5 czerwca 2013

Rozdział IV: Zerwanie cz. 2 a


W szkockiej rzeczywistości

Chłód zimnego wiatru, tchnienie martwych uwięzionych dusz
 Schwytanych na wieczność, czarne wrony przerywają ciszę
 Ogród umarłych ożywa wieczorem i nie możesz go zatrzymać
 Polub to, otwórz swój umysł i też będziesz to czuć
 Dźwięk, dotyk, myśli, to że byłeś tak niewidomy
 Możesz poczuć myśli zmarłych

    
     Dzielnica Milton, przedmieście Glasgow, z prostymi uliczkami, typowymi domami i blokami pełnymi ludzi i człowieczej świadomości. Obrazowała życie; łatwe i wypełnione słodko-gorzkim smakiem, skracane przez tchnienie serca każdego mijanego dnia, przynajmniej tak odczuwali to półmartwi. Okolica nie wyróżniła się niczym szczególnymi ani z wyglądu terenu, ani mieszkańców tej części miasta, jednak czymś ważnym przyciągała kota z obranym celem na północy Milton.
     Godzina zbliżała się do kąta prostego między cyfrą dwanaście, którą wskazywała dłuższa wskazówka a trzy określoną tą mniejszą. Riem przebrnął z centrum Glasgow ponad pięć kilometrów okupowany myślami wirującymi wokół spraw, nad którymi powinien sprawować opiekę, jako tygrys z Kraju Nadmorskiego. Niestety swoją uwagę i fizyczne uczestnictwo poświęcił jednemu zadaniu – wyprawie do Karmazyna, ignorując tym samym rodzinne więzi, ale nie potrafił postąpić inaczej. Prośba Augustyna podświadomie działała jako rozkaz, kot wiedział o tym, ale mimo to, nie zdołał wyłapać w tym geście niczego niezgodnego i wykraczającego poza normy ich przyjaźni. Co więcej, uznał to za rzecz normalną, która rozbudziła w nim honor, nakazujący odwdzięczyć się mężczyźnie za ratunek.
     Rozdarty w sobie, myślami nieustannie zaglądał do hotelu zwizytowanego przez wuja; chciwą władzy bestię. Sumienie podpowiadało mu, że właśnie tam powinien być o tej popołudniowej porze, by wspomóc kuzynkę w przykrym, mało rodzinnym spotkaniu. Dlaczego zatem, bez zastanowienia, wybrał się do Szkocji, niewiele wiedząc o sensie całej tej misji? Nie roztrząsał się nad tym, na ten czas to było po prostu ważniejsze, co potwierdzał rozsądek.    
     Dostrzegłszy przysiadłego na dachu domu kukiełkowego kruka przystanął na moment, wymierzając z nim spojrzenia porozumiewawcze. Sprawdzał go, wędrował za nim, ale nie dla ochrony, a dopilnowania tego, aby ciemnowłosy spełnił swoje powinowactwo wobec Augustyna. Surowy wyraz twarzy chłopaka zmierzył sztuczne, tekturowo-kostne cielsko ptaka, z niezadowoleniem skierowanym wobec dziwnookiego. Wypełnię to, co dano mi do zrobienia i nigdy nie stawiaj mnie więcej w takich sytuacjach, Augustynie. A teraz przysięgnij mi, że będziesz sprawował nad Ripley opiekę. Zwrócił się do zwierza, kierując myśli wprost do oddalonego wnętrza kruka.
     Smolista kukiełka przytaknęła łbem, szeleszcząc zgniecionymi kartkami wypełniającymi czaszkę i szyję, i rozłożyła skrzydła sprawiające wrażenie niezdolnych do lotu. Kruk wzbił się do chwiejnego szybowania w porywistych podmuchach wiatru, niknąc w zmiennych warunkach pogody na niebie. Riem, w którym pokrzepiona została chęć do walki, ruszył dalej w stronę trzech, piętrzących się wzwyż wieżowców, zbliżając się do punktu docelowego.
    
     Zostawił za sobą dzielnice spowitą w popołudniowym rytmie życia, głośno dobijającego do jego aury. Wiele domów szykowało się do obiadu, co czuł złotooki przy powiewach zefiru noszącego mieszanki woni odległych jego smakom. Skrzywił się poczuwszy wyraźny tłusty zapach, po czym spojrzał za siebie, odtwarzając drogę, którą zmierzał przez ostatni czas. Spokojna, smętna, melancholijna z domami po jednej stronie i ich odbiciem lustrzanym na drugim brzegu szosy. Niczym nie zachwycała, nie budziła euforii czy odrazy cisnącej się na usta. Chyba nie tego spodziewał się w dzielnicy niedźwiedzi, w dzielnicy tej najważniejszej, jak kiedyś mu wpojono.
     Cisza wręcz nie wskazana dla charakteru tych prawdziwie groźnych półmartwych o zapędach władczych, otaczała Riema zewsząd, wykluczając oczywiście dźwięki ludzkiej egzystencji, których nauczył się nie rejestrować. Za cicho. Stwierdził, utrzymując się w czujnym stanie umysłu, gotowego na niespodziewane ataki. Osobiście nie musiał obawiać się niczego ze strony tych drapieżników, gdyż Augustyn zadbał o przedstawienie go rodom, rodzinom i organizacją półmartwych w Wielkiej Brytanii, stwarzając z tego miejsca jego nowy, bezpieczny dom. Wstawił się za kotem w posiadłości ursusów w Milton i zawalczył o zdobycie dla Brikina przepustki umożliwiającej mu swobodne przemieszczanie się między granicami niedźwiedzich terenów. Wydawałoby się, że jest wolny od zasad, to jednak nie działało w taki prosty sposób.
     Poniekąd złotooki zyskał zaufanie tych najważniejszych łowców, co powinno gwarantować mu bezproblemową drogę do celu, lecz mimo pewnych praw, niedźwiedzie zwykły sprawdzać również tych znanych sobie. W typowej sytuacji ktoś na pewno zjawiłby się, żeby skontrolować jego osobę, wylegitymować go z przepustki, ale ewidentnie to nie była to typowa sytuacja i w jakimś stopniu martwił go ten tłamszący siłę spokój.
     Gdzieś w odmętach Glasgow samotnie włóczyła się Brooklynne; nieświadoma i bezbronna. Czyżby to ona zebrała na siebie całą uwagę niedźwiedzisk dusz? Niemożliwe, jest nowa, a jeżeli tak… Zignorował tę myśl, bowiem nie powinien tak sądzić, to nie leżało w jego naturze różnej od pesymistycznych słów. Według postanowień Augustyna miał być jej tarczą, ostoją, gdzie nic by się jej nie stało, a mogło się okazać, że kazał dziewczynie iść prosto na rzeź, co czyniło go zdrajcą obietnicy danej dziwnookiemu. Z jednej strony zrobił złą rzecz, zaś z drugiej najlepszą jaką zdołał uczynić w tak niestabilnym czasie. Istniała szansa, że nadal żyła niewykryta przez słaby zapach, a wtopiona w chmary ludzi pachniała prawie identycznie, co oni, zatem tlił się cień nadziei. Riem nie myślał inaczej, jak o Brooklynne wciąż funkcjonującej i czekającej na niego w bezpiecznym miejscu.
     Kruk przekazałby mi informacje o klęsce. Czas w końcu dokończyć zadanie. Ciemnowłosy wyciszył bitwę rozgrywającą się w jego wnętrzu rozpieranym przez sylwetkę tygrysa i okalał gniewnym wzrokiem na pozór stary, godny rozbiórki dom w formie upadłego, arystokratycznego pałacyku.

     Budowla rozłożona na dwa obszerne skrzydła ogrodzona została ceglastym murem sypiącym się w wielu miejscach, a początek terenu posiadłości rozpoczynał się  za skrzypiącą bramą z kolumnami zdobionymi niedźwiedzimi łbami. Prosta brukowana ścieżka prowadziła do celu zakończonego drzwiami o złotej klamce i kołatce z motywem ursusa potwierdzającym czym było to miejsce. Okna przybrudzone, ocieplone po bokach krwistym kolorem zasłon przemycały na zewnątrz część z obrazu wnętrza. Cienie przemykały korytarzem domostwa, lecz sylwetki półmartwy pozostawały poza zasięgiem złotych oczu kota.
     Riem powędrowała wzrokiem po nadgryzionym czasem spadzistym dachu i schodząc zwężoną źrenicą po stęchłych murach w dół posiadłości, zatrzymał się na spękanych schodach, myśląc nad słusznością swojej decyzji. Skrycie oczekiwała jakiegoś przyczajonego ataku, aktu powstrzymania go przez zdewastowaniem miejsca świętego dla niedźwiedzi. Nadal nikt nie pojawił się, aby go zatrzymać przez wtargnięciem, co pozostawiło przed wyborem Brikina jedyny i słuszny czyn. Niewiele zastanawiając się naparł siłą swoich ramion na wrota, okrywając zwierzęcym uciskiem klamkę opornie ruszającą się pod naciskiem. Ciężkie zamki puściły próg i mocna, drewniana barykada bezwładnie zagłębiła się w odmęty posiadłości.
     Przestrzenny hol wypełniały strzępy światła, padającego przez szyby okien gęsto rozstawionych na całej szerokości domostwa. Trzy podłużne żyrandole o kryształowym wykończeniu biegły w rzędzie prosto w stronę okrytych czerwonym dywanem schodów zwężających się w miarę piętrzenia się w górę i poręczy zawijającej się na końcu w ślimaczą formę. Po lewej stronie wyostrzonego niepewnością profilu chłopaka znajdowało się zwyczajne biurko o wyraźnym zapachu starości. Zamknięty laptop leżał na blacie, a plik kartek gniótł się pod jego ciężarem.
     Ku drewnianemu meblu zmierzała kobieta zaczytana w rozwartej na dłoniach teczce wypełnionej aktami istot innych od niedźwiedzi. Z zainteresowaniem wodziła wzrokiem z jednej strony na drugą, unosząc nieznacznie brew, wyrażając swoje zdziwienie. Spięte w koka czarne włosy gładko i perfekcyjnie przylegały do skóry, trójkątna twarz osadzona na smukłej szyi zdobiona była okularami, noszonymi jako element przyzwyczajenia, leżącymi na nosie o trochę za dużej budowie. Kobieta nie operowała urodą zniewalającą, ale miała w sobie ukryty czar wspomagający jej pozostające w tyle piękno, a oczy przeplatane morskimi barwami skutecznie ściągały na siebie spojrzenia męskich osobników. Mimo swojej prostoty w rysach twarzy zdawała sobie sprawę z magnetyzmu jaki bił z jej drapieżnego wnętrza i nie hamowała się przy wykorzystywaniu tego daru do uwodzenia.
     Wzrok niedźwiedzicy spoczął na sylwetce Riema, z którym jej wzrost równał się, choć wspierany był wysokimi szpilkami. Nie należała do niskich kobiet, ale lubiła piąć się wzwyż czasem doskwierającym, niewygodnym obuwiem, aby podkreślić wyraziściej swoje długie nogi. Zatrzymała się przed kotem  w pozie wyuczonej i prostej, w dopasowanej do zgrabnej figury bordowej sukience sięgającej połowy ud, a talia mocno zwężała się do środka. Złoty naszyjnik wił się po jej ciele i ostro zakończonych kościach obojczyka, i drobny medalik przestawiający zarys niedźwiedzia usytuował się na pograniczu zaczynających się piersi.
     Riem wyczuwał szereg emocji wypływających z psychiki kobiety, emocji żądnych owładnąć go i pozbawić resztek rozsądku. Erotyzm kobiety mógł wabić i zwodzić nieodporne na to umysłu, ale tygrys w tym momencie pozbawił się wszystkich cech mężczyzny, pozostawił w sobie tylko gorycz i gniew spowodowane wizytą wuja. Nie uległ niedźwiedzicy, co wyczuła kobieta, ale nie zrezygnowała ze swojej śmiałej postawy.
   - Witam panie Brikin – rzekła kokieteryjnym głosem, zamykając akta wolnym ruchem dłoni i przycisnęła je do piersi. – Czytałam właśnie informacje o panu. Inspirująca historia, nieprawdaż? To jest powodem pańskiej oziębłej postawy?
   - Nie przesadzaj z tymi uprzejmościami – warknął przytłoczony nachalną postawą kobiety.
   - Min – Min Azzopardi – przedstawiła się uśmiechając na przekór złemu humorowi kota, ukazując dołeczki w pełnych policzkach. Nie zamierzała rezygnować ze swojej radosnej osoby na rzecz ponurej atmosfery rozsianej przez gościach, w końcu na co dzień taka była; pogodna, energiczna i kokietująca. Porzucając ostatecznie próby przełamania chłodu, jaki owładną Riema przeszła do konkretnej rozmowy. – Zrządzam całą biurokracją ursusów Glasgow. To z czym się skierowałeś tutaj powinieneś najpierw zgłosić mnie, ale ze względu na informacje przekazane nam przez pewne osoby, Gabriel Dhéry już ciebie oczekuje.
   - W rzeczy samej – rozniósł się głos niczym grzmot w ulewnej nawałnicy. Należał do długowłosego przesadnie zbudowanego mężczyzny o ślepiach z czerwonymi tęczówkami i samotnym kle wystającym daleko aż za dolna wargę. Ciemne gęste kosmki spięte w kucyka zwisały po same łopatki szerokich pleców, a uszy mężczyzny zdobiły kolczyki z wilczych pazurów o błyszczącej barwie. Wyłonił się za kotem, przybywając z prawego skrzydła posiadłości. – Riem, jak mniemam? Uprzedzono mnie, że się z kimś zjawisz, ale gdzie ta druga osoba?
     Niedźwiedź mówił spokojnie bez cienia zachwianych emocji, chociaż poczuł ogromny zawód, gdy w okolicy unosił się jedynie zapach tygrysa i rozgoryczenie paliło go w ustach na myśl o zdradzie. Wkradły się do jego umysłu słowa: oszukany, zhańbiony, ale zamierzał poczekać z osądem sytuacji. Gdyby złotooki nie został przedstawiony lata temu zapewne postąpiłby inaczej, aby wydusić z siego prawdę i odebrać splamiony honor.   
   - Przyszedłem sam prosić o azyl – rzucił, ignorując zaczepkę starszego osobnika skorego do walki. – Potem mogę przedstawić te osobę. Musze mieć pewność, że nic się jej nie stanie.
     Brikin oznajmił swoje postanowienia, nie bacząc na to, że był sam pośród wielu drapieżników, niezdolny do ocielenia swojego życia. Zadanie dane mu przez Augustyna zaślepiło go w zupełności. Nie zastanawiał się nad tym, czy słusznie zrobił przychodząc tutaj bez skruchy, ale wydało mu się to odpowiednie, konieczne do prawidłowego wypełnienia misji, jakby coś od wewnątrz kazało mu tak robić i bynajmniej nie była to dusza zwierzęcia.
   - O nie! – Zagrzmiał krwistooki, obnażając kły. Zęby nadzwyczaj długie musiały stanowić u niedźwiedzia jakiś defekt, pomyłkę natury, bowiem półmartwi z reguły nie różnili się od ludzi w formie człekokształtnej. – Ustalasz zasady na naszym terenie? To nierozsądne. Będę jednak litościwy i dam ci szanse na naprawienie tego błędu. Sprowadź do mnie tę ukrywaną osobę, a ponegocjujemy na temat azylu.

     Dhéry wzbił się w górę po szerokich schodach, ręką sunąc po gładkiej poręczy. Ciemna, połyskująca peleryna zasłaniająca nagi tors powiewała przy silnych, emanujących władczością krokach istoty mającej pewne słabości. Gabriel nie mierzył tyle co tygrys, osiągnął ledwie sto siedemdziesiąt pięć centymetrów i jak na walecznego niedźwiedzia przystało była to dla niego porażka i zniewaga losu. Jednakże jego postura niwelowała wrażenie o jego niskości, sprawiając że wydawał się na równi z każdym wyższym od siebie. Jego postać zniknęła za mocarnymi drzwiami widniejącymi na wprost schodów.
     Ciemnowłosy poczekał aż ostatnie odgłosy ruchu nie zatarły się w powietrzu i skierował się w stronę obraną przez mężczyznę.
   - Nie radziłabym – mruknęła, uśmiechając się bez radości w geście niezrozumienia i zmieszania wydarzeniami dziejącymi się w posiadłości. Odczuła silne rozczarowanie i smutek wezbrał w jej umyśle.
     Riem nie silił się na cieplejsze rozmowy z nią, a tajemnicza osoba, dla której wtargnął do siedliska niedźwiedzi musiała być kimś ważnym dla niego, dlatego Min – Min uznała, że chodzi o kobietę. Półmartwa przytłoczona monotonnym żywotem i nieciekawymi osobnikami płci męskiej z rodzaju ursusów ucieszyła na wiadomość, że w ich progi zawita kot; cichy, majestatyczny. Liczyła na krótki romans, chwile przygody i adrenalinę, czego brakowało jej w pracy w rozpadającej się siedzibie niedźwiedzi, niestety prawda okazała się bolesna i szorstka, obijająca się o nią beznamiętnymi emocjami. Nie rozumiała dlaczego Brikin nie reagował na śmiałe zaczepki, zazwyczaj to działało na ludzi i ursusy. Jej odważne podejście i erotyzm  były kluczem do sukcesu  Azzopardi, ale w tym wypadku na nic się zdały.
   - Przymknij się... Nie mów nic więcej w mojej obecności. – Zażądał kot, gniewnie patrząc na postać Min - Min. - Przerasta mnie to twoje życiowe rozczarowanie, mdli mnie na zapach twojego urażenia i smutku. Najlepiej zejdź mi z drogi! Nie jesteś już w niczym potrzebna, jakbyś w ogóle była od początku tej rozmowy. Zajmij się swoimi papierkowymi sprawami i nie mieszaj się, w coś, co cię przerasta. Kartki, akta, teczki to najbardziej do ciebie pasuje.  – Zajazgotał złotooki, kpiąc wyraźnie z dziewczyny. Zrobił krok do przodu ku schodom, którymi udał się Gabriel.    
     Brikin pognał przed siebie i kilkoma zwinnymi susami pokonał dystans dzielący go od tajemniczych wrót na wprost. Niedźwiedzica nie wyraziła żadnych emocji, które gotowały się w niej, nie zamierzała wybuchać ani robić scen, jedynie odprowadziła chłopaka wzrokiem. Przetrawiła to wolno w sobie i uspokoiła się, gdy ślad po tygrysie zatarł się w powietrzu. To poniżenie wyryło ślad głęboko w niej, lecz to nie zdarzyło się po raz pierwszy, ale po raz pierwszy poprzestawiało w myślach Azzopardii i ukierunkowało na konkretny cel. Koniec! Koniec z pomiataniem, jestem czegoś warta, drogi Riemie Brikinie. Huczało w umyśle niedźwiedzicy odchodzącej w dal lewego skrzydła.   
     Min – Min znała kota, choć była to znajomość pobieżna i wyłącznie z widzenia wystarczyła dziewczynie na chwilowe zauroczenie, dlatego jego słowa z taką ciężkością przyjęła do siebie. Polubiła go i to uczycie niezależności mieszanej brutalnością, kiedy przypadkiem natrafiła na młodego półmartwego w latach osiemdziesiątych w czasie starania się Augustyna o wiekową przepustkę dla Riema. Coś sekretnego będącego w nim skutecznie przyciągało ją do Brikina i nie pozwalało oderwać wzroku. Wodziła za nim spojrzeniem i przekradała się jak cień, wiedziała że to dziecinna zagrywa, ale potrzebowała wyczuć więcej elementów z jego wnętrza, elementów sprytnie bawiącymi się jej emocjonalnym i romantycznym wnętrzem.
     Dziś przekonała się, że z tamtego młodego i intrygującego chłopaka pozostał jedynie gniew, bezuczuciowość i brutalność, które w tamtych czasach przytłumione były strachem przed nieznanym miejscem, jakim była dla Riema Anglia.

***

     Przywitała kota półkolista sala z łukowato zakończonym sufitem pełnym fresków obrazujących walki niedźwiedzi z wilkami i magnami, gdzie ursusy przedstawione zostały jako istoty waleczne i zwycięskie, nie poddające się naporom ciosów. Na wolnych przestrzeniach między oknami wisiały obrazy słynnych łowców zwykle płci męskiej, ale zdarzyły się dwie kobiety, które zabłysnęły w świecie zbrodni i walki ze szkodnikami, z rezultatami godnymi mężnych wojowników.
     Posadzka okryta suchymi liśćmi szeleściła, organy drzew pękały pod naporem ciała złotookiego, niszcząc ład i spokój miejsca o mistycznej atmosferze wzbogaconej zapachem przeszłości. Chłopak zbliżył się do postaci Gabriela, ustawiając się na środku sali pod abażurową lampą usytuowaną nad jego głową. Powietrze wdzierające się przez wybite szyby poruszało ciemnymi włosami na boki.
  - Sądziłem, że będziesz rozsądny. – Oschły ton wydobył się z gardła niedźwiedzia. Młody kot nie musiał nic mówić, bowiem wepchał się dobrowolnie w sidła złości starego i poczciwego Dhéry’ego. Żadne ze słów Riema nie zapobiegłyby rozwijającej się sytuacji. – Skoro tam bardzo ci na tym zależy, pokaż na ile cię stać! Uważasz się za silnego, tak? Zobaczymy!
     Płonąca w ślepiach żądza wyrażała rozbawienie, prześmiewcze sygnały tworzyły się w umyśle Gabriela i ukazywały na czerwonych tęczówkach błyszczących od litości z jaką odnosił się w tej chwili do tygrysa. Pokręcił głową, uśmiechając się wymownie i patrząc ostatni raz wprost na złote oczy Riema, utwierdził się w przekonaniu, że chłopak nie spocznie bez osiągnięcia celu.  Niedźwiedź nie próbował powstrzymać go ani ułatwić mu tego zadania.
     Ogromna dłoń powędrowała w stronę warg, dwa palce zaszyły się w ciemnościach ust i gromki gwizd wbił się w powietrze, szumujące monotonnie naturalnym zgiełkiem ulic i drzewiastych skupisk. Wyjący dźwięk przemknął obok Brikina, muskając dotkliwie zmysły i niemal w ułamku sekundy sprowadził do pomieszczenia nieoczekiwanych gości. Riem nie drgnął, gdy drzwi otworzyły się poruszone czyjąś odczuwalną z odległości siłą.  Odwrócił tylko minimalnie głowę w bok, aby kątem oka móc zobaczyć postać osoby zawezwanej do sali, jako jego rywala. Do pomieszczenia wpadło sześciu dość młodych półmartwych, choć nie każdy z nich zaliczał się do nowego pokolenia. Jeden z zespołu przybyłych istoty na skórze skroni, gdzie włosy zostały starannie wygolone, posiadał wypalony znak o nabrzmiałych liniach przesyconych krwią. Przedstawiał on trójkąt z rogami wystającymi z przylegających boków i przełamana na pół aureolą.
   - Poznaj grupę sektora C – Gabriel przedstawił złotookiemu swoich podopiecznych z dumą wyraźnie zarysowaną na twarzy. Oznakowany chłopak wystąpił z szeregu i przechodząc blisko Riema, milimetr od jego ręki, zameldował się przy niedźwiedziu, kładąc dłoń na lewej piersi i skinął głową. – Przedstawiam ci Jeana Bruela, przywódcę grupy łowców i twojego przeciwnika.
     Jean był o dwa centymetry niższy od Riema, co nie przeszkadzało mu stanąć twarzą w twarz z tygrysem i bez zawahania wymieniać z nim spojrzenia. Czuł się z Brikinem na równi, a nawet myślami sięgał wyżej aż po samą wygraną i triumf, nie oczekiwał, że ulegnie nieznajomemu i nie zamierzał tego czynić.
      Szatynowy odcień włosów współgrał z karnacją nie do końca jasną acz w ciepłym odcieniu i oczy o jasnym kolorze błękitu zdawały się mienić czasem metaliczną szarością, kiedy światło padało pod innym kątem. Ostro zarysowane brwi ukształtowały wyraz twarzy Jeana na wygląd ciągle złej i pozbawionej skrupułów osoby, a kontury szczęki formułowały się w lekki trójkątny zarys zakończony wydatną brodą. Duże usta ułożyły się w charakterystyczny wyraz, bowiem dolna warga nieznacznie wysunięta do przodu nadawała wrażenia nieprzerwanego naburmuszenia chłopaka. Jak każdy półmartwy i Jean odznaczał się niebanalną urodą.

     Zaczęło się po długim analizowaniu i wpatrywaniu się poprzez oczy do głębi umysłu. Nie doszli do bezsłownego porozumienia, zagubili się w zamglonych ścieżkach myśli i nastawili negatywnej do siebie niźli na początku spotkania. To nie wróżyło zwykłego pokazu sił, a walkę wypełnioną zwierzęcymi instynktami, tak długą aż jeden z nich nie ustąpi dobrowolnie, co mogło trwać nieprzerwanie.     
     Odsunęli się pod siebie po dwa kroki w odmienne strony pomieszczenia, dając sobie trochę miejsca na swobodne rozpoczęcie ataku. Reszta grupy utworzyła szeroki okrąg, zamknięte koloseum oznaczające granice, za którą żaden z walczących nie mógł ośmielić się wyjść. Ładowanie broni głuchym echem rozniosło się po półkolistej sali, omamiając zmysły Brikina. Złotooki zdezorientował się, słysząc szelesty i zaniechał swojej czujności, wodząc zdziwionym wzrokiem po zebranych, szukając odpowiedzi. Nie rozumiał, co to miało znaczyć, liczył na walkę honorową i sprawiedliwą, lecz to dało mu do myślenia, że wplątał się w intrygę knutą przez ursusy.      
     Tę owocującą w bezsilność postawę kota, zamkniętą w przedłużającej się chwili wykorzystał Jean, nacierając na niego i wykonawszy przewrót do przodu ponad posadzką, prostymi nogami uderzył w klatkę Riema. Obydwoje upadli na plecy, z czego niedźwiedź zgrabnie i bez problemu dźwignął do pozycji pionowej, zaś złotooki prześlizgnął się po ziemi dwa metry w tył, desperacko starając się nabrać głębokiego oddechu, aby rozprostować zmiażdżone mięśnie i kości.
     Oczy ciemnowłosego zwęziły się do postaci cienkich kresek, kły wydłużyły się, sięgając poza dolną wargę i rysy napięły się, wyostrzając w tygrysim szale. Atak z zaskoczenia świadczył o tym, że Jean perfidnie wykorzystał okazję, gdyż ustępował siłą i mimo iż bez trudu powalił Brikina na ziemię, nie świadczyło to o mocy w nim drzemiącej, a sprycie przelanym na atak. W przeciwieństwie do Riema obdarowanego tajemniczą energią z duszy, którą dzielił, Jean analizował przeciwnika i szukał sposobu na wprowadzenie własnej taktyki, dlatego należał do dobrych wojowników.
     Nierówna walka, wyciskała z niedźwiedzia ostatnie pragnienia i nadzieje, co powodowało, że chłopak zapominał o ustalonej strategii i pozwalał na śmiałe ruchy przeciwnika. Riem przodował we wszystkich ofensywach, jakie stosował przeciwko przywódcy sektora C, a jego sylwetka i postawa zdawały się nabierać na sile, i chęci do dalszych rozgrywek. Gabriel obserwował to z obojętną miną twardego i nieczułego bydlaka, szamocząc się wewnątrz myślami, będąc rozdartym między dwoje półmartwych. Gorzkie słowa spływały na jego język; suchy i szorstki od zdenerwowania, nie ukazywanego na zewnątrz. Jest dobry, jak tylko dobry mógł być Rustin. Ale smak goryczy szybko zmieniał się w słodycz i zadowolenie luzujące spięte mięsnie. Nie mogę tak myśleń! Nieważne kim jest, kim był dla mnie Rustin, to kot, nic nie powinno mnie z nim łączyć. Upomniał się, uważnie śledząc fenomenalny unik, kiedy Jean starający się użyć prawego sierpowego, został zablokowany przez Riema cechującego się szybkim refleksem.
     Tygrys ujął rękę Bruela w okolicy nagarska i pociągnął zdezorientowanego przeciwnika do przodu, aby przerzucić go na druga stronę. Jean uległy w tym czasie odczuł silne wygięcie kończyny i ciało jego bezwładnie powędrowało po plecach schylonej postaci kota, i upadło na posadzkę, zgniatając suche liście. Leżący w zdziwieniu Bruel nieustannie był przytrzymywany przez złotookiego górującego nad jego osobą. Chłopak usadowił nogę na klatce piersiowej przeciwnika i rękę trzymaną nieprzerwanie, wybił ze stawu barkowego. Niedźwiedź zawył, urywają dźwięk w bezsilności jaka go dopadła.
     Na ten sygnał Riem przyłożył stopę do szyi ursusa, dociskając ją, z każdą następną chwilą, coraz intensywniej. Jedno mocniejsze naciśnięcie gardła mogłoby zmiażdżyć krtań i wpędzić niedźwiedzia w wielodniową, a nawet miesięczną śpiączkę. Grupa nie śmiała dopuścić do tego, reagując na widzianą sytuację wyciagnięciem broni, a przede wszystkim sam Dhéry ożywił się na ten moment, uleczając z chorobliwych myśli i ocenił zdarzenie. Pełen opanowania kiwnął głową w stronę celujących w kota podopiecznych, dając jasny i wyraźny znak.   
    Padły trzy strzały z jednej broni i dwa kolejne z drugiej. Brikin trafiony w plecy cofnął się krokiem niepewnym i zachwianym w cześć sali, gdzie Gabriel doglądał walki. Rozpierający ból zwolnił akcję serca i utrudnił rozwieranie się pokiereszowanych płuc. Otumanionych i podduszony pulsującym w ciele cierpieniem, otrząsnął się z szoku, jaki ogarnął jego umysł, a rozmyty obraz wyostrzył się nieznacznie, wciąż widział niewyraźne sylwetki.
     Końca walki nie było widać. Strzały miały odciągnąć od przywódcy wygrywającego kota i uczyniły to w sposób perfekcyjny. Jean zebrał się z posadzki z nadszarpniętymi siłami opieszale regenerującymi się, a już kazano mu stanąć naprzeciwko złotookiemu ledwo kontaktującemu z rzeczywistością. Bruel nie był zadowolony z sytuacji, z faktu, że wspomogli go, bowiem wolał przegrać niż wygrać z kimś niezdolnym do atakowania, ale w tym czasie nie posiadał prawa do głosu i do przeciwstawiania się. Rozeźlony na sytuację oczekiwał pozbierania się przeciwnika. Nie próbował tym razem korzystać z nieuwagi tygrysa.
     Chociaż walka należała do niesprawiedliwie rozgrywanych, poturbowany złotooki, przeszywany pociskami wiercącymi wewnątrz płuc korytarze, zlekceważył to zdarzenie, nie zamierzając się poddać. Nie pozwalała mu na to duma i gniew siedzącego w nim tygrysa, pragnącego zemsty nawet za cenę śmierci. Wolał wypluwać parzącego go oddechy i połykać je ponownie rozpalając się od wewnątrz, wolał wciągać rozżarzone powietrze do rozpadającej się wolno i boleśnie machiny, dwóch wentylatorów ciała, niż uleć.
     Kule, w których oprócz zwyczajnego prochu strzelniczego, przeplatały się drobinki zmielonych ludzkich kości, doskonale blokowały szlaki odbudowy, gojenia się ran. Jadzące się spienioną krwią i ropą dziury, paliły skórę i przyprawiały zarazem o uczucie mrożenia, i bolesnego rozchodzenia się, rozrywania brzegów naruszonej tkanki. Łuski po pociskach wolnymi ruchami zagłębiały się do wnętrza organizmu, bowiem tak działały ludzkie kości w ciele półmartwych. Szukały życia, zatem wędrowały całym organizmem, osłabiając i przyprawiając o niekończące się uczucia gehenny.
     Brał hausty powietrza z kontrolą ilości, unikając narażenia się na intensywniejsze doznania kruszenia się komórek płuc rozciąganych zbyt dużą objętością cząsteczek, zbyt ciężkiego jak na stan kota powietrza. Osłabiony, praktycznie niezdolny fizycznie do walki, zablokował śmiało próbę uderzenia go w kolano, łapiąc zdecydowanie za nogę Jeana i przewracając chłopaka na posadzkę już któryż raz. Łoskot pękającej czaszki niedźwiedzia aktywował szał dotychczas posłusznych Dhéry’emu półmartwych. Wyrwani z letargicznego obserwowania swojego przywódcy ruszyli na pomoc, gdy niezdolny Jean zalał się krwią, wypływającą siarczyście z ust, nosa i uszu.
     Oblegli Riema, wykrzywiając ręce złotookiego w tył i przygniatając go do posadzki dwoma mocno wbijającymi się w miejsca dziur kolanami, należącymi do różnych ursusów. Na to Gabriel zareagował z obsesyjnym wyrazem twarzy, uderzając w mebel dłonią; czerwoną i naznaczoną żyłami, rozpaloną bólem zgniatanych w zaciśnięciu mięśni, w którą wrzynały się przydługie paznokcie. Stół zaskrzypiał i zadrżał, ale wytrwale przytrzymywał ogrom ciała niedźwiedzia.
   - To niesubordynacja! – Wskazał palcem zakończonym niedźwiedzim pazurem na członków grupy sektora C i tym samym grożącym gestem, nakazał im przyprowadzić bliżej dyszącego Brikina.  

     Trzymany za obdarte z siły ręce, skrępowane z tyłu, przyprowadzony został blisko postaci Gabriela, patrzącej na niego z góry, po czym ursus, który przejął chwilową władzę nad nim, rzucił go na blat z nieukrywanym zadowoleniem. Trzeszczący starością stół ugiął się wyraźnie pod naporem przytwierdzonego torsu i twarzy chłopaka do błyszczącego acz zarysowanego gdzieniegdzie drewna, ale nie upadł miażdżony siłami półmartwych. 
     Riem niespodziewanie przypominał sobie tę sale z innej perspektywy, gdy z Augustynem zawitał tutaj, aby przedstawić się niedźwiedzim półmartwym wysokiej rangi. W tym miejscu miał wyrobić sobie zaufanie i tak się stało, kiedy otrzymał wiekową przepustkę. Obrady zakończyły się naznaczeniem prawej ręki kota śladem uznania, a odbyło się mniej komfortowo i przyjemnie jak dotąd. Działania rozpoczęli przez wydrążenie głębokiej rany w powierzchni dłoni ludzką kością, alby dziura za szybko się nie zasklepiła i ból był wyraźniejszy. Następnie wbili w odkryte, pulsujące krwią mięśnie lśniący, biały kieł i brakującą część tkanki wypełnili sierścią niedźwiedzia. Po paru miesiącach rana zarosła wraz ze wszystkimi elementami w niej utkwionymi, tworząc podskórny kod, możliwy do odczytania przez ursusy.
     Gabriel zaprzestał oglądania wygiętej nienaturalnie ręki kota z przepustką w dłoni. Widoczny ślad po naznaczeniu zobowiązywał go do darowania życia złotookiemu, nieugiętemu w dążeniu do celu. Puścił kończynę, która upadła bezwładnie na stół.  
   - Muszę przyznać, że twoja wola walki jest imponująca. Niemniej jednak przez nas wymuszona została na tobie próba ekspozycji siły. – Dhéry obszedł podłużny stół i dotarłszy do zdobionego, czerwonego fotelu, zasiadł w nim, i złożył ręce przed sobą, ustawiając łokcie na blacie. Dłonie zakryły część twarzy niedźwiedzia pogrążonej w zamyśleniu, wpatrującej się w przytrzymywanego Riema, oderwanego od stołu i ustawionego tak, aby jego sylwetka była dobrze prezentowana łowcy. – Złamałeś wszelakie zasady posłuszeństwa na terenie ursusów. Ale jest  dobra strona tego. Pokazałeś, że jesteś zdolny walczyć o swoje, a to u nas doceniane, to cecha pożądana. Jestem zdolny przyznać ci azyl.
     Brikin, mimo trudności w oddychaniu, odetchnął z ulgą, a z myśli zniknęły obrazy klęski i poddania się. Chociaż wiedział, że jest dobry, w końcu lata żmudnych treningów nie mogły pójść na marne, nawet w tak beznadziejniej sytuacji nie widział dla siebie ratunku. Nikły uśmiech ujawnił się na bladej twarzy; wyczerpanej i pragnącej wyraźnie krwi, bowiem skóra utraciła swój delikatny wygląd i nabrała szorstkich zrogowaceń; widocznych i odczuwalnych. Za łaskę doświadczonego półmartwego, nie zamierzał jednak dziękować. Był zdolny postawić się, gdyby niedźwiedź tego wymagał, nawet przy braku sił.
   - Kimkolwiek jest ta osoba ma u ciebie wielki dług wdzięczności do spłacenia – Gabriel zaśmiał się donośnie z ciepłą barwą w głosie. Maska bezwzględności pękła i rozlały się na jego twarzy rozjaśnione rysy mniej kanciaste i silnie wyostrzone, a wygładzone, odbierające ursusowi bezwzględności. Wyglądał jak potulny olbrzym i zazwyczaj taki był; duży miś, a nie niedźwiedź polujący w zaroślach, ale w sytuacjach wyjątkowych pozwalał temu zwierzęciu wyjść na zewnątrz i działać w jego imieniu. – Puśćcie go.  
     Członkowie grupy wraz z wypełnieniem swojego zadania rozeszli się, ale nie opuścili miejsca bez zgody łowcy. Zatrzymali się nad ciałem siedzącego na ziemi Jeana i oczekiwali w ciszy i skupieniu dalszego rozwoju sytuacji. Brikin wyprostował się, napinając kręgosłup, powracający do normalnego stanu sprzed walki, wyciskając krew spływającą wolno w dół pleców przy zbliżeniu do siebie łopatek.
     Gabriel pochwycił lewą rękę kota w mocny uścisk i położył ją, kierując ruchami złotookiego, z impetem dociskając kończynę do blatu. Z szafki znajdującej się na prawo od jego człowieczej postaci, wysunął szufladę; ciężką i zgrzytającą. Z wnętrza drewnianego mebla dobiegły dźwięki metaliczne, gdy ursus przerzucał zawartość w poszukiwaniu odpowiedniego przedmiotu. Okazały się nimi szczypce zakończone sczerniałymi kości wygiętymi na zaostrzonych krańcach delikatnie na zewnątrz, co przyprawiało o myśli, że nie będzie przyjemnie.
     Rzecz wbita w powierzchnię wewnętrzną dłoni Riema spowodowała reakcje obronną organizmu; syczenie, pienienie się krwi i lekki dym wydobywający się z brzegów ran oraz zapach spalenizny. To oznaczało, że kość należała niegdyś do człowieka i przyprawiała Brikina o uczucie palenia żywcem w miejscu, gdzie ludzka tkanka naruszyła skórę kota. Złotooki niewzruszony małą ilością cierpienia patrzył, jak Gabriel rozsuwa szczypce i rozrywa ciało, jakby ciął je nożyczkami, tworząc nierówną, poszarpaną, pulsującą ranę bez krwi, gotową do przyjęcia znaku. Na twarzy chłopaka ujawnił się grymas, nie cieszył się z doznań i nie potrafił ukryć niezadowolenia z bólu, jaki wdarł się do środka jego duszy. Ten był wyraźniejszy i dotkliwszy, rozchodzący się szybko, i docierający do najskrytszego zakamarka umysłu.
   - Jedna rzecz tej osoby – rzekł Gabriel, przewracając w palcach przygotowanym do dalszej obróbki kłem. Riem sięgnął do szyi i rozciął paznokciami dotychczas niewidoczny, związany końcami jasny włos dziewczyny. Niedźwiedź wolno przesunął po nim dwoma palcami, zmieniają strukturę z giętkiej na całkowicie sztywną – ostrą, złocistą igłę pochodzenia półmartwego, przeznaczona do czegoś, o czym nie miał pojęcia Riem.
     Na pozór miękki włos wbił się w zbitą, wapniową postać kła od strony korzenia i przeszedł bez problemu przez kość na drugą stronę. Nawleczony ząb na twardą, nitkową konstrukcję ujawnił się dłoniach niedźwiedzia i zaprezentował się złotookiemu w swojej niezrozumiałej formie, i przeznaczeniu. Dhéry machnął utworzonym przedmiotem i włos o iglastej postaci powrócił do swojego giętkiego, falującego kształtu, wyprostowanego przez ciężki kieł ursusa.
     Ząb wylądował w rozwartej przez szczypce ranie i mięsnie spięły się po odczuciu kolejnego obcego ciała nie tolerowanego przez duszę zwierzęcą; zbyt dumną i waleczną, by dzielić miejsce z cząstką niedźwiedzia. Ale bestia nie mogła nic więcej zrobić, nie mogła wpłynąć na decyzję Brikina, mimo iż pragnęła tego, była uzależniona od przymusu, jaki wyrobił w sobie kot po słowach Augustyna. Narzucona wola na umysł chłopaka nie pozwalała tygrysowi odezwać się donośnie, to napełniało go odrazą i coraz śmielej szukał niedoskonałości, przez która zdoła by uciec z ciała. Skurczony między pracującymi żebrami a przeponą skamlał i pojękiwał, to z cierpienia i niezadowolenia, co Riem odczuwał jako świszczenie zranionych płuc przeszywanych kulami. Nie zadawał sobie sprawy, że to cos gorszego.  
     Gabriel spontanicznie wyciągnął przedmiot z ludzkimi kośćmi, pozostawiając widoczną, poszarpaną kreskę na dłoni, rozpoczynającej proces zrastania się. Jedynym śladem po zdobytej przepustce była wystająca z powierzchni wewnętrznej ręki jasna nić, włos Brooklynne, jej azyl i bezpieczeństwo. Złotooki przyjrzał się dokładnie z podziwem do własnej siły i wytrzymałości, i zarazem ze złością widoczną dobrze w oczach, wymierzoną wobec dziewczyny, że przez nią rozpętał się cały bałagan w jego życiu. Zacisnął dłoń, aby to co wywalczył nie zerwało się podczas podróży. Ból zaiskrzył w miejscu kła, Riem czuł go wyraźnie, jakby trzymał go swobodnie w ręce, a nie posiadał zagrzebanego pod skórą.
   - Jest coś w tobie z niedźwiedzia – zawołał na pożegnanie Dhéry.
     Riem zatrzymał się nagle niecały krok przed drzwiami. Zacisnął mocniej dłoń z azylem, wbijając zwężone źrenice w klamkę, odbijającą światło wpadającej z okna na północnej stronie sali. Jestem tylko i wyłącznie kotem! Pomyślał ze złością, nie wyrażając swojego gniewu na głos. Nim powrócił do normalnego myślenia, umysł wypełnił się nachalnym dźwiękiem dzwoneczków, dudniących głucho w uszach.
     Dziewczyna wzywała go, zatem coś musiało się wydarzyć na jej niekorzyść. Brikin nie był zły na Brooklynne, w tym momencie, po sygnale, że nadal żyje opadły z niego ciężkie wizje i przeczucia o jej śmierci. Chwilowa ulga zregenerowała siły i odbudowała nadzieję, że nie wszystko zostało stracone. Nie zwlekając dłużej ruszył szybko, rysując w umyśle ścieżkę, jaką podążył do niego dźwięk i wymknął się z posiadłości ursusów prędkim biegiem, chociaż plecy pokrywały się zawrotnymi ilościami uderzeń bólu.
     W okrągłej sali pozostał po kocie silny podmuch wiatru, powietrze zawirowało wzburzone nienaturalnie szybkim biegiem. Śpiesz się, rewenancie Rustina. Pomyślał Gabriel i uśmiechnął się pod nosem. Jean gniewnym spojrzeniem obserwował miejsce, w którym przed chwila stał złotooki. Liczył na rewanż w nieodległej przyszłości podczas światowych, międzygatunkowych mistrzostw półmartwych.        



___
     To jest ten najdłuższy rozdział. Musiałam podzielić go na dwa, bo dwadzieścia stron w wordzie, jak na jeden raz, byłoby przesadą. Te dziesięć jest wystarczające, i tak dużo się dzieje, tzn. jest parę nowych tajemnic, a jeszcze pięć rozdziałów minie nim dojdę do akcji prawdziwej i faktycznej. Sporo tych sekretów się tutaj nazbierało, no ale inaczej zrobić nie mogłam. To niestety taki typ historii, więcej niedomówień niż wyjaśnień.
     Wydaje mi się nawet, że ten rozdział jest napisany inaczej, może tylko mi się wydaje, ale stylowo odbiega od poprzednich. Przynajmniej tak starłam się to zrobić. Mam nadzieje, że Ci, co czytają, przebrną przez to.