Przodkowie niedźwiedzich dusz
Jeśli nie ustąpię, poprosisz mnie bym
się zmienił?
Ta susza krwawi, my tańczymy dla deszczu
Upajamy się powietrzem, ale to wciąż nie to
samo
Te światy zderzają się, ale odległość
pozostaje
Wytykamy palcem, nigdy nie akceptując winy i
wiem, wiem
Zatłoczona ulica brzęczała klaksonami
samochodów dopełniana wiązankami przekleństw wypływających z łańcucha pojazdów
zakorkowanych na ulicy Gordon street. Niewielka stłuczka dotkliwie
sparaliżowała ruch zamglonego spalinami miasta. Dwa radiowozy zjawiły się
błyskawicznie na miejscu, próbując okiełznać nerwową atmosferę podsycaną
zniecierpliwieniem ludzi. Brooklynne prychnęła, kiedy nachalne dźwięki
wrzeszczały jej do uszu w bezosobowym bełkocie byłego życia. Tego nienawidziłam, ale nadal tęsknię.
Niechętnie opuściła pociąg przywitana gamą szarpanej muzyki egzystencji
działającej na wyczulone zmysły, skrzywiła się, dostrzegając w jak brudnym i
małostkowym świecie dorastała.
Stacja Glasgow Central ociekała ludzkim
pejzażem odbijającym się w oczach jasnowłosej z przykrą świadomością ich
kruchości wobec bytów wmieszanych w te niewarte człowiecze życia - warczące
głośno, a nierozumiejące swojej nikłości i zbyt szybkiego przemijania. Brooklynne
dopadł niepokój i mdłości oblewające trzewia zimnym strumieniem chaotycznych
myśli. Nadal czuła się tą uchodzącą z każdym dniem ludzką istotą, nadal
obawiała się, że umrze, zapominając kim się stała. Wtedy zdawała sobie sprawę,
że ma przed sobą tysiąc lat półmartwego życia, ale nawet to nie leczyło
obsesyjnego rozchwiania dyskretnie tkanego przez stwora.
Opuścili stację od strony Gordon Street,
na którą piętrzył się Central hotel, wbijając się w zgiełk przedpołudnia. Riem
nie sprecyzował konkretnie celu ich przybycia do tego miasta, stwarzając
otoczkę tajemniczości wokół całego zdarzenia. Milczał, będąc nieustannie
spiętym od czasu wyjazdu z Londynu, jakby przytłoczony jakąś sytuacją z hotelu
Olivier, ale odważyła się zapytać. Chłopak kazał jedynie, bez użycia silnego
tonu, żeby dziewczyna szła posłusznie za nim nad czym się nie buntowała i
wykonywała to z dbałością o narzucone przez złotookiego tempo. Jasnowłosa
skrycie przed zmysłami kota analizowała spokój, jaki ogarnął Brikina odkąd
wysiedli z pociągu. Zielonooka wyczuwała w nim ogromne skupienie, czujność
wędrującą niczym fale magnetyczne z nurtem lekkiego powietrza.
- Dlaczego Glasgow? – Zapytała, gdy
zapuścili się w głębsze odmęty drogi, wychodząc wprost na Hope Street, gdzie
smród spalin dotkliwiej wdarł się do nosa blondynki zbyt długo przebywającej w
czystszej atmosferze pociągu. Pospiesznie rozwijający się półmartwy organizm
wariował nieprzyzwyczajony do zmienności w natężeniu zgnilizny ludzkiego świata
rażony odorem chciwości ludzkich umysłów. Jasnowłosa przykryła dyskretnie nos.
Ciemnowłosy omiótł wzrokiem niepodobnym do
sobie ulicę zabudowaną wysokimi i ciemnymi kamienicami, w których tkwiły
wystawy drogich butików, parę restauracji to tańszych, to dla bardziej
wymagających, stwarzających krajobraz zurbanizowanego miasta. Wśród słabych
przebłysków słońca za kotary szarawych chmur niemrawo padających na zastygłą w
emocjach twarz Brikina, kot nasłuchiwał z zagazowaniem wszystkich zmysłów,
szukając między dźwiękami ulicy znanych szumów oznaczających niebezpieczeństwo.
Rysy wyostrzyły się po czasie analizowania, spięły się tym, co właśnie
wyczytały z mieszaniny rozproszonych, punktowych dudnień.
- Posłuchaj – przerwał cykl trującego opanowanie
milczenia zagłębiającego się oślizgłymi dłońmi w głąb zdrowych emocji. Riem nie
spojrzał na Brooklynne, nieustannie wypatrując czegoś zagrzebanego w tłumie
jednakowych ludzi, spieszących się do własnych codziennych zajęć. – Nie Glasgow
jest naszym docelowym miejscem, ale zanim wybierzmy się tam, gdzie zmieszamy
muszę coś najpierw muszę coś załatwić.
Obok półmartwych przemknął z mechaniczną
siłą spory samochód dostawczy z nadrukiem pieczywa na boku i logiem nieznanej
piekarni. Wzburzony podmuch przedarł się między kosmkami jasnych włosów
dziewczyny, niszcząc pewien ład i pozostawiając chaos. Zdobiona mieszanymi
uczuciami okrągła twarz zielonookiej wertowała postać kota zamkniętego w pozie
gotowej do ataku. Nie rozumiała o co chodzi, co takiego usłyszał, wpatrując się
w jeden punkt na zachodniej części Glasgow, zdawała sobie jednak sprawę, że to rzecz ważna i zagrażająca życiu – ich życiu
prawie niezniszczalnemu. Zaczęła się poważnie obawiać.
- Nie możemy iść razem – rzucił spokojnie,
chociaż smętne wizje snuły się po jego umyśle zakrzątniętym wieloma sprawami
ogromnej wagi. Z kieszeni czarnych, dresowych spodni wysunął zaciśnięte w
pięści dłonie spięte nerwami aż żyły wypiętrzyły skórę. Sięgnął ostrożnie rękoma
do szyi, gdzie na srebrzystym łańcuszku wisiała obrączka zdobiona trzema,
okrągłymi drobnymi dzwoneczkami nieruchomo przytwierdzonymi do złota. –
Natrafiliśmy na niespokojny czas. Razem jesteśmy zbyt wyczuwalni, a miejsce, do
którego zmierzam nie jest dla ciebie bezpieczne. Najlepsze, co możesz teraz
zrobić, to wsiąść do autobusu i odjechać na najdalszy, ostatni przystanek, i
czekać tam na mnie.
- Riem, ale… - Już zamierzała się nie
zgodzić z kotem, zlękniona szczątkowymi wyjaśnieniami złotookiego i napierającemu
przeświadczeniu zagrożenia, jednakże zamilkła. Osaczenie narastające od
początku wizyty w Glasgow sięgnęło zenitu i objęło jasnowłosą w ramiona
słyszalnie tykającego czasu, wyznaczającego moment nadepnięcia na pułapkę.
Kłębiło się jej w głowie pełno niedorzecznych myśli i urwanych kontekstów
wprawiających w zakłopotanie. Porzuca
mnie w obcym mieście? – Nie, to nie jest dobre…
- Zrobisz to o czym mówię i nie będziesz się
sprzeczać! – Spojrzał na nią z wyrzutem, z gniewem palącym doszczętnie jego
trzewia; dom duszy. Czasem narastała w nim ochota zrobienia krzywdy
dziewczynie. Gdyby nie kluczowe znaczenie młodej półmartwej dla Augustyna,
pokazałby jej kto rządzi w tej nieznanej podróży, kto ma ostateczne słowo decydujące.
Samo uczucie, że zna ją wyśmienicie nie ratowało dziewczyny przed obojętnym,
brutalnym podejściem wobec niej; nawet to nie hamowało w Brikinie tych
pragnień, jakże niszczących odbudowaną w spokoju duszę.
Zielonooka widząc napięcie zamknięte w granicach
bezuczuciowo malującej się twarzy Riema, zrozumiała że ma do czynienia z
drapieżnikiem; silnym kotem, którym władały krwawe instynkty zwierzęcia
pozbawionego sumienia. Uspokoiła się, godząc niechętnie ze świadomością, że w
obliczu nowego świata prawo głosu zostało zabrane i pozostały jej jedynie gesty
wyrażające akceptację na zdarzenia dziejące się wokół.
- Skoro to takie ważne – mruknęła speszona,
unikając spojrzenia złotookiego sporadycznie osiadającego na sylwetce
jasnowłosej. Poczucie winy przytłaczało ją wyraźnie, narastając od środka i
wzbierając wyżej ponad normy dobrego samopoczucia. Od momentu przebudzenia
psychika dziewczyny sięgnęła zera w pozytywnym myśleniu; dla samej siebie była
zbyt mała, aby w ciszy i opanowaniu oswoić się z odmienna naturą. Na
czarnowłosym skrucha buntowniczki nie zrobiła wrażenia, ale znacznie obniżyła
ton głosu, spychając barwę ze złego na przejętą.
- Weź to – wcisnął jej w dłoń ściągnięty
wcześniej wisiorek z obrączką. Rzecz, z którą poprzysiągł się nie rozstawać,
rzecz o bezcennej wartości uczuć i emocji. Przedmiot przywołujący wspomnienie
wyostrzające się we mgle zmęczonego
umysłu. Wzburzył się silnym uderzeniem cieśnienia; właśnie burza wizji i
obrazów rozpoczęła się na terenie całego organizmu, chociaż twarz pozostała bez
cienia afektów targających wnętrzem.
Riem.
Riem… Boje się, kiedy znikasz nagle. Nie wiem wtedy jak mam cię odnaleźć, nie
znam tych dróg, którymi chodzisz, to mnie przerasta. Riem, chciałabym zawsze
wiedzieć, gdzie jesteś, jeżeli tobie to nie przeszkadza? Po prostu chciałabym
wiedzieć, tylko wiedzieć to mnie uspokoi i pozwoli nauczyć radzić sobie w
samotności. Nie musisz być przy mnie zawsze, wystarczy mi świadomość twojej
bliskości, dlatego pragnę podarować ci tę złotą obrączkę, złotą jak twoje oczy.
Dawno temu otrzymałam ją od matki i w każdej sytuacji mogła mnie odnaleźć. Wtedy
dziwiłam się w jaki sposób, ale to jednak jest proste. Nie słyszysz tych
dzwoneczków, wiem. Sama uczyłam się wiele lat, aby rozpoznać ich ciche
brzęczenie, brzęczenie specyficzne, którego nie da się pomylić. Wystarczy, że
będziesz nosił ją przy sobie. To tak, jakbym ja miała ciebie obok mnie.
- Usłyszę go, kiedy tylko nim potrząśniesz –
oznajmił, odrywając wzrok wlepiony w chodnik, zamroczony odległym wspomnieniem.
Rozglądnął się po okolicy, zdając sobie sprawę z chwilowej nieuwagi i odczytał
ponownie szumy z powietrza, upewniając się, że nic im nie grozi. Dziewczyna
niepewnie spoglądała na przedmiot, lekko nim podrzucając, ale żaden dźwięk nie
wydobył się z trzech dzwoneczków na przedzie obrączki. – Tych dźwięków należy
się najpierw nauczyć zanim się go usłyszy. Spróbuje odnaleźć cię bez tego, ale
jeżeli uznasz to za stosowne, potrząśnij nim, a na pewno przyjdę. Pamiętaj,
obojętnie jaki autobus; byle jak najdalej stąd. I nie wpakuj się w żadne
kłopoty.
Brikin wskazał dziewczynie przystanek i
ponaglał blondynkę wzrokiem nie wyrażającym sprzeciwu. Sam udał się w górę
ulicy Hope na północ Glasgow, idąc majestatycznym krokiem utkwionego za pokrywą
ludzkiego ciała tygrysa. Brooklynne tęsknie wodziła za nim spojrzeniem podobnie
jak zeszłego roku, gdy odprowadzała go błękitnymi tęczówkami na niepamiętanej
już londyńskiej ulicy. Ostateczne stracenie jego postaci z pola widzenia dało
sygnał do zwrócenia się w stronę przystanku. Chciałabym, aby nasze relacje były… Cieplejsze. I nie dla ciebie
stworze, bo ty tak chcesz, nie. Zwyczajnie dla siebie samej, bo dobrze mieć
kogoś u boku, kogoś martwiącego się o ciebie. Na kogo mogłabym czekać. Czekać
na przyjaciela…
***
Ostatni przystanek znajdował się przy
Titwood Road w obszarze Crossmyloof na południowej stronie miasta obok torów
kolejowych, z których dochodziły dźwięki zbyt dobrze znane i zaśmiecające umysł.
Dostała się tutaj, jadąc autobusem z Hope Street i przejeżdżając na drugą
stronę rzeki Clyde, ale na tym zakończył się krótki, niedopracowany plan
jasnowłosej. Zatrzymała się w innym miejscu, ale w tym samym punkcie wyjścia,
co na stacji Glasgow Central, stojąc w osamotnionym boju przeciwko nieznanemu
przeciwnikowi. Udało jej się uciec z obszaru, gdzie pozostawiła z Riemem swój
wspólny ślad zapachu, uciec z kolebki hałasów i zgiełków rozbudowanego miasta
do tej dzielnicy znacznie uboższej w tłok, gdzie zaznała więcej świeżego
powietrza.
Przejrzysta przestrzeń nie zabrudzona
widokiem wysokich budynków i kamienic przesiąkniętych starością, murujących ład,
pozwalała blondynce doskonale zorientować się w terenie widzianym jako pole
jakieś rozgrywki. Przyjemna okolica usłana niskimi domkami jednorodzinnymi
zarysowała się w myślach dziewczyny niespokojnym obiektem do przyswojenia
niechętnym do nauki zmysłom. Riem, dokąd poszedłeś?
Co mam zrobić teraz, na kogo uważać? Mam nie wplątać się w kłopoty, a kłopotem
już jest brak rozeznania… Brooklynne przewracała głową na wszystkie strony,
orientując się w ścieżkach, drogach i trasach, przyswajając zapachy,
rozróżniając dźwięki czy hałasy, ale nieustanie nie odnajdowała się we
właściwościach własnego ciała.
Odkąd stanęła na poboczu ulicy Titwood
minęło niecałe piętnaście minut, co w odczuciu nastolatki wyglądało zaledwie na
sześćdziesiąt sekund żmudnego chodzenia. Krążyła znudzona siłowaniem się ze
zmysłami, stawiając parę kroków do przodu, odwracając się z gracją na pięcie i
odchodząc parę kroków powrotem, czyniąc
to bez zaczerpnięcia tchu; non stop. Zastanawiało ją co tak zaniepokoiło
złotookiego Riema, że uciszyło jego głośną postawę, opakowując w pudło ciszy i
skupienia. Nie rozumiała przed czym kazał uciekać w mieście pełnym ludzi i
czego, oprócz słynnych kodów, powinni obawiać się półmartwi? Brikin nie
wyglądał, a przede wszystkim nie należał do bytów łatwo ulegających odrobinie
niebezpieczeństwa, podwijających ogon ze skruchą i uciekających w kąt
zapomnienia. Nie. To potwierdzało potęgę istoty, istot zamieszkujących Glasgow.
To musi być coś naprawdę groźnego.
Potwierdziła w myślach co skutkowało z napływem lęku, uświadamiającego ją, że
jest nikłym reinkarnatem.
Powędrowała wzrokiem w jeszcze dalszą
część ulicy przeciwnej do tej przemierzanej autobusem, kiedy nieokreślona
przeszkoda torowała drogę wodzą wyobraźni i zmysłów. Jasnowłosy niewidomy,
chociaż widzący zdecydowanie lepiej niż sama Király, kroczył w dali zwrócony
plecami do dziewczyny, oddalając się swobodnym truchtem, co efektywnie pobudziło
uśpione emocje zielonookiej. Niedorzeczne,
to bezwstydne zachowanie! Wzburzyła się na poważnie i z realnym gniewem
przepływającym ożywionym zanadto sercem, dobrze interpretując rzeczywistość.
Nie musiała pytać nikogo, bowiem oczywisty okazał się fakt, że osobnik ten
zwany kodem śledził ją i najwyraźniej nie dbał o pozostanie niezauważonym.
Pogrywał, zarzucając haczyk i łapiąc na niego dziewczynę skłonną do wyładowania
emocji. Przedmiejską drogą poszła w ślad za nim.
Zbliżała się godzina czternasta, lecz czas
dla jasnowłosej wlókł się wolno. Słońce zawieszone wysoko nie grzało mocno
prawie bez energii, jednak dostatecznie jasno świeciło z góry, aby prześwietlić
ulicę i oślepić nadwrażliwe oczy. Ledwo rozpoznając drogę przeszła sporą jej
część nim źrenice zdołały pomniejszyć się i uchronić przed blaskiem ognistej
kuli, wówczas ujrzała park łagodzący zraniony szarym i bezbarwnym otoczeniem
wzrok, obdarowując zielone tęczówki podobnym odcieniem liści w kolorze nadziei.
Tam zmierzał chłopak, udając, że nie zwraca uwagi na blondynkę, ale skutecznie
wodząc ją za sobą. Zrozumiała to, mimo to nie zaprzestała banalnej gry.
- Ej! Nieznajomy! – Krzyknęła donośnie, nie spodziewając
się po sobie, że głos jej przybrać może taką pewną, władczą barwę, że silna
reakcja na zwyczajne zdarzenie zaowocuje chęcią walki o dowiedzenie się czegoś
więcej. Część tych emocji niezaprzeczalnie należała do stwora zdenerwowanego
ostatnimi zdarzeniami zaszłymi między Brooklynne a Riemem, stwora
nietolerującego postać koda wędrującego blisko ciała, w którym się przechowywał,
ciała blondynki lekkomyślnej i naiwnej, skorej do złapania niewidomego za rękę
i podzielenia się z nim tajemnicami organizmu.
- Znowu się spotykamy – odrzekł z
zawadiackim uśmiechem co przyciągnęło nastolatkę i podeszła do niego szybciej i
śmielej. Jego słowa nastroszyły negatywnie jej emocje napierające na usta
słowami; głośnymi i ocierającymi się o szaleńczy wrzask. Czerwone wargi
rozwarły się z zamiarem naskoczenia na nieznajomego, z pragnieniem uwolnienia
kłębów zlepionych w zadania nasyconych żalem i niezadowoleniem. Jednakże kod,
nieznany nastolatce z imienia, uprzedził ją w słowach. – Chyba nie będziemy
dyskutować o sprawach obcych ludziom tutaj, gdzie każdy jest na wyciągnięcie
ręki?
Poprawił okulary przeciw słoneczne
wyuczonym gestem naszpikowanym teatralnością, po czym zwrócił się za siebie,
rękę uniósł wysoko i dwoma palcami wskazał na skupisko drzew. Wtedy ruszył w
tamtą stronę, stawiając szerokie kroki i oddalając się od blondynki odczuwalnie
szybko. Brooklynne odczekała, śledząc uważnie osobę nieznajomego, jak zaszywa
się w czeluściach parkowego siedliska zielonych koron. Przemyślała dokładnie
to, co zamierzała zrobić i po straceniu jasnowłosego z oczu ruszyła ostrożnie.
Przed wejściem przywitała ją biała tabliczka
przybita do belki z wyrazistym napisem: Northwood
Park. We wszystkich aglomeracja, jakie zwiedziła od zmiany, szukała
podświadomie takiego miejsca i takie właśnie miejsce przyciągało ją skutecznie,
jakby całe szczęście, i całe zło kryło się w krzewach, i zaroślach naturalnego
skrawka betonowej wokoło ziemi. W Londynie był to Hyde Park o królewskim
znaczeniu, Phoenix zaś Bolin Memorial Park, którego soczysta trawa
rekompensowała ciągły widok rozległego suchego pustkowia. Jako częściowo istota
o zwierzęcym charakterze nie przywykła do miejskich dżungli, gdzie największe
zagrożenie siały mechaniczne potwory, samochody odbierające niespodziewanie
życia wielu bytom drobnych kształtów. Király rozumiała to lepiej niż
kiedykolwiek i wolno traciła zaufanie do ulic zabrudzonych niezdrowym rytmem
człowieka, którym niegdyś była. Będąc półmartwym chciała unikać tych szorstkich
asfaltów, zanieczyszczonego powietrza, sztucznych, charczących dźwięków fabryk
i elektrowni. Mogła śmiało przebywać w zurbanizowanych miastach, ale gdzieś po
ręką musiała mieć skrawek pierwotnego świata, łąkę, trawnik czy jedno samotne
drzewo, aby chociaż na moment zjednać się z prawdą o sobie.
Zaciągnęła głęboko powietrze, dziękując w
duchu, że ludzka głupota nie obróciła tego w autostradę lub centrum handlowe;
kolejne, zbyteczne siedlisko rozpaczy dla jej oczu. Ale harmonia, jakiej
wyczekiwała, posiadała nieznaczne zakrzywienie na drodze ciszy i spokoju. Ten
ciepły końcowy dzień czerwca przywiódł na pomnik natury chmary rozwrzeszczanych
dzieci, rozprzestrzenionych i zabierających większość z zielonych terenów. Krzyki
ludzkich istot ostatecznie rozpłynęły się i w głowie dziewczyny pozostało
jedynie pytanie: dokąd udał się kod?
Ogromna okolica, gdzie rośliny rzucały się na pierwszy plan przy wnikliwych
spojrzeniach, rozplatała się panoramą parku po zakończonej obserwacji miejsca.
Mimo iż jasnowłosy ukrył się, zlewając z
otoczeniem zarośli, zielonookiej nie odebrało to sił do wytropienia go i
dokończenia rozmowy. Mknęła bezgłośnie, omijając grupę nastolatków pachnących
niejasną przyszłością i zapuściła się do wygraniczonego starannie przystrzyżoną
trawą skrawka lasu na wpół rozjaśnionego od pasm światła przedzierających się
przez rozwarstwione korony liści. Niezgrabne, niekobiece kroki stawiane z
zażyłością wyrażały roztargnienie Brooklynne dzielące środek ciała z gniewem i
cichym, ukrytym przed światem wołaniem o pomoc.
W tym wcieleniu panicznie bała się pokazać
komuś, że jest po prostu słaba, niewystarczająco uświadomiona w byciu sobą, ale
coś siedzące w niej, stwór tkający jawnie jej koniec, popychał ją do
wykonywania rzeczy, które wywoływały mdlące przerażenie. Ta obca odwaga
wskrzeszana w niej, ale wykorzystywana przeciwko, odkrywała się jak pułapka w
grząskiej ziemi, w która mimowolnie musiała wpaść, bo dyktowały to wewnętrzne
głosy, nie pochodzące z jej własnego wnętrza. Gdyby decyzje zależały wyłącznie
od niej, nie ruszyłaby za kodem, którego Riem określił mianem wyspecjalizowanej
broni do unicestwiania półmartwych. Te głosy wiodły ją w każde miejsce, mogące
stanowić zagrożenie życia dziewczyny.
Jasne włosy opadały na twarz w trzech
czwartych jej długości, kołysząc się lekko wszerz bladych policzków. Okulary
zdjęte ze smukłego nosa przewiesił przez kołnierz białej koszuli z krótkim
rękawkiem, a żółte spodenki odbijały się blaskiem w czystej tkaninie.
Nieznajomy siedział na grubej gałęzi wyobcowanego drzewa płaczącej wierzby,
której konar bezsilnie chylił się do ziemi i skupiał się na chaotycznych dźwiękach
parku. Jedna noga puszczona luzem w dół poruszała się jakby na wietrze nieodczuwalnym
przez ciało i nowe buty poharatane pod spodu, sugerowały ilość wykonanych
podróży. Powieki zsunięte uniemożliwiały zobaczenie jego pustego wzroku
wpatrującego się w nastolatkę tuż za pokrywy skóry. W prawej ręce ściskał
papierosa i monotonnie po upływie równego odstępu czasu, przystawiał go do ust.
Wyglądał na młodego, rozwydrzonego dzieciaka o cwanym acz uroczym uśmiechu
ujawniającym niekonkretne zamiary.
Dziewczyna zatrzymała się nieopodal z
nerwowym napięciem w okolicy klatki spinającym mięsnie oddechowe, z trudem
brała płytkie wdechy. Ciężkość wisząca w powietrzu dobitnie zwracała nastolatce
uwagę na coś szykującego się w niedalekiej przyszłości. Nie rozumiała tych
sygnałów, nie potrafiła jednogłośnie rzec, co wyłapały jej zmysły i podłamała
się żalem nagle rozpierającym wewnątrz. Ale przypisała te zdarzenia zbliżającej
się rozmowie z nieznajomym, którego obserwowała, wodząc wzrokiem za ruchem
dłoni blondyna dopalającego papierosa.
- Co cię nie zabije to wzmocni! Uwielbiam to
uczucie, kiedy dym zżera płuca, a one go wypierają. – rzekł ze swoim typowym
uśmiechem, wyrzucając w powietrze niedopałek, trafiając obok zielonookiej
wpatrzonej w pochyłe drzewo. Zniesmaczona gestem koda cofnęła się w bok i
złożyła, z posępną miną zdobiącą twarz, ręce na piersiach.
- Śledzisz mnie? – Zignorowała w zupełności
jego słowa i przeszła do konkretnej dla siebie sprawy. Z zewnętrz niby pewna
swego, a w środku dygotała jak bezwłose zwierzę w obawie przed atakiem ze
strony drapieżnika. Bez problemu mogła porównać koda do drapieżnika, chociaż
nie wykryła na jego twarzy zmian w ukształtowaniu, jak to zwykł mieć Riem czy
Ripley, posiadał w sobie dużo energii zakłócającej spokojny rytm jej ciała,
ingerującej w jej aurę.
- Żartujesz sobie? – Powiedział, komicznie
udając zdziwienie, podobnie intonując słowa, co dziewczyna. Złożył nogi,
zawijając je jedna pod drugą i w formie siadu tureckiego lustrował perłową
powierzchnią oczu nastolatkę niepewnie przekładającą ciężar ciała z kończyny na
kończynę. – Przyszłaś tutaj za mną i oskarżasz mnie o śledzenie? To jakaś forma
ironii? – Mógł kontynuować dalej, ale przestało go to najzwyczajniej w świecie
bawić czy interesować w jakikolwiek sposób. Odchrząkną niechęć wyrosłą w formie
zbitej, gęstej śliny, zbierając się do ponownej rozmowy.
W tym momencie nabrał ciężkich rysów,
stracił swój niewinnie niegrzeczny wygląd i odznaczył się prawdziwym niebezpieczeństwem
przekradającym się pod gładką, napiętą skórą. Nagła zmiana wydała się
niepokojącym zjawiskiem, burzliwym atakiem obrazów i wizji w psychice
niezrozumiałego dla jasnowłosej koda. Koda wyraźne zezłoszczonego i
schłostanego wewnątrz wiązkami frustracji z niemożności dotknięcia drobnych
dłoni zielonookiej. Király nie zdawała sobie sprawy, że gniew koda był wynikiem
widocznych granic stawianych przez nią tuż przed nieznajomym próbującym dostać
się w zacisze jej aury. Z każdym ruchem blondyna Brooklynne przyprawiała się o
wrażenie ciągłej chęci ataku ze strony rzekomo niewidomego, ale nie uciekła
ponaglana strachem starającym się nakierować rozsądek dziewczyny na dobrą drogę.
- Nawet jeżeli śledzę cię, czego nawet nie
ukrywałem – zaczął bez emocjonalnym tonem, mierząc dziewczynę dyskretnym,
pustym wzrokiem, nie pokazując po sobie celu i źródła nagłej zmiany, nagłego
przybycia złości do sekretnej jego duszy. Policzki drgały, gdy zgrzytał zębami
i ręce pozornie przylgnięte do siebie w delikatny sposób, gniotły się nawzajem
miażdżąc kości i stawy drobne. Zadając sobie znikomy ból, temperował
niepohamowane chęci. Nie mógł jej zabić, bowiem złamałby słowo dane
przyjacielowi, ale coś poruszające się w dziewczynie i igrające z wodzami jego
zmysłów skutecznie rozcinało tworzoną powłokę dla negatywnych emocji. Musiał
całym rozumnym sobą opanowywać część siebie pozbawioną rozsądku i sumienia. –
Co zamierzasz z tym zrobić?
Zadane pytanie pobrzmiewało groźbą
kąsającą receptory wrażliwe na silne afekty. Głos sformułowało się czytelnie w
zdanie: „Piśnij, a przekręcę ci kark i
wyrwę twoją głowę razem z kręgosłupem” i wywołał niechciane oznaki
narosłego w trzewiach lęku. Przełknęła ślinę, sunącą głośno i zdradzającą
przerażenie, podnoszące w euforycznym wyraźnie kąciki ust nieznajomego wygięte,
w balansującym między znaczeniami, nieznacznym uśmiechu. On pogrywa ze mną? Pomyślała, dostrzegając nikłą oznakę łagodności
w postaci jasnowłosego. On pogrywa ze
mną, tylko pogrywa. Skup się, nie daj się zastraszyć.
- Chcę tylko
wiedzieć w jakim celu łazisz za mną? To jest irytujące. – Rzekła z nadzieją w
głosie, w sobie, że ten nieznajomy typ powie jej coś konkretnego, uchyli rąbka
tajemnic. Tajemnic gęstniejących i uniemożliwiających widzenie klarownych
odpowiedzi na pytania.
- Nie ma powodu – mruknął, wzruszając z
obojętnością ramionami. Ponownie zmienił pozycję do przysiadu, rozstawiając
lekko nogi na boki, dla lepszej równowagi. Pozycję potwierdzającą poprzednie
myśli dziewczyny o próbie ataku, ale nieznajomy zatrzymał się w takiej formie
na dłuższy czas i nie zamierzał rzucać się z wyskoku na blondynkę.
- Musi być powód! To nie może być bez sensu,
nie może… - Uniosła się, kategorycznie nie zgadzając z chłopakiem,
powstrzymując od tupnięcia nogą. To takie
ludzie, takie ludzie wyrażenie rozpieszczenia. Nie jestem człowiekiem, jak by
to wyglądało gdybym zrobiła coś takiego, gdybym pokazała się od takiej złej
strony mojego człowieczeństwa? Stłamsiła negatywne myśli o sobie, skupiając
się na osobie rzekomo niewidomego. – Jesteś kodem! Chciałeś zebrać o mnie
informacje dla kogoś… Dla kogo?
Parsknięcie nieznajomego rozeszło się po
niespokojnie cichej okolicy zmiennej pogody raz słońcem patrzącej, raz chmurami
zakrywającej swoje oblicze i nielicznymi kroplami spryskującej wilgotną ziemię.
- Daj spokój! Jestem po prostu wścibskim
kolesiem z miasta nadużywającym zdolności, chcąc sprawdzić czy roztargnione
dziewczyny ulegną mojemu osobistemu urokowi. – Oznajmił i ku zdziwieniu
Brooklynne słowa, które chłonęła uważnie, wydawały się prawdziwe, co w żaden
sposób nie uspokoiły jej wrzącego pytaniami umysłu.
Poczuła piekące świerzbienie rozlewające
się na policzkach, to zaczerwienienie sprawiło, że speszyła się wydostanym z
głębin uczuciem wstydu przez spekulacje snute na temat koda. Nie wiedziała czy
powinna wierzyć nieznajomemu, czy uparcie trzymać się swoich spostrzeżeń, ale
zmarniała na twarzy od niezdecydowania. Spuściła głowę w dół, niby patrząc z
zaciekawieniem na rozkopywaną szarym trampkiem ziemię, żeby uniknąć rozpoznania
przez chłopaka jej chwili słabości do braku pewności własnych argumentów. Zadygotała
niezauważalnie ma gorzką myśl, że tak pomyślała, że uznała siebie za osobę
godną wielogodzinnego tropienia. Nadal zapomniała o swojej nikłości wśród wielu
podobnych do siebie, nie była wyjątkowa, zatem nie mogła być ofiarą cudzej
intrygi, tak zakodowała sobie w umyśle.
Jasnowłosy kątem perłowego oka
niewidomości bez skrępowania wpatrywał się w blondynkę. Jej twarz zakrywały
potargane wiatrem włosy i nie oddawały przeplatanych emocji na rysach to
łagodnych, to wyostrzonych zanadto. Sam zapach wystarczył, aby dowiedzieć się,
co kryło się za złotawymi falistymi kosmkami, a nade dobry wzrok koda uchwycił
dreszcze gęsiej skórki raz zjawiającej się na ciele, raz stapiającej z jej
gładkością.
- Czy ty… jakkolwiek się nazywasz? –
zaczęła, plącząc się w ułożonych dokładnie słowach. Praktycznie bez znaczącego
celu rozpoczęła rozmowę unikającą ciszy złowrogiego parku Northwood, w której
ona i nieznajomi błądzili po sytuacji bez początku i końca. Dziewczyna
oczekiwała już tylko na Riema, a bycie tutaj stanowiło tylko pewną formalność w
ich podróży z ingerującym w spokój kodem.
- Jake – odpowiedział bez wątpliwości czy
wahania. Ujawnił swój sekret, bowiem niewiele osób doświadczało, w jego
mniemaniu, takiego zaszczytu. Częściej znany był wśród innych jako Tajemnica i
lubił to określenie, czuł dumę w sobie słysząc ten zwrot kierowany do niego.
Dlaczego więc ujawnił nastolatce termin okryty sekretnością? Pomyślał, że to
dobry sposób na zyskanie większego zaufania, co przybliżało go do dotknięcia
jej dziecięco wyglądających dłoni.
- Jake – mruknęła do siebie, zaprzestając
szorowania butem o ziemię. – Jake, jesteś niebezpieczny? Tak niebezpieczny, jak
opisują kody? – W natłoku myśli, to pytanie wydało się odpowiednie do sytuacji.
Oddalało ją od krępujących pytań, które zadała wcześniej i pozwalało na
złagodzenie obyczajów jasnowłosego ewidentnie posiadającego narcystyczne
wnętrze.
Z gardłowym pobrzmiewaniem wydobył się
dźwięczny śmiech dochodzący z głębi klatki piersiowej lekko falującej i
modulującej barwnością zadowolonego rechotu w niepełnej radości tonów. Gdzieś
pomiędzy szaleńczym rozbawieniem czaiła się desperacka próba zatuszowania
strachu wpadającego do otwartej aury jasnowłosego i dziurawiącego wyrobioną
przy znacznie słabszej dziewczynie pewność. Tak, ten cwany kod potrafiący
zrobić szum koło siebie był wciąż tylko siedemnastoletnim półmartwym, który
dużo już zobaczył, aby wiedzieć przed czym kłaniać się z bojaźnią i czego
unikać na swojej drodze budowanej w ukryciu przed wszystkimi.
W lasku zjawiły się psy; dwa kundle ciemne
i jeden wyżeł o mglistej barwie. Zatrzymały się, zamierając w jednym ułamku
sekundy, po czym z podkulonymi ogonami wróciły do właścicieli przekradających
się zaroślami parę metrów na wschód od półmartwych, których to zwierzęta się
przeraziły. Park odczuwalnie przeludniał się w okolicy dalekiej od lasu, co dla
obydwojga reinkarnatów objawiało się jakąś półmartwą klaustrofobią do
przestrzeni zamkniętych ludzkimi sylwetkami. Najwidoczniej kody jeszcze ciężej
odnajdowały się wśród ludzi sama Brooklynne antyspołeczna za normalnego życia.
Jake oderwał wzrok od czworonożnych
zwierząt, zmył zakłopotanie nieprzystające mu – fałszywie odważnemu i zwrócił
się do zielonookiej.
- Chcesz się przekonać? – Zaproponował,
kiedy skołowane spojrzenie dziewczyny wędrowało martwo po okolicy w ślad za
dwójką ludzi i ich pupilami. Chłopak westchnął głęboko, wertując przestrzeń
przed sobą, co zaniepokoiło dziewczynę i zwróciło jej twarz w stronę
wścibskiego koda. Przez skórę przeszła mimika objawiająca paletę sprzecznych i
wykluczających się emocji, zakradł się chwilowy wyraz całkowitego skupienia i
bitwa myśli manipulowała uczuciami. – Nie powinnaś za mną iść.
Poważny ton brzmiał jak zwiastun
najgorszego, co widział chłopak, a czego nie wyczuwała Brooklynne. To
przyciągnęło ją do koda i podeszła bliżej bez uczucia bojaźni, wyżej podnosząc
głowę, aby widzieć postać jasnowłosego nieustanie znajdującego się na konarze
wierzby. Szturchane wiatrem wiotkie gałęzie drzewa obijały się o bezwładnie
puszczone ręce nastolatki, głaskając delikatnie i łagodząc suchą, spięta skórę.
- Co masz na myśli? – Postać niewidomego
wypluwająca na zewnątrz aury uczucia gorejące od natłoku bodźców wyostrzających
się na horyzoncie, obserwowanym przez pustkę perłowych oczu, dosięgły
przestrzeni zielonookiej. Wzbudziły w niej obawy, jakie pojawiły się po
opuszczeniu pociągu na Glasgow Central i upewniły w nieomylnym przeczuciu
czyhającego zagrożenia. Pewność siebie i odwaga w stosunku do dziewczyny
ustąpiły miejsca tajemniczości w niejasnych słowach wypowiadanych w amoku
zamyślenia.
- To nie wiesz gdzie wybrał się twój
bohater? – Zdziwiony zmrużył ślepia, a przez biel gałek przemknął znikomy obraz
zieleni tęczówek. Może to mój wymysł,
może moje oczy się w nich odbiły? Pomyślała, powracając do zadanego pytania
głucho dobijającego się jeszcze w uszach. Brooklynne pokręciła głową, unikając
słów, a gestem, jasno dając do zrozumienia, że posiadała szczątkową wiedzę na
temat wszystkiego włącznie z tym, dokąd wybrał się Riem. – Świetnie! Rozumiesz
pewnie w jakiej komfortowej sytuacji się znajdujesz? Wpakowałaś się w takiego
bagno, że z twoimi umiejętnościami daleko nie zajdziesz.
- Powoli, uspokój się! – Krzyknęła silnie ze
zwierzęcym rykiem rozpierającym płuca i głos porzucił na moment jej człowieczą
barwę. Kod obadał ją wzrokiem i pozwolił dokończyć słowa cisnące się na usta
nastolatki już lekko uchylone. – Twoje gadanie w niczym mi nie pomaga. Wyjaśnij
mi o co ci chodzi. Z łaski swojej. – Dodała zimnym tonem, ukazującym brak
pozwolenia na jakkolwiek bunt.
- Jesteśmy tutaj nielegalnie – oznajmił
szorstko widocznie niezadowolony zmianą w postawie dziewczyny, zmianą w
uczuciach i nastawieniu wobec sytuacji, jakby nie była sobą przez kilkadziesiąt
sekund. – Jest to teren niedźwiedzi, a niedźwiedzie nienawidzą intruzów, gości,
którzy się nie zapowiadają albo tych, którym nie wydano zaproszenia i zgody na
przebywanie na ich ziemiach. Swoja drogą, twój towarzysz to zapobiegliwy drań.
Nie zabrał cię ze sobą, na pewno obawiając się twojego grobowego zapachu. –
Zakpił wyraźnie, ale dziewczyna pozwoliła, aby słowa te przeszły przez nią bez
pozostawienia jakiegokolwiek śladu.
Mój zapach taki odpychający?
Dyskretnie chwyciła kosmki strzępionych na krańcach włosów, podtykając je do
nosa i zaciągając się wonią własnego organizmu. Nic nie poczuła, żadnego
zapachu demaskującego jej w ogromnie istnień tego świata, ale nie ucieszyła się
tym spostrzeżeniem, tym nie wyczuciem niczego, bowiem zrozumiała jedno. Mogłam się przyzwyczaić. Pomyślała z
lękiem zataczającym koła w trzewiach wokół stwora cichego i przyczajonego w
boju.
- I co dalej z tym wszystkim? – Miała
podstawy do sądzenia, dlaczego Riem zachowywał się nadzwyczaj niespokojnie
podczas ich krótkiej podróży Gordon Street, wciąż jednak nie posiadała pełnego
obrazu zagrożenia i słowa Jake, i gesty Brikina w żaden sposób nie potrafiły
uzmysłowić jej z kim miała do czynienia.
- Niedźwiedzie to władcze istoty, lubią
pokazywać intruzom kto jest lepszy – wyjaśnił, przewracając w dłoniach
zapalniczką. Ten prosty ludzki wynalazek nie pasował do osoby tajemniczego
chłopaka o perłowych oczach i kłócił się z jego nadzwyczajnym wnętrzem
półmartwego.
Brooklynne uniosła brwi zdumiona swoim postępowaniem,
dlaczego w tak bezowocny sposób zajmowała się ocenianiem wyglądu koda poprzez
zapalniczkę skoro wokół czaiły się istoty o duszach walecznych i pyskach
pełnych ostrych zębów do cięcia takich jak ona; drobnych i niezdolnych do
dalekich ucieczek. Szukała w tym ingerencji bezwzględnego stwora, lecz ta dusza
niesforna wydawała się spokojna, miękko wtulona, zagrzebana między nieaktywnymi
jelitami, nie dając oznak jakichkolwiek funkcji tych złych i negatywnych, jakimi
zazwyczaj obdarzała jasnowłosą. Jestem
lekkomyślna, zawsze taka była. Stwierdziła po czasie, utwierdzając się w
przeczuciu, w słowach wołającej przeszłości i odzywającej się dość często
leniwej i głupiej jej ludzkiej natury sprytnie maskującej to nowe półmartwe ja.
Rozwiała te nieczyste obrazy psychiki. To
nie czas i miejsce na rozpamiętywanie!
- Ciebie może by jeszcze wysłuchali, mnie od
razu wzięliby na ścięcie. Kody nie są szanowane ani mile widziane prawie
wszędzie. – oznajmił, na co dziewczyna mruknęła ciche: dziwisz się? Jake spiorunował ją wzrokiem i przez biel białek
przemknął ponownie zarys, bladych i niewyraźnych zielonych tęczówek. – Nie, nie
dziwię się.
- Boisz się… - stwierdziła z równym poziomem
strachu, co wariująca aura wokół jasnowłosego. Chłopak nie odpowiedział nic,
głowę mając skierowana na wprost i w chaosie myśli produkowanych przez umysł
doglądał mętniejącego niebezpieczeństwem horyzontu parku. Király obawiała się
spojrzeć na siebie, gdy rosło w niej uczucie, odczuwalny dotyk czegoś będącego
fizycznie daleko, ale znajdującego się blisko wyciągniętymi przed siebie
wodzami zmysłów i myśli. – Powiedź, że coś zaraz się stanie.
- Pytałaś się czy jestem niebezpieczny –
zaczął wymijającym konkretną odpowiedź zdaniem zwyczajnie nie wartym w tej
chwili. Kod wstał na równe nogi bez zawahania się przy mało stabilnym podłożu
konara drzewa, wypatrując istot z daleka. – Ciężko jest mi to powiedzieć, ale
nie jestem niebezpieczny, za to oni na pewno.
Wskazał ręką przed siebie i dziewczyna
powiodła zahipnotyzowana tym gestem, wykrzywiając krytycznie szyję. Grupa osób
majaczyła w zabarwionej na zielono oddali na tle trawnika zatłoczonego przez
ludzi, które niczym papierowe postaci umykały majestatyczności kroczących silnie
istot z niedźwiedzim wnętrzem; dumnych i emanujących złem o nieskonkretyzowanym
sensie, ale wybranym celu ujścia negatywności i gniewu. Ich kierunek dokładnie
zaplanowany kończył się krwawym punktem tutaj, w miejscu gdzie stała dwójka
jasnowłosych półmartwych.
Brooklynne nie chciała widzieć z bliska
ani pod żadną inną postacią tych pośmiertnych bytów wydających ciężkie,
słyszalne oddechy szaleństwa myśli i całej psychiki. Wystarczyła dziewczynie ta
ludzka i zarazem nieludzka maska, za którą krył się mosiężny pysk drapieżnika i
jaskrawe kontury, jakimi odznaczali się przybysze w oczach nastolatki.
- Nie denerwuj się – zeskoczył na ziemię,
ustawiając obok niej tak bliski dotknięcia blondynki, ale nie mógł tego zrobić,
nie teraz, kiedy być może zaserwował zielonookiej śmierć. Nie czuł w sobie
winy, bowiem nie został stworzony od użalania się nad innymi, ale poczuł smak
klęski wszak obiecał pozostawić ją całą i zdrową. – Podróż za tobą powinna
skończyć się w pociągu. Już dzisiaj zetknąłem się z niedźwiedziami nowego
pokolenia, dlatego szukali mnie, a ja powinienem odejść. Twój kot dobrze
zrobił, rozdzielając się z tobą. Jesteś tak świeża i nieprzeszyta wiązaniami z
duchem, że nadal ciężko jest cię odróżnić od prawdziwie żywego. Uznaj to za
komplement… Wracając do sprawy. Gdyby nie ja pewnie błąkałabyś się ulicami
niezauważona. Ale stało się i wybacz mi, od początku nie zamierzałem nic ci
zrobić. Nie mogłem się poddać, za
wszelką cenę musiałem spróbować cię dotknąć, nie sądziłem, że za moją upartość
zapłacisz ty, ale tak bywa.
- Powiedz mi chociaż dlaczego? – Zawyła
głosem przerażonym, ale twarz objęła obojętnością.
- Dla zasady, po prostu dla zasady…
Zwrócił się za siebie plecami do
kroczącego zagrożenia i w czasie krótszym niż mgnienie oka wspiął się na
pobliskie drzewo, szykując się do skoku na kolejne znajdujące się w pobliżu
jego dalekosiężnych wybić. Király nie pozostawiła tego bez komentarza i wylania
żalu na sprawcę jej złego losu, kierując się w jego stronę równie szybko.
- Zostawiasz mnie? Jak możesz! – Wydarła
się, zużywając całą pojemność energii i zdzierając struny szczypiące od
natężenia. Oszołomienie spływające po rozluźnionym od utraty gniewu ciele,
osłupiło ją zdarzeniem, które właśnie sobie uświadomiła. Zostawia mnie…
- W niczym ci już nie pomogę, uwierz! –
odrzekł przekrzykując donośny świst, a strzała łuku wbiła się w korę pnia na
wysokości twarzy chłopaka. Przeklną pod nosem, zaciskając zęby i zniknął nim
Brooklynne opamiętała się po lęku ujawnionym na powierzchni, kiedy odgłos z
reguły cichej broni ogłuszył jej zmysły i uwagę, zmieniając skupienie na
roztargniony strach. Mignął na kolejne drzewo, zauważając odrętwienie rozmówczyni,
z szybkością, której mogła pozazdrościć kodowi. Szelesty liści wskazały jedynie
drogę ponad ziemią obraną przez Jake, będącego poza zasięgiem jej zaszklonych tęczówek.
Király niewiele myśląc ani spoglądając za
siebie ruszyła do biegu wolnego i nieradzącego sobie na nierównym terenie
parku. Uznała, że to dobre wyjście i minimalne uniknięcie kłopotów, próbując
nie poddać się bez walki i uciec chociaż kawałek bez strachu widocznego, ale ze
strachem obijającym się wewnątrz. Gorliwe głosy wrzały za nią siłą tonów i
skali, pohukiwały i gwizdały szyderczo, buchając niespodziewanie barwnymi
śmiechami kobiet i mężczyzn. Rozbawieni żałosną próbą wydarcia się dziewczyny z
sideł nawet za nią nie biegli.
Blondynka wbiegła w gąszcz coraz
mętniejszego i ciaśniej porośniętego lasu, niknąc z oczy najzwyklejszym ludziom
z terenu otwartej zieleni. Wpędziła się w zaułek, robiąc przysługę grupie
młodych, chętnych krwawej gry półmartwym, zatracając się w bezkresną otchłań
pełną pułapek stworzonych przez naturę. Bez zbędnych świadków w ciszy
rozłożystych drzew, mogła umierać głośno, bowiem nikt nie przejąłby się
przytłumionym skamleniem dochodzącym z głębi.
Niedźwiedzie najwyraźniej znudzone niezbyt
atrakcyjną w polowaniu ofiarą postanowiły zakończyć ten lichy występ krótkim
aktem pojmania. Zarzucając w powietrze pętlę postawny chłopak nadał sznurowi
niezaburzony, prosty Lot i precyzyjny kierunek nie chybiający nigdy, co
wielokrotnie udowodnił. Próba sprawdzenia swojej celności powiodła się i gałąź
zawisła wysoko ponad nimi okryła się lassem pociągniętym porywczo w dół i
zrywającym dorodny konar. Przez przylegający do ciała podkoszulek pasma twardo
zarysowanych i mocno napiętych mięsni wprawionych przed moment w ruch
przebijały się przez cienki materiał, oddając siłę posiadaną w rękach o
podobnej budowie. Twarz skupioną wypełniały wyrażające niezadowolenie oczy
zmrużone, analizujące i pogłębione w złości przez zaciśnięte brwi układające
taki wyraz ślepią o odcieniu szarości. Jasno brązowe włosy wygolone z boków
przedstawiały symbole wypalone na skórze do znaku niegojącego się z latami.
- Kończmy to! – Oznajmił donośnie do reszty
swoich towarzyszy i ze świstem oznaczającym przekroczenie bariery dźwięku wbił
w atmosferę lasso pędzące jakby sterowało nim niewidzialne, skrzydlate zwierzę.
Lina przedzierała się prostym torem w
kierunku falujących, potarganych włosów, zlepionych w nieładzie loków
blondynki. Ociężałe nogi nadal podnosiła z wysiłkiem, starając się dobiec
jeszcze dalej strzępkami energii ulatujących z niej całą powierzchnią
organizmu. Była zadowolona z siebie, że spróbowała chociaż tyle zrobić dla własnej
dotychczas znienawidzonej osoby, udowodnić i przeciwstawić się swojego
lękliwego nastawieniu wobec zagrożenia. Nie poczuła ogromnego strachu o jakim
myślała w trakcie biegu, snując wizję rozpruwania i wiszenia z głową w dół z
rozcinanym gardłem po każdym jego zrośnięciu. Rytmiczne ukłucia żalu pozostały
jednak takie same, uświadamiając w beznadziei zbliżających się chwil i
możliwego rychłego końca rozpoczętego niedawno nowego życia. Koniec, to byłby koniec. Próbowało
wyrwać się dziewczynie przez zaciśnięte
od wysiłku usta, a wtedy zielone oczy zarejestrowały przelatującą część pętli
ledwie omijającą czubek okrągłego nosa.
Zdarzenie działo się na tyle szybko, że
jasnowłosa nie otrzymała możliwości pomyślenia, nie dano jej przez sekundę
pożałować tego, w gruncie rzeczy,
niechcianego życia. Strach czy gniew także nie zdążyły nagromadzić się w umyśle
i odarta z możliwości emocjonalnego przejścia sytuacji zetknęła się boleśnie z
pętlą. Lina kierowana z oddali przez półmartwego zacisnęła się na pulsującej
szyi, szarpiąc Brooklynne ze zwierzęcym zapałem w łapaniu zdobyczy i powalając
ją na ziemię, gdzie głucho upadło, miażdżąc szereg żeber.
Momentalnie wyobraziła sobie śmierć i
drogę do nikąd o jasnym świetle na końcu, do którego wydawało się jej, że nigdy
nie dojdzie. Cierpienie piorunowym szlakiem rozniosło się wzdłuż kręgosłupa
skrzypiącego w rozluźnionych stawach bez mazi i skumulowane w stopach zaiskrzyło
najsilniej osłabiając do reszty dziurawą świadomość, i zanikło na nieokreślony
niepewny czas. Wszystko zaczęło być porównywalne do uczucia odchodzenia ze
świata, jakie ogarnęło ciało zielonookiej rok temu na terenach cmentarza w Phoenix.
Nie mogła się zdecydować co bardziej
dotknęło zakończenia nerwów, co ciaśniej oplotło ośrodek lęku i wcisnęło w
niego przerażenie. Jeszcze nie umarła, chociaż organizm skłaniał się ku temu,
ale długi okres oczekiwania na zabicie ją przyprawiał o dotkliwsze spotkania z
uderzeniami bólu, co przemawiało za tym, że dzisiejszego dnia umierać będzie w
cierpieniach.
Leżała na ziemi na wpół przytomna i
świadoma rzeczy dziejących się wokół niej ze spowolnionym obrazem przewijającym
się nad nią, jednakże to mózg dziewczyny zdewastowany wolno przetwarzał nagromadzone
przed oczami ruchy istot. Wszystko jedno chciałaby powiedzieć, wszystko jedno
co z jej życiem albo śmiercią. Teraz zamknięta w prywatnej agonii rozmyślała
nad tym czy oddycha nadal, czy wyłącznie rusza dla niepoznaki mięśniami.
Sprawca całego bólu jasnowłosej pojawił
się nad nią ponownie. Zadowolony uśmiech ukazywał się nawet podczas mówienia. Mówił
coś towarzyszom, wpatrując się w poległą nastolatkę i kręcąc z niezadowoleniem
głową, wskazując rękoma w okolicę szyi. Jakaś dziewczyna o indiańskiej urodzie
zarzuciła na głowę zielonookiej wór szorstki i sztywny pozbawiający
zbawiennych, płytkich oddechów. Sznur napiął się raz jeszcze i ciało
półprzytomnej Brooklynne włóczone było po ziemi.
Witam!
OdpowiedzUsuńChciałabym poinformować, iż Itlina - oceniająca, u której w kolejce znajduje się Twój blog - jest na urlopie bezterminowym. Jeśli wyrażasz taką chęć, możesz przenieść się do kolejki innej oceniającej i otrzymać ocenę szybciej lub poczekać, aż Itlina wróci do oceniania. Bardzo proszę, abyś o swojej decyzji powiadomił/a nas w komentarzu pod Kolejką. Przepraszamy za utrudnienia!
Pozdrawiam,
Mademoiselle z Oceny Legilimens
Najpierw, póki pamiętam- towarzyszom, na końcu chyba powinno być, jeśli o rzeczowiki chodzi^^ to tyle ze spraw dupereli. :) no przyznam ze wybitnie mi się ten rozdział podobał. Znaczy... "podobał" to takie nieadekwatne słowo. Napicie, mnóstwo napicia! Od początku do końca rozdziału, odkąd zniknął Riem w zasadzie, no to przeczucie ze stanie się coś złego mnie miażdżyło. Przyznam się ze sobie na telefonie w pracy czytałam rozdział, puszczając karuzele dla dzieci i yyy niektóre dzieciaki się trochę pokręcily wami sobie o nich przypomniałam;p no, to wyznałam winy^^ ale.. Myślałam ze to kod ja wpakował w pułapke ale po jego ucieczce i strzale wnioskuje ze nie? z drugiej strony wiedział co to za miejsce.. Może ja jednak podpuscil. Może to właśnie jego niebezpieczna strona. Ale po tym jak mówił o Brooklyn (dobrze napisałam? Pisze w notatkach i nie mam możliwości się upewnić : p) myślałam ze jej pomoże! Za dużo się spodziewałam chyba. Albo się jeszcze okaże :) no i co z riemem? i kim oni właściwie są.. Te niedzwiedzie.. mmm. Na koniec jeszcze przepraszam za opóźnienie, praca:( i zaproszenie na nn na liv ;*
OdpowiedzUsuńTak, towarzyszom. Ostatnio nie miałam czasu lepiej sprawdzić rozdziału, bo komputer siadł na dwa dni.
UsuńJakie są i były intencje koda pozostawiam do oceny czytelnikom. Każdy może na swój sposób zweryfikować czy działania koda były na niekorzyść dziewczyny czy może zwykłą wpadką.
Jake jest po prostu tajemniczy, jakie miał zamiary i czy naprawdę jest niebezpieczny pozostanie pytaniem na długi czas. Chociaż jeszcze raz pojawi się w cyklonie zdarzeń to jego pozostać zaniknie aż do ostatniego tomu Pod skrzydłami niepokoju.
Następny rozdział będzie rekordowo długi i w miarę wszystko się wyjaśni, co do niedźwiedzi i pojawi się Riem z niebanalna misją.
Rozumiem, także pracuje i wiem, jak ciężko jest cokolwiek pogodzić. Ja mam zaległe aż cztery opowiadania w tym również i Twoje. Musze się zabrać
za czytanie ;)
Ogólnie pisze się Brooklynne.
Noo, wiedziałam, że gapa jestem i przekręce. tyle razy czytałam jej imie, ale nie, mało, trzeba błądzic ;P
OdpowiedzUsuńHm, no powiem Ci, że w dalszym ciągu nie mogę ocenić działań Jake'a... Chociaż chyba jednak przychylę się ku wpadce... Hm. No będę czekać nowości niespokojnie ;)
To Twoja decyzja ;) Co kierowało nim na pewno się kiedyś wyjaśni.
UsuńDobry błąd. Właściwie i tak wypowiada sie podobnie.
Powiem szczerze że nie wiedziałam gdzie mam to wstawić więc jeśli się nie pogniewasz to dam to tutaj.
OdpowiedzUsuńO tuż by ci pokazać jak bardzo uwielbiam twoją powieść "szamańska kukiełka" postanowiłam dać ci malutki prezent. Mam nadzieję, że ci się spodoba.
http://img706.imageshack.us/img706/9778/dnfjpksjdie.jpg
Rozdział ten jest ciekawy.... W końcu wyjaśniło się kim jest ten tajemniczy kod i powiem że zrobił na mnie wrażenie. Jeśli chodzi o Brooklyne to jej zachowanie też się zmieniło trochę na lepsze. Zastanawiam się teraz dokąd wcieło Riem'a gdy go potrzebowała. Sporo się działo zwłaszcza te sceny w parku co powoduje niezłe zainteresowanie u czytelnika. Brawo. Czekam na więcej.
OdpowiedzUsuńZachowanie Brooklynne jeszcze wielokrotnie ulegnie zmianie na lepsze, gorsze, beznadziejne i fajne.
UsuńGdzie wybrał się Riem okaże się już w najbliższym odcinku. Odcinku, który osobiście uważam za najlepsze, przynajmniej ze względu na dziejąca się akcje i wielorakość wątków.
Troszkę się wyjaśniło, ale kiedy wyjdzie cała prawda kim jest tajemniczy Jake, myślę że zaskoczy.