuła piekące świerzbienie rozlewające się na policzkach, to zaczerwienienie sprawiło, że speszyła się wydostanym z głębin uczuciem wstydu przez spekulacje snute na temat koda. Nie wiedziała czy powinna wierzyć nieznajomemu, czy uparcie trzymać się swoich spostrzeżeń, ale zmarniała na twarzy od niezdecydowania. Spuściła głowę w dół, niby patrząc z zaciekawieniem na rozkopywaną szarym trampkiem ziemię, żeby uniknąć rozpoznania przez chłopaka jej chwili słabości do braku pewności własnych argumentów. Zadygotała niezauważalnie ma gorzką myśl, że tak pomyślała, że uznała siebie za osobę godną wielogodzinnego tropienia. Nadal zapomniała o swojej nikłości wśród wielu podobnych do siebie, nie była wyjątkowa, zatem nie mogła być ofiarą cudzej intrygi, tak zakodowała sobie w umyśle.  
     Jasnowłosy kątem perłowego oka niewidomości bez skrępowania wpatrywał się w blondynkę. Jej twarz zakrywały potargane wiatrem włosy i nie oddawały przeplatanych emocji na rysach to łagodnych, to wyostrzonych zanadto. Sam zapach wystarczył, aby dowiedzieć się, co kryło się za złotawymi falistymi kosmkami, a nade dobry wzrok koda uchwycił dreszcze gęsiej skórki raz zjawiającej się na ciele, raz stapiającej z jej gładkością.
   - Czy ty… jakkolwiek się nazywasz? – zaczęła, plącząc się w ułożonych dokładnie słowach. Praktycznie bez znaczącego celu rozpoczęła rozmowę unikającą ciszy złowrogiego parku Northwood, w której ona i nieznajomi błądzili po sytuacji bez początku i końca. Dziewczyna oczekiwała już tylko na Riema, a bycie tutaj stanowiło tylko pewną formalność w ich podróży z ingerującym w spokój kodem.
   - Jake – odpowiedział bez wątpliwości czy wahania. Ujawnił swój sekret, bowiem niewiele osób doświadczało, w jego mniemaniu, takiego zaszczytu. Częściej znany był wśród innych jako Tajemnica i lubił to określenie, czuł dumę w sobie słysząc ten zwrot kierowany do niego. Dlaczego więc ujawnił nastolatce termin okryty sekretnością? Pomyślał, że to dobry sposób na zyskanie większego zaufania, co przybliżało go do dotknięcia jej dziecięco wyglądających dłoni.
   - Jake – mruknęła do siebie, zaprzestając szorowania butem o ziemię. – Jake, jesteś niebezpieczny? Tak niebezpieczny, jak opisują kody? – W natłoku myśli, to pytanie wydało się odpowiednie do sytuacji. Oddalało ją od krępujących pytań, które zadała wcześniej i pozwalało na złagodzenie obyczajów jasnowłosego ewidentnie posiadającego narcystyczne wnętrze.
     Z gardłowym pobrzmiewaniem wydobył się dźwięczny śmiech dochodzący z głębi klatki piersiowej lekko falującej i modulującej barwnością zadowolonego rechotu w niepełnej radości tonów. Gdzieś pomiędzy szaleńczym rozbawieniem czaiła się desperacka próba zatuszowania strachu wpadającego do otwartej aury jasnowłosego i dziurawiącego wyrobioną przy znacznie słabszej dziewczynie pewność. Tak, ten cwany kod potrafiący zrobić szum koło siebie był wciąż tylko siedemnastoletnim półmartwym, który dużo już zobaczył, aby wiedzieć przed czym kłaniać się z bojaźnią i czego unikać na swojej drodze budowanej w ukryciu przed wszystkimi.
     W lasku zjawiły się psy; dwa kundle ciemne i jeden wyżeł o mglistej barwie. Zatrzymały się, zamierając w jednym ułamku sekundy, po czym z podkulonymi ogonami wróciły do właścicieli przekradających się zaroślami parę metrów na wschód od półmartwych, których to zwierzęta się przeraziły. Park odczuwalnie przeludniał się w okolicy dalekiej od lasu, co dla obydwojga reinkarnatów objawiało się jakąś półmartwą klaustrofobią do przestrzeni zamkniętych ludzkimi sylwetkami. Najwidoczniej kody jeszcze ciężej odnajdowały się wśród ludzi sama Brooklynne antyspołeczna za normalnego życia.
     Jake oderwał wzrok od czworonożnych zwierząt, zmył zakłopotanie nieprzystające mu – fałszywie odważnemu i zwrócił się do zielonookiej.
   - Chcesz się przekonać? – Zaproponował, kiedy skołowane spojrzenie dziewczyny wędrowało martwo po okolicy w ślad za dwójką ludzi i ich pupilami. Chłopak westchnął głęboko, wertując przestrzeń przed sobą, co zaniepokoiło dziewczynę i zwróciło jej twarz w stronę wścibskiego koda. Przez skórę przeszła mimika objawiająca paletę sprzecznych i wykluczających się emocji, zakradł się chwilowy wyraz całkowitego skupienia i bitwa myśli manipulowała uczuciami. – Nie powinnaś za mną iść.   
     Poważny ton brzmiał jak zwiastun najgorszego, co widział chłopak, a czego nie wyczuwała Brooklynne. To przyciągnęło ją do koda i podeszła bliżej bez uczucia bojaźni, wyżej podnosząc głowę, aby widzieć postać jasnowłosego nieustanie znajdującego się na konarze wierzby. Szturchane wiatrem wiotkie gałęzie drzewa obijały się o bezwładnie puszczone ręce nastolatki, głaskając delikatnie i łagodząc suchą, spięta skórę.
   - Co masz na myśli? – Postać niewidomego wypluwająca na zewnątrz aury uczucia gorejące od natłoku bodźców wyostrzających się na horyzoncie, obserwowanym przez pustkę perłowych oczu, dosięgły przestrzeni zielonookiej. Wzbudziły w niej obawy, jakie pojawiły się po opuszczeniu pociągu na Glasgow Central i upewniły w nieomylnym przeczuciu czyhającego zagrożenia. Pewność siebie i odwaga w stosunku do dziewczyny ustąpiły miejsca tajemniczości w niejasnych słowach wypowiadanych w amoku zamyślenia.  
   - To nie wiesz gdzie wybrał się twój bohater? – Zdziwiony zmrużył ślepia, a przez biel gałek przemknął znikomy obraz zieleni tęczówek. Może to mój wymysł, może moje oczy się w nich odbiły? Pomyślała, powracając do zadanego pytania głucho dobijającego się jeszcze w uszach. Brooklynne pokręciła głową, unikając słów, a gestem, jasno dając do zrozumienia, że posiadała szczątkową wiedzę na temat wszystkiego włącznie z tym, dokąd wybrał się Riem. – Świetnie! Rozumiesz pewnie w jakiej komfortowej sytuacji się znajdujesz? Wpakowałaś się w takiego bagno, że z twoimi umiejętnościami daleko nie zajdziesz.
   - Powoli, uspokój się! – Krzyknęła silnie ze zwierzęcym rykiem rozpierającym płuca i głos porzucił na moment jej człowieczą barwę. Kod obadał ją wzrokiem i pozwolił dokończyć słowa cisnące się na usta nastolatki już lekko uchylone. – Twoje gadanie w niczym mi nie pomaga. Wyjaśnij mi o co ci chodzi. Z łaski swojej. – Dodała zimnym tonem, ukazującym brak pozwolenia na jakkolwiek bunt.
   - Jesteśmy tutaj nielegalnie – oznajmił szorstko widocznie niezadowolony zmianą w postawie dziewczyny, zmianą w uczuciach i nastawieniu wobec sytuacji, jakby nie była sobą przez kilkadziesiąt sekund. – Jest to teren niedźwiedzi, a niedźwiedzie nienawidzą intruzów, gości, którzy się nie zapowiadają albo tych, którym nie wydano zaproszenia i zgody na przebywanie na ich ziemiach. Swoja drogą, twój towarzysz to zapobiegliwy drań. Nie zabrał cię ze sobą, na pewno obawiając się twojego grobowego zapachu. – Zakpił wyraźnie, ale dziewczyna pozwoliła, aby słowa te przeszły przez nią bez pozostawienia jakiegokolwiek śladu.
     Mój zapach taki odpychający? Dyskretnie chwyciła kosmki strzępionych na krańcach włosów, podtykając je do nosa i zaciągając się wonią własnego organizmu. Nic nie poczuła, żadnego zapachu demaskującego jej w ogromnie istnień tego świata, ale nie ucieszyła się tym spostrzeżeniem, tym nie wyczuciem niczego, bowiem zrozumiała jedno. Mogłam się przyzwyczaić. Pomyślała z lękiem zataczającym koła w trzewiach wokół stwora cichego i przyczajonego w boju.
   - I co dalej z tym wszystkim? – Miała podstawy do sądzenia, dlaczego Riem zachowywał się nadzwyczaj niespokojnie podczas ich krótkiej podróży Gordon Street, wciąż jednak nie posiadała pełnego obrazu zagrożenia i słowa Jake, i gesty Brikina w żaden sposób nie potrafiły uzmysłowić jej z kim miała do czynienia.
   - Niedźwiedzie to władcze istoty, lubią pokazywać intruzom kto jest lepszy – wyjaśnił, przewracając w dłoniach zapalniczką. Ten prosty ludzki wynalazek nie pasował do osoby tajemniczego chłopaka o perłowych oczach i kłócił się z jego nadzwyczajnym wnętrzem półmartwego.
     Brooklynne uniosła brwi zdumiona swoim postępowaniem, dlaczego w tak bezowocny sposób zajmowała się ocenianiem wyglądu koda poprzez zapalniczkę skoro wokół czaiły się istoty o duszach walecznych i pyskach pełnych ostrych zębów do cięcia takich jak ona; drobnych i niezdolnych do dalekich ucieczek. Szukała w tym ingerencji bezwzględnego stwora, lecz ta dusza niesforna wydawała się spokojna, miękko wtulona, zagrzebana między nieaktywnymi jelitami, nie dając oznak jakichkolwiek funkcji tych złych i negatywnych, jakimi zazwyczaj obdarzała jasnowłosą. Jestem lekkomyślna, zawsze taka była. Stwierdziła po czasie, utwierdzając się w przeczuciu, w słowach wołającej przeszłości i odzywającej się dość często leniwej i głupiej jej ludzkiej natury sprytnie maskującej to nowe półmartwe ja. Rozwiała te nieczyste obrazy psychiki. To nie czas i miejsce na rozpamiętywanie!
   - Ciebie może by jeszcze wysłuchali, mnie od razu wzięliby na ścięcie. Kody nie są szanowane ani mile widziane prawie wszędzie. – oznajmił, na co dziewczyna mruknęła ciche: dziwisz się? Jake spiorunował ją wzrokiem i przez biel białek przemknął ponownie zarys, bladych i niewyraźnych zielonych tęczówek. – Nie, nie dziwię się.
   - Boisz się… - stwierdziła z równym poziomem strachu, co wariująca aura wokół jasnowłosego. Chłopak nie odpowiedział nic, głowę mając skierowana na wprost i w chaosie myśli produkowanych przez umysł doglądał mętniejącego niebezpieczeństwem horyzontu parku. Király obawiała się spojrzeć na siebie, gdy rosło w niej uczucie, odczuwalny dotyk czegoś będącego fizycznie daleko, ale znajdującego się blisko wyciągniętymi przed siebie wodzami zmysłów i myśli. – Powiedź, że coś zaraz się stanie.
   - Pytałaś się czy jestem niebezpieczny – zaczął wymijającym konkretną odpowiedź zdaniem zwyczajnie nie wartym w tej chwili. Kod wstał na równe nogi bez zawahania się przy mało stabilnym podłożu konara drzewa, wypatrując istot z daleka. – Ciężko jest mi to powiedzieć, ale nie jestem niebezpieczny, za to oni na pewno.   
     Wskazał ręką przed siebie i dziewczyna powiodła zahipnotyzowana tym gestem, wykrzywiając krytycznie szyję. Grupa osób majaczyła w zabarwionej na zielono oddali na tle trawnika zatłoczonego przez ludzi, które niczym papierowe postaci umykały majestatyczności kroczących silnie istot z niedźwiedzim wnętrzem; dumnych i emanujących złem o nieskonkretyzowanym sensie, ale wybranym celu ujścia negatywności i gniewu. Ich kierunek dokładnie zaplanowany kończył się krwawym punktem tutaj, w miejscu gdzie stała dwójka jasnowłosych półmartwych.
     Brooklynne nie chciała widzieć z bliska ani pod żadną inną postacią tych pośmiertnych bytów wydających ciężkie, słyszalne oddechy szaleństwa myśli i całej psychiki. Wystarczyła dziewczynie ta ludzka i zarazem nieludzka maska, za którą krył się mosiężny pysk drapieżnika i jaskrawe kontury, jakimi odznaczali się przybysze w oczach nastolatki.
   - Nie denerwuj się – zeskoczył na ziemię, ustawiając obok niej tak bliski dotknięcia blondynki, ale nie mógł tego zrobić, nie teraz, kiedy być może zaserwował zielonookiej śmierć. Nie czuł w sobie winy, bowiem nie został stworzony od użalania się nad innymi, ale poczuł smak klęski wszak obiecał pozostawić ją całą i zdrową. – Podróż za tobą powinna skończyć się w pociągu. Już dzisiaj zetknąłem się z niedźwiedziami nowego pokolenia, dlatego szukali mnie, a ja powinienem odejść. Twój kot dobrze zrobił, rozdzielając się z tobą. Jesteś tak świeża i nieprzeszyta wiązaniami z duchem, że nadal ciężko jest cię odróżnić od prawdziwie żywego. Uznaj to za komplement… Wracając do sprawy. Gdyby nie ja pewnie błąkałabyś się ulicami niezauważona. Ale stało się i wybacz mi, od początku nie zamierzałem nic ci zrobić.  Nie mogłem się poddać, za wszelką cenę musiałem spróbować cię dotknąć, nie sądziłem, że za moją upartość zapłacisz ty, ale tak bywa.
   - Powiedz mi chociaż dlaczego? – Zawyła głosem przerażonym, ale twarz objęła obojętnością.
   - Dla zasady, po prostu dla zasady…
     Zwrócił się za siebie plecami do kroczącego zagrożenia i w czasie krótszym niż mgnienie oka wspiął się na pobliskie drzewo, szykując się do skoku na kolejne znajdujące się w pobliżu jego dalekosiężnych wybić. Király nie pozostawiła tego bez komentarza i wylania żalu na sprawcę jej złego losu, kierując się w jego stronę równie szybko.
   - Zostawiasz mnie? Jak możesz! – Wydarła się, zużywając całą pojemność energii i zdzierając struny szczypiące od natężenia. Oszołomienie spływające po rozluźnionym od utraty gniewu ciele, osłupiło ją zdarzeniem, które właśnie sobie uświadomiła. Zostawia mnie…  
   - W niczym ci już nie pomogę, uwierz! – odrzekł przekrzykując donośny świst, a strzała łuku wbiła się w korę pnia na wysokości twarzy chłopaka. Przeklną pod nosem, zaciskając zęby i zniknął nim Brooklynne opamiętała się po lęku ujawnionym na powierzchni, kiedy odgłos z reguły cichej broni ogłuszył jej zmysły i uwagę, zmieniając skupienie na roztargniony strach. Mignął na kolejne drzewo, zauważając odrętwienie rozmówczyni, z szybkością, której mogła pozazdrościć kodowi. Szelesty liści wskazały jedynie drogę ponad ziemią obraną przez Jake, będącego poza zasięgiem jej zaszklonych tęczówek.

     Király niewiele myśląc ani spoglądając za siebie ruszyła do biegu wolnego i nieradzącego sobie na nierównym terenie parku. Uznała, że to dobre wyjście i minimalne uniknięcie kłopotów, próbując nie poddać się bez walki i uciec chociaż kawałek bez strachu widocznego, ale ze strachem obijającym się wewnątrz. Gorliwe głosy wrzały za nią siłą tonów i skali, pohukiwały i gwizdały szyderczo, buchając niespodziewanie barwnymi śmiechami kobiet i mężczyzn. Rozbawieni żałosną próbą wydarcia się dziewczyny z sideł nawet za nią nie biegli.
     Blondynka wbiegła w gąszcz coraz mętniejszego i ciaśniej porośniętego lasu, niknąc z oczy najzwyklejszym ludziom z terenu otwartej zieleni. Wpędziła się w zaułek, robiąc przysługę grupie młodych, chętnych krwawej gry półmartwym, zatracając się w bezkresną otchłań pełną pułapek stworzonych przez naturę. Bez zbędnych świadków w ciszy rozłożystych drzew, mogła umierać głośno, bowiem nikt nie przejąłby się przytłumionym skamleniem dochodzącym z głębi.        
     Niedźwiedzie najwyraźniej znudzone niezbyt atrakcyjną w polowaniu ofiarą postanowiły zakończyć ten lichy występ krótkim aktem pojmania. Zarzucając w powietrze pętlę postawny chłopak nadał sznurowi niezaburzony, prosty Lot i precyzyjny kierunek nie chybiający nigdy, co wielokrotnie udowodnił. Próba sprawdzenia swojej celności powiodła się i gałąź zawisła wysoko ponad nimi okryła się lassem pociągniętym porywczo w dół i zrywającym dorodny konar. Przez przylegający do ciała podkoszulek pasma twardo zarysowanych i mocno napiętych mięsni wprawionych przed moment w ruch przebijały się przez cienki materiał, oddając siłę posiadaną w rękach o podobnej budowie. Twarz skupioną wypełniały wyrażające niezadowolenie oczy zmrużone, analizujące i pogłębione w złości przez zaciśnięte brwi układające taki wyraz ślepią o odcieniu szarości. Jasno brązowe włosy wygolone z boków przedstawiały symbole wypalone na skórze do znaku niegojącego się z latami.
   - Kończmy to! – Oznajmił donośnie do reszty swoich towarzyszy i ze świstem oznaczającym przekroczenie bariery dźwięku wbił w atmosferę lasso pędzące jakby sterowało nim niewidzialne, skrzydlate zwierzę.
     Lina przedzierała się prostym torem w kierunku falujących, potarganych włosów, zlepionych w nieładzie loków blondynki. Ociężałe nogi nadal podnosiła z wysiłkiem, starając się dobiec jeszcze dalej strzępkami energii ulatujących z niej całą powierzchnią organizmu. Była zadowolona z siebie, że spróbowała chociaż tyle zrobić dla własnej dotychczas znienawidzonej osoby, udowodnić i przeciwstawić się swojego lękliwego nastawieniu wobec zagrożenia. Nie poczuła ogromnego strachu o jakim myślała w trakcie biegu, snując wizję rozpruwania i wiszenia z głową w dół z rozcinanym gardłem po każdym jego zrośnięciu. Rytmiczne ukłucia żalu pozostały jednak takie same, uświadamiając w beznadziei zbliżających się chwil i możliwego rychłego końca rozpoczętego niedawno nowego życia. Koniec, to byłby koniec. Próbowało wyrwać się  dziewczynie przez zaciśnięte od wysiłku usta, a wtedy zielone oczy zarejestrowały przelatującą część pętli ledwie omijającą czubek okrągłego nosa.
     Zdarzenie działo się na tyle szybko, że jasnowłosa nie otrzymała możliwości pomyślenia, nie dano jej przez sekundę pożałować tego, w  gruncie rzeczy, niechcianego życia. Strach czy gniew także nie zdążyły nagromadzić się w umyśle i odarta z możliwości emocjonalnego przejścia sytuacji zetknęła się boleśnie z pętlą. Lina kierowana z oddali przez półmartwego zacisnęła się na pulsującej szyi, szarpiąc Brooklynne ze zwierzęcym zapałem w łapaniu zdobyczy i powalając ją na ziemię, gdzie głucho upadło, miażdżąc szereg żeber.
     Momentalnie wyobraziła sobie śmierć i drogę do nikąd o jasnym świetle na końcu, do którego wydawało się jej, że nigdy nie dojdzie. Cierpienie piorunowym szlakiem rozniosło się wzdłuż kręgosłupa skrzypiącego w rozluźnionych stawach bez mazi i skumulowane w stopach zaiskrzyło najsilniej osłabiając do reszty dziurawą świadomość, i zanikło na nieokreślony niepewny czas. Wszystko zaczęło być porównywalne do uczucia odchodzenia ze świata, jakie ogarnęło ciało zielonookiej rok temu na terenach cmentarza w Phoenix.  Nie mogła się zdecydować co bardziej dotknęło zakończenia nerwów, co ciaśniej oplotło ośrodek lęku i wcisnęło w niego przerażenie. Jeszcze nie umarła, chociaż organizm skłaniał się ku temu, ale długi okres oczekiwania na zabicie ją przyprawiał o dotkliwsze spotkania z uderzeniami bólu, co przemawiało za tym, że dzisiejszego dnia umierać będzie w cierpieniach.
     Leżała na ziemi na wpół przytomna i świadoma rzeczy dziejących się wokół niej ze spowolnionym obrazem przewijającym się nad nią, jednakże to mózg dziewczyny zdewastowany wolno przetwarzał nagromadzone przed oczami ruchy istot. Wszystko jedno chciałaby powiedzieć, wszystko jedno co z jej życiem albo śmiercią. Teraz zamknięta w prywatnej agonii rozmyślała nad tym czy oddycha nadal, czy wyłącznie rusza dla niepoznaki mięśniami.  
     Sprawca całego bólu jasnowłosej pojawił się nad nią ponownie. Zadowolony uśmiech ukazywał się nawet podczas mówienia. Mówił coś towarzyszom, wpatrując się w poległą nastolatkę i kręcąc z niezadowoleniem głową, wskazując rękoma w okolicę szyi. Jakaś dziewczyna o indiańskiej urodzie zarzuciła na głowę zielonookiej wór szorstki i sztywny pozbawiający zbawiennych, płytkich oddechów. Sznur napiął się raz jeszcze i ciało półprzytomnej Brooklynne włóczone było po ziemi.

8 komentarzy:

  1. Witam!
    Chciałabym poinformować, iż Itlina - oceniająca, u której w kolejce znajduje się Twój blog - jest na urlopie bezterminowym. Jeśli wyrażasz taką chęć, możesz przenieść się do kolejki innej oceniającej i otrzymać ocenę szybciej lub poczekać, aż Itlina wróci do oceniania. Bardzo proszę, abyś o swojej decyzji powiadomił/a nas w komentarzu pod Kolejką. Przepraszamy za utrudnienia!

    Pozdrawiam,
    Mademoiselle z Oceny Legilimens

    OdpowiedzUsuń
  2. Najpierw, póki pamiętam- towarzyszom, na końcu chyba powinno być, jeśli o rzeczowiki chodzi^^ to tyle ze spraw dupereli. :) no przyznam ze wybitnie mi się ten rozdział podobał. Znaczy... "podobał" to takie nieadekwatne słowo. Napicie, mnóstwo napicia! Od początku do końca rozdziału, odkąd zniknął Riem w zasadzie, no to przeczucie ze stanie się coś złego mnie miażdżyło. Przyznam się ze sobie na telefonie w pracy czytałam rozdział, puszczając karuzele dla dzieci i yyy niektóre dzieciaki się trochę pokręcily wami sobie o nich przypomniałam;p no, to wyznałam winy^^ ale.. Myślałam ze to kod ja wpakował w pułapke ale po jego ucieczce i strzale wnioskuje ze nie? z drugiej strony wiedział co to za miejsce.. Może ja jednak podpuscil. Może to właśnie jego niebezpieczna strona. Ale po tym jak mówił o Brooklyn (dobrze napisałam? Pisze w notatkach i nie mam możliwości się upewnić : p) myślałam ze jej pomoże! Za dużo się spodziewałam chyba. Albo się jeszcze okaże :) no i co z riemem? i kim oni właściwie są.. Te niedzwiedzie.. mmm. Na koniec jeszcze przepraszam za opóźnienie, praca:( i zaproszenie na nn na liv ;*

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, towarzyszom. Ostatnio nie miałam czasu lepiej sprawdzić rozdziału, bo komputer siadł na dwa dni.
      Jakie są i były intencje koda pozostawiam do oceny czytelnikom. Każdy może na swój sposób zweryfikować czy działania koda były na niekorzyść dziewczyny czy może zwykłą wpadką.
      Jake jest po prostu tajemniczy, jakie miał zamiary i czy naprawdę jest niebezpieczny pozostanie pytaniem na długi czas. Chociaż jeszcze raz pojawi się w cyklonie zdarzeń to jego pozostać zaniknie aż do ostatniego tomu Pod skrzydłami niepokoju.
      Następny rozdział będzie rekordowo długi i w miarę wszystko się wyjaśni, co do niedźwiedzi i pojawi się Riem z niebanalna misją.
      Rozumiem, także pracuje i wiem, jak ciężko jest cokolwiek pogodzić. Ja mam zaległe aż cztery opowiadania w tym również i Twoje. Musze się zabrać
      za czytanie ;)
      Ogólnie pisze się Brooklynne.

      Usuń
  3. Noo, wiedziałam, że gapa jestem i przekręce. tyle razy czytałam jej imie, ale nie, mało, trzeba błądzic ;P

    Hm, no powiem Ci, że w dalszym ciągu nie mogę ocenić działań Jake'a... Chociaż chyba jednak przychylę się ku wpadce... Hm. No będę czekać nowości niespokojnie ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To Twoja decyzja ;) Co kierowało nim na pewno się kiedyś wyjaśni.
      Dobry błąd. Właściwie i tak wypowiada sie podobnie.

      Usuń
  4. Powiem szczerze że nie wiedziałam gdzie mam to wstawić więc jeśli się nie pogniewasz to dam to tutaj.

    O tuż by ci pokazać jak bardzo uwielbiam twoją powieść "szamańska kukiełka" postanowiłam dać ci malutki prezent. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
    http://img706.imageshack.us/img706/9778/dnfjpksjdie.jpg

    OdpowiedzUsuń
  5. Rozdział ten jest ciekawy.... W końcu wyjaśniło się kim jest ten tajemniczy kod i powiem że zrobił na mnie wrażenie. Jeśli chodzi o Brooklyne to jej zachowanie też się zmieniło trochę na lepsze. Zastanawiam się teraz dokąd wcieło Riem'a gdy go potrzebowała. Sporo się działo zwłaszcza te sceny w parku co powoduje niezłe zainteresowanie u czytelnika. Brawo. Czekam na więcej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zachowanie Brooklynne jeszcze wielokrotnie ulegnie zmianie na lepsze, gorsze, beznadziejne i fajne.
      Gdzie wybrał się Riem okaże się już w najbliższym odcinku. Odcinku, który osobiście uważam za najlepsze, przynajmniej ze względu na dziejąca się akcje i wielorakość wątków.
      Troszkę się wyjaśniło, ale kiedy wyjdzie cała prawda kim jest tajemniczy Jake, myślę że zaskoczy.

      Usuń