W
pociągu marzeń i koszmarów
I wciąż maszerujemy coraz dalej
Mając na ustach wczorajszą pieśń
Gdy wciąż tak wielu staje nam na drodze
Głosy nie mające nic do powiedzenia
Nie będzie innych dni, tak jak pór roku
I
nikt nie ocali nas przed siłą kłamstw
Budzący się
poranek nadal próbował przebić się przez grubą powłokę resztek pogodnej nocy. Mistyczny
układ gwiazd dawał się dostrzec przez osłonięte flanelą zasłon okna wielkiej sali
jadalnej o bogatym barokowym wnętrzu. Marmurowe kolumny w kolorze mahoniowym
szły przy ścianach, wspierając łuki sufitu zakończone głowicami perłowych gargulców.
Połyskująca podłoga ułożona w szachowej formacji barw brązu i koralu, wydawała
się śliska i niebezpieczna, niezdeptana niczyimi nogami. Półmartwi skupieni
przy długim, dębowym stole oczekiwali podania posiłku w pełnej wyrzutów ciszy.
Ich oblicza malowane były cieniami konturów twarzy, gry świateł rzucanych przez
żyrandole z piaskowego sklepienia, których siła nie zdołała rozjaśnić ciemności
ogromnego pomieszczenia. Świeciły miarowym półblaskiem, napierając na
diabolicznie wyglądający moment konfrontacji dwóch kotów. Od czasu sprzeczki na
korytarzu minęły siedemdziesiąt dwie godziny, jednakże uraz pozostał w
zaciśniętym złością gardle. Niewidzialne napięcie rozkrawało atmosferę
zbrodniczym ostrzem pracujących w skupieniu umysłów.
Drzwi do sali otworzyły się z hukiem i
nieznośny spokój zakłócili lokaje o zdeformowanych uszach; długich i
szpiczastych pokrytych meszkiem rudawej sierści. I oczy bardziej okrągłego
kształtu przeważały zielonożółtą tęczówką i owalną źrenicą bez człowieczego wyrazu,
bez litości czy bojaźni, oczy zabójców. Wyglądali niczym koty ubrane w ludzkie
kręgosłupy i odświętne stroje pracowników drogich hoteli. Podali złote tace na
bielą okryty stół, na których puchary parowały zapachem czerwonej cieczy.
- Dziękuję – rzekła, jak zwykle z dozą
nadmiernej uprzejmości, muśnięta niezadowoleniem Ripley. Posłała rysim
półmartwym szczery acz wysilony niechlubnie uśmiech wdzięczności, wodząc
wzrokiem za oddalającymi się kotołakami, znikającymi za mosiężnymi drzwiami. Próbowała
wydłużyć czas nim spojrzy na nieciekawie wyglądającego kuzyna pływającego w
mglistych wodach zamyślenia, nim będzie musiała skonfrontować się wspólnie z
nim z nie ubłagalnie zbliżającą się przeszłością. Przyszłością chcąca o sobie
przypomnieć w bolesny i niegodziwy żadnej istoty sposób.
Okryła smukłymi palcami kielich zimnego
złota. W rzeczywistości nie była głodna, lecz skręcający ją niepokój, wymagał
drastycznych środków wymuszonego za jedzenia, elektryzujących się wizjami, nerwów
w głębinach ciała. Krew i równie krwiste mięso były dwoma rodzajami pożywienia przyswajalnymi
wyłącznie przez organizm półmartwych. W ustach powracających ponownie do życia
przybierały dowolny smak, upragnioną mieszankę słodyczy, goryczy i słonej
rozkoszy dławiącej ból, kojącej złe wyobrażenia o życiu. Wpędzały w sidła bogów
śpiewających łzawe kołysanki, pozwalały wspinać się na szczyt drabiny chmur i
spoglądać na świat, rozciągający się pod stopami tego, który wypił łyk krwi. Zrodzona
opowieść w głowie półmartwego naprawiała go, uleczała z przedłużonego życia.
Wystarczyły znikome krople posoki, aby historia w umyśle zaczęła się na nowo,
wystarczyło przekroczyć limit, uzależnić się, a wyobrażenia odebrały to, co
miały w prosty sposób odświeżyć i podróż po chmurach kończyła się upadkiem na
twardą posadzkę ziemi.
Dla Ripley krew przybierała jej ulubiony
smak owoców, mleka i ryżu, jakie zajadała w dziesięcioletnim okresie ludzkiej
egzystencji. Był to również ostatni posiłek podany ciemnowłosej przed złożeniem
na ołtarzu śmierci i w bliski sposób związał się z pragnieniami kobiety.
Spojrzała na spokojnie drzemiąca posokę w pucharze. Nie
ociągaj się, kiedyś musisz z nim o tym porozmawiać. Przerwała cykl
wewnętrznego milczenia, przemawiając do siebie w duchu. Strasznie to boli, boli myślenie o tym, co było. Pamiętliwość to rzecz
ludzka, nie jestem człowiekiem, dlaczego zatem nadal rozdrapuje stare rany,
dlaczego nie mogę wyrzucić z pamięci tego znienawidzenia? Odstawiła kielich
z powrotem na tacę, uderzając w złoto, rozlewając krople czerwieni po dłoni.
- Problemy w rodzinie spowodowały wybuchy
buntów – odezwała się po uporządkowaniu własnego chaosu, zebraniu do pełnego
kształtu rozsypanego ja. Skarciła się w myślach za chwile załamania, nie przystającemu
półmartwym tygrysom. Przetarła dłoń białą chusteczką, doglądając bacznie
postawy kuzyna, szukając w jego zachowaniu palącej złości. Riem zadziwił
kobietę spokojem, grzebiąc widelcem w kawałku soczystego, surowego mięsa. Niewzruszony
wydarzeniami, niewzruszony słowami i niestabilną sytuacją prawdziwego domu.
- To już nas nie dotyczy – Brikin widocznie
spochmurniał, nie pragnąc słuchać o dalekim kraju. Do niedawna Tygrysie Bagno
stanowiło jego miejsce, schronienie, obszar gdzie czuł się najbezpieczniej.
Wszystko zmieniło się na niekorzyść złotookiego, gdy wręcz przeklęty, został
zmuszony do opuszczenia rodzimych ziem i zamieszkania w Hotelu Oliver w zimnym,
deszczowym Londynie. Wyzwany od zdrajców i tchórzy poprzysiągł sobie, że nigdy
nie wróci na łono wioski, że zapomni o każdej półmartwej duszy, nazywającego go
odmieńcem.
- Wuj zamierza przyjechać do Anglii –
oznajmiła ostrożnie, próbując wzbudzić w Brikinie, jakiekolwiek odruchy
dobroci. Dostrzegła silny błysk w oczach Riema, choć spuszczony wzrok kota
zwinnie umykał przed ujrzeniem go w stanie rozdarcia. Kuzynka zadrżała, czyżby
udało się ciemnowłosej rozbudzić litość w sercu zimnego tygrysa? Ku zdziwieniu
Ripley złotooki nie rwał się do dyskusji i wydawał się obojętny na każde
zdarzenie, które jeszcze parę miesięcy temu przygotowałoby go do potyczki
fizycznej. Kobieta zmarszczyła czoło zrozumiawszy, że usilne starania otwarcia
na zło umysłu kota nie dały pozytywnych wyników. – Riem? Riem, nic nie mówisz.
To nie jest normalne… ty nie jesteś normalny.
- Wyjeżdżam – uniósł głowę do góry śmiało
spoglądając na rozdrażnioną kuzynkę z wyraźnym politowaniem dla kobiety. Ripley
przełknęła twarda kulę utkwioną w gardle, nie mogąc wbić sobie do psychiki słów
chłopaka. Zastanawiała się kto siedzi naprzeciwko niej, bowiem Riem sprzed paru
lat, nie zachowałby się tak nieodpowiedzialnie i obojętnie wobec wspólnej ich
waśni z rodziną. Wspomógłby ją, wystawiając pomocną dłoń, okrywając silnym
ramieniem przed atakami ze strony głodnych na zło półmartwych. Dziś był cieniem
tamtego walecznego chłopaka z myślami krążącymi po innych krainach, z
problemami trapiącymi go mocniej i dotkliwiej niż nacierająca rodzinna mgła
niepewności. Kim ty u diabła się stałeś?
- I nie raczyłeś powiedzieć wcześniej? – Uniosła
się, co nie czyniła często, dając upust rozdrażnionym nerwom. Dłużej nie wytrzymałaby
palącego uścisku w gardle, potrzebowała wypluć z siebie rosnący na strunach
ton, rozpierający wnętrze. Nie ulżyło kobiecie, gniew narastał ponownie,
uciskając i każąc krzyczeć głośniej, donośniej i więcej. Ripley lustrowała
tygrysa, a jej mina pokazywała złudny spokój, choć skora była rzucić się na
kuzyna z rękoma naszpikowanymi tygrysimi pazurami.
- Spontaniczna decyzja – wzruszył ramionami,
wciąż zachowując nadmiernie zimną krew i obojętny wyraz twarzy, jakby
specjalnie denerwując kuzynkę i budząc w niej ukrywaną przed światem
brutalność, uśpioną w smukłych, kobiecych dłoniach i dworskiej klasie jaką
prezentowała.
- Zostawisz mnie z tym wszystkim? – Zarzut
uderzył w Riema bez emocjonalnym wyrazem. Łudziła się, że złotooki ubrał się w
niełamliwą, kamienną postawę przez strach, że to akt obrony przeciwko
niechcianemu zdarzeniu, ale w Riemie nic nie uległo zmianie. Bryła lodu jaką
się stał raziła zimnem zbyt chłodnym dla dotkliwie urażonej Ripley. Jak mogłeś? – Chcesz mnie zostawić. –
Stwierdziła po tym, jak wzrok półmartwego wyraził to klarownie, nie ukrywając
prawdy przed kobietą. Mieliśmy być zawsze
zjednoczeni w obliczu zła.
- Mam zobowiązanie wobec Augustyna –
Ciemnowłosy wyjaśnił w końcu przyczynę swego postępowania. Nie zdziwiło to
kuzynkę, chociaż zirytowało mocno. Ripley bardzo dobrze wiedziała o łączącej
więzi chłopaka i jego wybawiciela, o długi do spłacenia, czego Alchemilla nie
mówił głośno, zakrywając się słowami: to
żaden dług, a jednak Riem czuł silne poddanie twórcy jego życia. Nie
rozumiała jednak, że sprawy obce tygrysowi będą posiadały dla niego większy
sens.
- A gdzie lojalność wobec nas? – Wstała,
odchodząc nieznacznie od stołu, zniesmaczona postawą kuzyna. Ceniła Augustyna
za pomoc, za próbę odratowania życia Brikina. To dzięki niemu Riem mógł żyć dalej
w niezakłóconej harmonii, ale druga strona nienawidziła za upomnienie się o
przysługę i to w czasie, gdy złotooki miał być wsparciem dla nowej dynastii,
utworzonej nad brzegiem Tamizy. – To wszystko jego wina, wywiera na tobie
presję. – Rzuciła bez namysłu, składając ręce na piersiach pełna żalu,
obrażenia. Wywyższając się ponad młody umysł kuzyna, mając na uwadze swój
dłuższy staż w półmartwym ciele.
Riem uderzył krytycznie zaciśniętą dłonią
w blat, powodując natychmiastowe pęknięcie drewnianego przedmiotu. Gniew
zawirował w powietrzu, atmosfera zagotowała się rozeźlonymi myślami. Chłopak
wstał energicznie od stołu, Ripley wzdrygnęła się delikatnie ze strachu
uciskającego serce i żyły, pobladła i zmarniała bez sunącej swobodnie krwi. Po
raz pierwszy kuzyn wywołał u ciemnowłosej silne uczucie bojaźni. Odkąd osiągnął
pewny wiek nabrał władczości i pewności w prowadzeniu ścieżek przyszłości.
Słowa Ripley straciły na znaczeniu, lecz nie mówił tego kobiecie, trzymając ją
w pewności jej nieustannej władzy nad nim.
- Zmieniłeś się – opuściła zrażony wzrok.
Zdawało się, że to koniec braterstwa. Zawsze…
zawsze coś ma swój koniec, czy to nas dosięgło? Taki rychły koniec w słońcu
kłótni…
- Nie – zaprzeczył rozluźnionym,
spokojniejszym głosem. Uniósł się i żałował skrycie, przypominając sobie lata
spędzone z Ripley. Poświęciła się, tworząc im bezpieczne życie, zajmując się
ciężarem życia ludzkiego i półmartwego, był wdzięczny jej, jednakże przerosły
go pewne sprawy. Rozbieżne obowiązki przygniotły tygrysa, musiał wybrać jeden
cel, do którego zamierzał dążyć. Poświęcił się Augustynowi, czując że zbyt
długo żył w znienawidzeniu ludu Tygrysiego Bagna. – W końcu odkryłem sens. Całe
życie nieustępliwie szukałem czegoś, co silnie mnie wzywało. Obowiązek i
przeznaczenie i przyszło do mnie samo.
- Mówisz o Brooklynne? – Zdziwiła się aż
głos Ripley przybrał wysoką barwę zaskoczenia. Dziewczyna odkryta przez
Augustyna wyglądała na zwykłą, nieuświadomioną zabawkę w rękach mężczyzny. Zagubiona, krąży po nowo odkrytym świecie i
stanowi przeszkodę pomiędzy mną a Riemem, ale czy mam mieć jej to za złe, czy
to jej wina? Czy naprawdę jest kimś ważnym, czyżby była potomkiem urodzonych
królów? – Dlatego nalegasz, abym przyjęła ja do rodziny?
- O to prosił mnie Augustyn – odpowiedział
słabo, oddychając głęboko i wolno poruszając klatką. Był Znudzony, wystraszony,
a może niepewny decyzji? Sam siłował się z myślami, wyobrażeniami ciężko
pracującego mózgu. – Jeżeli pomogę tej dziewczynie, to Alchemilla pomoże nam.
To dobra decyzja.
- Wcale nie potrzebujemy jego pomocy –
Ripley chciała zbliżyć się do kuzyna stojącego tyłem, wpatrzonego w jedną z
kolumn z gargulcem, ale chłopak odsunęła się nim kobieta okryła go dotykiem,
tworząc wyraźna barierę, dystans fizyczny i psychicznych.
- Nie rozumiesz? Ty naprawdę nie rozumiesz!
– Złotooki ponownie przełamał opanowanie gniewem, gdy kuzynka zaczynała
traktować go, jako niezdolnego do samodzielnego życia, jak wtedy, co musieli
uciekać i rozbity sytuacjami potrzebował wsparcia, opieki. Jednakże dorósł, a
Ripley jakby o tym zapomniała, zaprzestając być towarzyszką, a przebierając
obraz natrętnego opiekuna. – Augustyn nie uratował mnie z dobrej woli! Wiem, to
brzmi ohydnie, ale tutaj chodzi o coś więcej, o coś w co zostałem wplątany i
jego pomoc jest mi potrzebna. To co siedzi we mnie jest silniejsze, nie panuję
nad tym. Mówi za mnie, mówi co mam robić. A Augustyn wie jak mi pomóc, sam to w
końcu stworzył, stworzył mnie. Tylko muszę pomóc Brooklynne. – wyjaśnił
napiętym głosem i w pośpiechu opuścił sale jadalną, gdzie słońce rozjaśniło w
całości półmrok poranka.
Ripley zabrała puchar i sączyła go wolno,
wpatrując się w przejrzystą szybę okna spojrzeniem smutku, złości i niedowierzania.
Zdała sobie sprawę z własnej ślepoty, z ignorancji z jaką traktowała Riema,
dbając wyłącznie o jego bezpieczeństwo, nie przejmując się stanem w środku
psychiki kota, a przecież to miało większe znaczenie.
***
Przeminęły trzy dni. Brooklynne unikała
kontaktu i żaden nie przeszkadzał jej w samotnym trawieniu rozwijającej się
sytuacji. Przesiedziała ten czas w pokoju numer sześćdziesiąt zamknięta na
klucz, ale nikt nie zapukał, żeby spytać jak się czuje, nikt nie zaburzył
zbudowanej z dokładnością ciszy. Zapomniana złączyła się z łożem i doglądała
swojej postaci w zamglonym lustrze, przebijającej się przez aksamitny
baldachim, pozwalając chwilą leczyć rany. Przyjęła to po wzlotach i upadkach,
przyjęła to, że jest półmartwym z duchem usiłującym ją zniszczyć. Odraza
rozlewała się po gardle kwaśnym smakiem, ale przełykała odważnie ślinę, myśląc
sobie: nic nie zmienię, taka już jestem.
Zbliżał się kolejny wieczór, kolejna noc zastała ją w samotnym przebraniu. Od
rana nie wstała z łóżka, a gdy księżyc mocniej zaświecił zamknęła oczy,
wędrując w krainę oziębłych snów.
Brooklynne przez zamroczenie koszmarem
usłyszała brzęk otwieranego zamka, ocuciła się szybko, czując w sobie
narastające gniecenie niebezpieczeństwa. Do pomieszczenia bez słowa wtargnęła
Ripley informując dziewczynę, że ma się zbierać. Chód bijący od złotookiej,
przywrócił obawy, którymi żyła parę dni temu, malując oczy kreską lęku. Niechętnie
wyciągnęła się z pokoju, bluzgając i krzycząc w myślach, lecz słowem nie
pisnęła, idąc posłusznie za stąpającą delikatnie Ripley. Wewnątrz głosy
rozsądku nakazywały zachować posłuszeństwo, sumienie godziło się z tymi słowami
i nawet dusza nie protestowała, tylko umysł zgrzytał niezadowoleniem.
Zachodziły w niej niezrozumiałe zmiany spijające,
odradzające się krople energii, siły napędzającej ją do działania. Zastanawiała
się czy uczucie ciągłego zmęczenia powinno przesiadywać jej na barkach i
dyktować wielkość ciężaru myśli, jaki dźwigała każdego dnia. Bała się zapytać
kogokolwiek tym bardziej milczącego od wyjścia z hotelu Riema, pozostała zatem
w nieświadomości, zainteresowawszy się bardziej postacią kota znudzona własnym
organizmem. Towarzysz nie emanował chęcią do rozmowy, wydawał się zdenerwowany
wizją podróży, rozpoczętej przed kilkunastoma minutami. Zła energia zdradziła
się Brooklynne idącej dwa kroki tuż za złotookim, zdradziła się wyczuwalną
przez nos atmosferą niestabilnych emocji. Fala dreszczy przeszła wzdłuż ciała. Zła energia. Powtórzyła słowo z większą
powagą, odczuwając ukryte intencje między literami. Wyczytała z powietrza
zapach żywiołowej brutalności, ogromu żalu i nieprzeniknionego smutku
mieszanego chęcią wyprucia wnętrzności osobie zwanej wuj. Wirujący chaos nie
mający ani końca, ani początku tworzył bezdenną pustkę czarnej masy ponurych
wspomnień. Przytłaczająca świadomość niemocy spłynęła na zmysły Brooklynne
szronem ukrytych słabości, emocji pochodzących z wnętrza Riema. W mrugnięciu
okiem, w zabiciu serca i rozwarciu płuc, w impulsie nerwów, w tak krótkiej
wartości czasu dzieliła z kotem trwogi, pracujące pełną parą w umyśle
złotookiego. Mary jego przeszłości wzbudziły w blondynce inne spojrzenie na
twardo stąpającego po ziemi chłopaka. Nieznanym dla siebie motywem uczuć czuła
się blisko związana z tym problemem trapiącym ciemnowłosego i ku własnemu
niedowierzaniu, pragnęła być przy nim, być dłonią rozwiązująca zagadkowy
kłopot.
- Przestań – Riem zatrzymał się nagle,
speszony napierającym wzrokiem zielonookiej, ryjącym korytarze pod cienką
warstwą duszy. Uświadomił sobie, że dziewczyna analizowała go i sygnały, jakie
nieświadomie wypluwał z siebie, ale nie sądził, że Brooklynne zdoła odczytać
chaotyczny rytm myśli pulsujących w powietrzu. Mylił się i wstyd zakrył ciemnym
płaszczem fobii umysł. Jakże mogłem dać
się tak odczytać…
- Z czym… - mruknęła
oszołomiona, przerzucając spojrzenie z torsu chłopaka na chodnik. Pozwoliłam się zdemaskować, co za
upokorzenie, a przecież nie jestem natrętna, nie chciałam tego wiedzieć. To
samo tak, nie zamierzała nic szukać w tym chaosie. – Wybacz… jeżeli o to
chodzi, to…
- Naruszasz moją przestrzeń. Na to zwykłe
przepraszam nie wystarczy – wyjaśnił spokojnie, cedząc słowa przez lekka
zaciśnięte szczęki. Zmroził jej postać wrogim spojrzeniem drapieżcy. Drobinki
gęsiej skórki powlekły aksamitną gładź tkanki jasnowłosej odkrywając przed
rozmówcą budzący się w blondynce lęk. Dziewczyna nie odważyła się spojrzeć na
kota w tym czasie oskarżania.
- Nie
kontroluje tego – mruknęła, a narastająca wewnątrz złość nagromadziła się na
twarzy z krwistymi wypiekami. Znajomość z Riemem była wyboistym szlakiem
nieporozumień, gdzie potykająca się o przeszkody stwora Brooklynne oddalała się
od towarzysza, utwierdzając półmartwego w przekonaniu o swojej bezużyteczności.
Nie potrafili odnaleźć się we wspólnej sytuacji opanowani przez wewnętrzne
bestie niezadowolone z bycia w tych ciasnych kątach półmartwych ciał będących
poza ich władzą absolutną. Dziewczyna w głębi siebie bała się uczuć, którymi
świadomie, choć nie mimowolnie, darzyła złotookiego chłopaka, uczuć
powodujących stres przy przebywaniu obok Brikina skrywającego cenną rzecz,
hipnotyzującą stwora nastolatki. Pracująca machina działała dobrze,
odseparowując blondynkę od natury nowego świata. – Dobrze o tym wiesz.
- Jaki problem? Naucz się – powiedział lekceważąco
z kpiną przyszytą do każdego wypowiedzianego, z naciskiem gniewu, słowa. Emocje
wrzały i studziły się do minusowej temperatury w zawrotnych szybkościach
bijącego złośliwie serca, jakby przed sobą stały dwa podobne ładunki
odpychające się naturalnie i przyciągające bez pomyślnego skutku.
Westchnął i odwrócił się znudzony
patrzeniem na bezradność zielonookiej, której głowa skierowana w bok,
obserwowała ludzkie rojowisko na ulicy. Ciemnowłosy wznowił wędrówkę
bezapelacyjnie, zadeptując ostatnie ścieżki wzajemnego kompromisu, zgody
sprzeciwiających się dusz, z której jedna nalegała zbytnio na blisko tej
drugiej, siedząc w niepokoju wewnątrz trzewni Király. Złotooki nie myślał w tym
czasie o przyjacielskich stosunkach z Brooklynne, nie myślał o tej dziewczynie
w dobrych aspektach wyobrażeń umysłu, przedstawiającego nastolatkę w ciemnych
barwach. Zgodził się pomóc, co było delikatnie wymuszone na nim przez
Augustyna, a to stanowiło jedyną nić wiążącą go z jasnowłosą, jedyną chęć
przebywania w towarzystwie zielonookiej. Nie mógł przekonać się do natury
dziewczyny, ale za stertą gromadzących się rozmyślań, istniały takie myśli
chcące poznać ją bliżej.
Od dłuższej chwili stali na skraju ulicy w
oddali od hotelu i blisko niewiadomego celu przyciągającego blondynkę do
centrum prawdziwego źródła zagadki. Zadyszani ludzie mijali ich w pośpiechu
zagonieni własnymi sprawami, mijali ich nie zdając sobie sprawy, że to
zwierzęta zamknięte w człekokształtnym ubraniu. Brooklynne chłonąc wizję
miasta, zazdrościła nieznajomym klnącym na pracę, szkołę i wydatki, słysząc
rozmowę przez telefon z budki kilkanaście metrów dalej, obok której grupa
nastolatków oczekiwała na autobus, rozłączona na dwie połowy przez matkę,
użerającą się z rozpłakanym dzieckiem. Uśmiechnęła się pod nosem, uśmiechnęła
się dyskretnie czując bliską obecność chłopaka.
Riem potrzebował czasu na okiełznanie
nerwów, odbierających resztki prawidłowo przetwarzającego rozumu, czasu na
wybaczenie sobie czynów, które wprawiły go w podły nastrój. Myślisz Ripley, że chciałem to tak zostawić?
Spuścił wzrok omotany kłębami psychicznego mętliku, bazgrołów gniecionych
rozmyślań segregowanych przez sumienie. Gdybym
był sobą, pozostałbym w hotelu i stawił czoło niebezpieczeństwu, ale nigdy nie
będę do końca autonomiczną istotą, dlatego muszę być tutaj, czy to dobre
wytłumaczenie? Powiedziałabyś nie. Powiedziałabyś, że znalazłoby się jakieś
pokojowe rozwiązanie. W tym wszystkim nie ma pokoju ani dobra, nie ma też
miejsca na nasze niewarte problemy. Jednak chciałbym być przy tobie, to miał
być mój obowiązek. Ty opiekowałaś się mną za dziecka, ja powinienem przejąć to
wszystko teraz, kiedy nabrałem własnej świadomości. Powinienem chronić ciebie,
a chronić muszę nieznajomą dziewczynę. Wybacz mi Ripley. Wybacz mi Wirinejo,
może kiedyś się spotkamy?
Prawdziwie rozdarty zaczął
obwiniać Brooklynne, zaczął utożsamiać ją z zamieszaniem, z osobą niosącą ze
sobą otwartą puszkę Pandory. Ukradkowe spojrzenie na blondynkę rozwiało
brutalne w wyrazie myśli stawiające ją w strugach krwi. Szła cicho, nie
buntując się, jak to często czyniła cztery dni temu, doprowadzając do
szaleństwa i skrajnego współczucia, gdy po buncie odchodziły z niej strugi lęku
wskazującego, że jest fałszywie silna. Riem związany słowem nieagresji
zamierzał, musiał dbać o dobry stan blondynki, jednakże nie był pewien swych
emocji zmiennych i nieobliczalnych. Nie wiedział czy z wolnym wyborem cokolwiek
złego zrobiłby dziewczynie mieszającej w uczuciach, rzucającej na skrajne
krańce pragnień i żądzy, czy posunąłby się do rozlewu krwi?
Szkocja.
Rzekła w myślach Brooklynne, idąc wzdłuż jednego z przedziałów pociągu, to w
nim uświadomiona została o celu podróży przez zawodzący głos na stacji. Kilkoro
ludzi przelotnie obdarowało blondynkę spojrzeniem, blondynkę nie wyróżniającą
się za wiele od nich samych, lecz ona wyczuwała ocen dryfujących różnic,
wygryzających się w nią ze złośliwością małych rzeczy. Wyszła czym prędzej z
siedliska zapachu wywołującego mdłości, zapchana trwogami po brzegi płuc.
Zatrzymała się między przedziałami, przylepiając smętny wzrok do okna, łypiąc
żałośnie za przewijającym się widokiem lata, krajobrazu puszystych od liści
drzew. Oparła głowę o szybę, pochłaniając znikomy chłód, ręce przygniotła do
niewielkiego drewnianego parapetu na centymetry wystającego do przodu,
odciążając przemęczoną szyję. Włosy związane w nisko osadzonego kucyka zsunęły
się z ramienia ciągnąć uciążliwie.
Brooklynne odpoczywała od myślenia,
myślenia o Riemie, czego nie kontrolowała znokautowana w walce z dzikim kocim
duchem. Przerastało ją to uczucie miłości, męczyła chęć bycia przy ciemnowłosym
i przejmował żal kruszącego się serca, kiedy na chwile spuszczała chłopaka z
oczu, gdy on sam nie wykazywał ciepła, raniąc stwora z zielonej tęczówki. Obca
dusza nadal marzyła umysłem dziewczyny, snując uparcie, że ten złotooki zwierz
otworzy swoje wnętrze i przybierze postać przez nią upragnioną. Marzyła
nagminnie, przepracowując wyobraźnię, doprowadzając stan psychiczny Király do
wyniszczonej postaci potarganej kartki. Brooklynne nigdy nie bawiła się w
eksponowanie afektów, nigdy nie próbowała wyzwalać w sobie tego demaskującego,
obnażającego z godności uczucia. Stroniła od miłości, od sposobów umożliwiających
zakochanie się, nie miała nikogo, a więc emocje stwora mocno wypływały na
fizyczny stan dziewczyny, stawiając ją w świetle samo niezrozumienia. Blondynka
z trudem podchodziła do obiektywnego patrzenia na Riema, z trudem go
akceptowała, widząc w nim przyczynę swojego wewnętrznego rozdarcia. Lecz nie
potrafiła znienawidzić złotookiego do końca, chociaż obojętne wręcz bezwzględne
podejście chłopaka do zielonookiej, wpychało broń do jego zagłady w dłonie
dziewczyny.
- Samotność, samotność cię dopadła? – Męski
głos rozległ się tuż za plecami blondynki, tuż obok osłoniętego włosami ucha
namacalnie, odkształcając pole wyobraźni nastolatki. Nim się odwróciła, co
uczyniła zjawiskowo szybko, nieznajomy właściciel tej barwy tonu, zniknął z
obszaru wzroku, zanim zwężona źrenica ujęła widok nieznajomej istoty. Zostawił
jednak, z pełną świadomością, zapach rysujący mglistą kreską jego postać w
bezbarwnym powietrzu, za którym skierowała się z wrzącą ciekawością do
przedziału na prawo całkowicie opustoszałego. Zadawała sobie sprawę, że ruszyła
za półmartwym.
Palce jasnowłosej rytmicznie stukały o
czerwone obicie siedzenia. Umysł zwolnił, skupiając się na czynnościach zmysłów.
Oczy wertowały wagon wytrwale, szukając elementu życia i zobaczywszy pustkę
martwej przestrzeni, zwolniły powieki poproszone o zbawienne mrugnięcie. Zapach
nie wydawał się zbrudzony wyczuwalnym zawirowaniem cząstek półmartwych,
odczuwalnie czysty wskazywał, że nikogo innego tutaj nie było w ostatniej
chwili. Wytężyła zmysły, chociaż nie nauczono jeszcze dziewczyny władania
atrybutami pośmiertnie wzbogacającymi ciało, przeszukując niesprawnymi dłońmi
psychiki prostokątne pomieszczenie pociągu. Ja…
tylko ja. W pustym przedziale świszczące powietrze wpadające z uchylonego
okna mieszało się z równomiernym stukotem o szyny, tworząc dudniący tętent
ociężałego, zasapanego konia. Usypiające dźwięki mechanicznej kołysanki
zawróciły w głowie jasnowłosej, odbierając wyrobioną z czasem czujność. W
ostateczności Brooklynne zgodziła się, że przesłyszenie zlepiło w umyśle wizję
nieznajomego prawdziwie wchodzącego, obrazem wyobraźni, do wagonu. Doszła do
wniosku, że dźwięki maszyny niechlujnie oblepiały spokój umysłu z coraz
wyraźniejszym naciskiem na zmysł słuchu, przecinając ją na wskroś. Nie
tolerowała tego, zbyt przeładowana wewnątrz nie posiadała więcej miejsca na
rozdrażnione hałasem nerwy. Obróciła się na pięcie z miną szytą pretensjami,
nie spodziewając się nikogo. Gniewne spojrzenie dziewczyny zderzyło się z
jasnowłosą sylwetką chłopaka, którego twarz osłaniały okulary przeciwsłoneczne
ze szkłami koloru granatowego o śliskim połysku. Zesztywniała, źrenice
przybrały kształt niewyraźnych kropek, skurczonych przez zielone włókna
tęczówek.
- Jesteś mistrzynią w nieznajdowaniu osób –
zaśmiał się z politowaniem w głosie wobec marnych zmysłów dziewczyny, wstając z
zajmowanego siedzenia naprzeciwko postaci blondynki po lewej stronie jej ciała.
Zbliżał się do niej swobodnym krokiem, choć nastolatka zdecydowanie cofała się do
tyłu, posyłając natarczywemu nieznajomemu spojrzenia wyrażające niechęć do
graniczenia z nim bliskiej odległości. Ignorował to, ignorował piorunującą
aurę, nagromadzona wokół nastolatki, parzącą go kolcami jadowitej jej nabuzowanej
negatywnością przestrzeni.
- Wiesz, gdzie możesz wsadzić sobie takie
uwagi? - Burknęła Brooklynne zażenowana odważną i natarczywą postawą
jasnowłosego. Chłopak uśmiechnął się, nie sądząc, że dziewczyna ukaże język
kąśliwości i ugodzi go nim zajadle, z niewielkim rezultatem, uszczerbkiem na wypukłej
dumie. Przysunął się nagłym ruchem do Brooklynne w momencie upadku czujności
zielonookiej i zaciągnął głębokim haustem powietrze do płuc, przymykając
automatycznie oczy zakryte granatem szkieł. Blondynka z opóźnioną reakcją, jak
oparzona, odskoczyła trzy kroki za siebie. Wszystko, co w niej siedziało,
podpowiadało jednogłośnie, zgodnie, żeby trzymała się z dala od tej istoty.
- Czy ty, aby przypadkiem, nie jesteś o
kogoś zazdrosna… Tak, chorobliwie zazdrosna? – zapytał, odetchnąwszy z ulgą,
wypuszczając chaotycznie zabawione powietrze z zawieszonym nisko odorem
zagubienia należącym do nastolatki. Lodowaty dotyk świadomości wymierzył
uderzenie w twarz dziewczyny, przyszpilając chłodem. Zimne przeświadczenie
nagości w uczuciach zmniejszyło samopoczucie dziewczyny do minimum, zakopując
drogę powrotną do pewności siebie. Jasnowłosa obawiała się silniej własnego ja,
niekontrolującego wewnętrznych słów, myśli i wizji bezpańsko błąkających się w atmosferze
wokół niej, jawnej dla innych. Obawiała się własnego ja dającego się odczytywać
zmysłom mijanych półmartwych.
- A ty z byt wścibski? – Rzuciła spłoszona,
czując oślizgły wzrok nieznajomego na swojej osobie, wzrok dopatrujący się
detali, wad, prześwitów, którymi mógłby wkraść się do środka dziewczyny i
zdziałać niszczącą rewolucję. Przycisnęła ręce do brzucha i klatki bojąc się,
że zaraz rozpadnie się na kawałki, rozcinana wolno wzrokiem po wewnętrznej
stronie skóry.
- Może – przedłużył teatralnie słowo, udając
wredne niewiniątko. Perfidny uśmiech szczycił się na jego twarzy, nie
zamierzając spłynąć w dół poważną miną. Nabierał na mocy i złośliwym wyrazie, a
Brooklynne wzbogaciła się o przeczucie formułujące nieskładna prawdę. Przerysowane, ukartowane, zaplanowanie. Ta
sytuacja nie może być przypadkowa. Czyżby Augustyn nas szpiegował? Osaczenie,
oni nigdy nie ustąpi, ono nigdy nie pozwoli mi żyć w wolności od przeznaczenia.
– Nie zmienia to faktu, że śmierdzisz zazdrością.
- Tak, masz rację – przyznała bez
zająknięcia niepewnością. Jakaś nienazwana ulga rozdarła serce dziewczyny z
uścisku strachu i skrępowania. Nie często godziła się ze słowami innych osób
przecząc realiom, oszukując ich i swoje ja, zapominając jak przyjemnie jest być
wolnym od kłamstw i zniewalania samej siebie złudnym przerysowywaniem
rzeczywistości. – Zazdroszczę tym wszystkim ludziom jadącym pociągiem. Zadowolony
ze swojego nieomylnego zmysłu czegoś tam? Jak tak, to odejdź…
- Zazdrość jest różna i nie o taką mi chodzi,
o której ty wspomniałaś – wyjaśnił, kręcąc głową, złożywszy ręce na klatce
piersiowej, stwarzając pozór bezwzględnej osoby, pozór dobre komponujący się na
twarzy chłopaka o nieznanym spojrzeniu.
Przewyższał Brooklynne o niecałe
piętnaście centymetrów, wiekiem wydawał się być bliski osiemnastu lat, lecz nie
wiedziała ile mógł żyć jako półmartwy, spodziewała się jednak liczby
dobijającej do wartości pięćdziesięciu minionych lat, co napawało się mdlącym
uczuciem smutku. Nie rozumiała dlaczego tak reagowała, ale zdawała sobie
sprawę, że ubolewała nad swoim młodym wiekiem, to przez niego uważano ją za
niezdolną do niczego odpowiedzialnego, za zbyt duże dziecię do roli młodziaka w
dynamicznym życiu półmartwych. Zmrużyła oczy zniesmaczona smakiem porażki,
żołądek się zacisnął w napływie nerwów, nawet stwór zadrżał zdziwiony reakcją
nastolatki. Po chwili organizm uspokoił się, to jasnowłosa przetłumaczyła
sobie, że każdy ma swój marny początek i z niego wyrasta. Powieki rozsunęły się,
raz jeszcze popatrzyła na natrętnego osobnika cierpliwie oczekującego powrotu
nastolatki do umysłu.
Zlustrowała łakomym wzrokiem tajemniczą
istotę, szacując wielkość mocy drzemiącej w nim. Blondyn nie przerażał posturą
czy widocznym kształtem mięśni, choć do piórkowego wyglądu było mu daleko, mógł
za to posiadać w sobie wielka siłę, dla której budowa ciała nie musiała
spełniać większej roli. Dziewczyna nie zamierzała sprawdzać wysnutych w myślach
teorii na temat charakteru nieznajomego. Sam chłopak najwidoczniej również nie
odczytał tych szaleńczych wizji, bowiem milczał i wydawał się pogrążony w
przedzieraniu się przez gęsta aurę.
- O co ci chodzi? – Wymruczała słabym,
flegmatycznym głosem. Mimika przybrała obraz znudzonej istoty nie radzącej
sobie z sekretami otaczającego ją świata. Kolejny
test wierności? Nie potrafię, nie mogę, oszukuję siebie. Stare życie nadal
wzywa mnie, nie mogę go wymazać, nie dam rady ignorować. Zostawcie mnie wszyscy,
chce umrzeć w swoim grobie... – W co ty grasz ze mną? Nie mam na to ochoty,
łapiesz to? Nie wiem kto cię nasłał i nie chce wiedzieć, wole dbać o swój
święty spokój, więc powiedz czego chcesz albo ustąp mi z drogi.
- Sugerujesz, że mam większe intencje, co do
twojej osoby, że ktoś ma jakiekolwiek intencje wobec ciebie? Chyba przeceniasz
się, naprawdę tak nie jest – oznajmił szorstko, kpiąc z dziewczyny, obniżając
kąciki ust w wyrazie niezadowolenia, ale czy ten gest był prawdziwy? Zapanowała
złudna cisza klekocząca dźwiękami pracującego pociągu, wciągająca w wolne od ucisku
wodze rozmyślań. Może tak jest? Za dużo
wymyślam, a świat półmartwych właśnie tak wygląda. Nikt nie przechodzi obok
ciebie obojętnie, jak człowiek obok człowieka. Zatrzymują się, pytają jak żyje
ci się w tak dziwnym świecie i odchodzą w dalsza drogę.
- Jestem zmęczona, nie wiem co mówię. Masz
rację, pomyliła rzeczywistość z problemami, a teraz chce iść, więc odejdź. –
Nakazała Brooklynne machając ręką w bok, pokazując żeby odsunął się z wąskiego
przejścia, które zagradzał całym sobą. Chłopak uniósł brwi zażenowany gestem
dziewczyny i warknął gardłowo, równając ton głosu z dźwiękami jadącej maszyny. Niespodziewanie,
korzystając z kolejnej nieuwagi nastolatki, wystawił dłoń do przodu, próbując
pochwycić kończynę jasnowłosej. Zielonooka ze sprawniejszą reakcją odeszła
zamaszystym krokiem w tył, zatrzymując się milimetry przed wyjściem z wagonu. –
Nie waż się mnie dotykać.
- Pomogę ci, czuję twoje zmęczenie, czułem
wszystko od początku, dlatego tutaj jestem – wyjaśnił dziwnie przejętym głosem,
z poważną aurą rodzącą się wokół jego osoby, mącącą w zdrowych wizjach i
przemyśleniach. Sprawił dobre wrażenie, rujnując poprzednią chamsko-pewną
osobowość, jaką zaszczycił na samym początku spotkania, ale nie przekonał tym
podejrzliwej Brooklynne, ubranej w zbroję nieprzenikliwości dla ckliwych słów
dobroci czy troski. Zmierzyła go przymrużonym wzrokiem bliska sennej zapaści. Brakowało
dziewczynie energii do dalszego użerania się, dlatego dyskretnie rozważała
propozycję nieznajomego, niby przechylając się na stronę zgody, lecz pozostając
niewzruszoną na rzekomo dobre intencje. Cóż
złego mogłoby się stać? To nie jest Riem, którego mogłabym się bać. – Tylko
daj się zabrać stąd, pozwól złapać się za rękę.
- Tym bardziej ci nie ufam! Łżesz! Myślisz,
że jestem taka naiwna? – Zaintonowała silnym głosem. Wyssana z siły ledwo
utrzymała waleczną postawę chwiejącą się wewnątrz na niestabilnych miękkich
nogach. To ostatnie impulsy ruszone do życia i wypalone na strunach ciężkimi
słowami złości, uleciały w nabuzowaną atmosferę, rozlatując się na drobny,
duszący pył. Ręce uniosła nieznacznie w górę, była gotowa do ataku, do
bronienia się przed kimś, czymś o nieznanej, niewyczuwalnej mocy. – Czemu ci na
tym tak zależy?
- Powiedzmy, że lubię pomagać – Powtórny
uśmiech zgryźliwości błysnął na twarzy chłopaka z falującym, tajemniczym charakterem
oplatającym psychikę nastolatki lekkim zawodzeniem przerażenia. Nie zachęcił
blondynki do dalszej rozmowy, nie przekonał w dobrych intencjach, wpędził nieświadomie
w ślepy zaułek negatywnych emocji stroszących się na ciele Brooklynne
niewidzialnymi igłami nie życzącymi sobie dotyku. – Jesteś oporna w kontaktach
między półmartwymi.
Dziewczyna cofnęła się trzeci raz od początku
zmierzającego do nikąd dialogu, drzwi przedziału zablokowały jej dalsza drogę.
Głucho obiła się plecami o metal, utwierdzając się w niemocy zaciskającej się
nieprzyjemnymi palcami na szyi. Stwór także nie wydawał się zadowolony, jakby
wybudzony z drzemki, wirował niespokojnie w trzewiach, kiedy blondynka nie
czyniła nic, żeby wymknąć się od zakleszczających się na jej aurze zamiarach
chłopaka. Obca dusza ociekała kwasem i irytacją, złością przelaną do otrzewnej,
jednakże nie potrafiła wpłynąć na decyzję nastolatki, nie posiadała takiej
władzy w umyśle zielonookiej, by wywierać na niej presję. Duch rzucał się we
wnętrzu dziewczyny, obijając o nieaktywne narządy, chcąc przyprawić ją o
mdłości, ale poczynania stwora dodawały otuchy Brooklynne, która radowała się w
sobie, że nie pozostała samotna w słownej walce z nieznajomym, że nie jest
zwykłym człowiekiem, że ma w sobie coś dziwnego.
Tajemniczy blondyn sięgnął dłonią ku
swojej twarzy. Gest nieznajomego przybił gwoździe strachu w serce dziewczyny,
wkręcając je boleśnie, ale nie ruszyła do panicznej ucieczki, obserwując ze
skrytą ciekawością niby martwych, niby żywych ruchów jasnowłosego. Ściągnął
widniejące na nosie okulary, odsłaniając zakryte warstwą tkanki oczy
uwypuklające skórę raz z jednego kąta, raz z drugiego. Dziewczyna doglądała
uważnie, jak zamknięte powieki podnoszą się powoli, napinając nieprzyjemnie jej
zmysły, dając pokaz czystej beli, bez źrenicowego, bez tęczówkowego wyglądu
ślepi, pustego spojrzenia młodego chłopaka. Przełknięta gorzka ślina sunęła,
rozpychając nieprzyjemnie przełyk nastolatki.
- Jak widzisz jestem niewidomy. Wyczuwam
cię, ale nie widzę w pełni, więc to chyba dobry argument mówiący za moją
niegroźną osobowością? – Nasunął z powrotem granatowe okulary na nos,
wprawiając Brooklynne w niemałe zamieszanie tętniące, naruszające rozeźlonego
stwora nieustannie nieufającemu jasnowłosemu. Dziewczyna rozluźniła się
zwalniając oddech, buchający ciepłem z nosa.
Nastała odczuwalna na skórze niezręczność,
bowiem blondynka nie potrafiła odgonić umysłu od posępnego wrażenia, że pusty
wzrok nieznajomego rozpoznaje każdy wykonany jej ruch, że odczytuje pełen obraz
otoczenia, w którym została zawarta. Zamarzała od przechłodzonych emocji
gorejącego serca, nie zamykając ani na moment skurczonych źrenic. Przyciskała
się do drzwi, jakby chciała przeniknąć przez nie całym ciałem, nie otwierając
ich, przyciskała próbując jeszcze kawałek oddalić się od aury nieznajomego,
szturchającej ją i ocierającej się bez pozwolenia. Starała się uciec od przestrzeni
grającej nerwową piosenkę na wiązkach obszaru natury blondynki.
Brooklynne sceptycznie nastawiona do
rzekomej ślepoty chłopaka, dyskretnie machnęła dłonią przed twarzą
jasnowłosego; wolno i delikatnie, aby nie zdradzić się świstem rozcinanego ręka
powietrza. Brak reakcji sugerował prawdomówność i uspokoił, pulsującą pytaniami
psychikę zielonookiej, przybliżającej cicho kończynę do ciała. Mimo to chłopak
widział inaczej, widział całym organizmem, wyczuwając zaburzony rytm cząsteczek
nieznanych ludziom, cząsteczek słów, myśli, energii, emocji unoszących się w
przestrzeni powietrza. Bez zawahania odgadł układ brudu atmosfery, otwierając
przed sobą drogę czynu wykonanego przez dziewczynę.
- Mówiłem już, nie widzę, a czuję – upewnił
ją w tym, w czym ona sama utwierdziła się niechętnie. Gdzieś w sobie miała
przeświadczenie, że wolałaby, żeby nieznajomy był osobnikiem ze sprawnym
wzrokiem. Niewidomość jasnowłosego napawała blondynkę przeświadczeniem, złym
uczuciem rozbierania na części i czynniki pierwsze, odgadywania sekretów
tkwiących w niedostępnych przestrzeniach duszy, o których sama wiedzieć nie
musiała. Puste oczy złudnie wskazywały bezbronność chłopaka, oszukiwały marnym
wglądem i demaskowały się siłą spływającą z nich po policzkach do rozwartych w
uśmiechu ust. Zdawał się widzieć lepiej, niemal tak doskonale jak sokół.
- Czujesz, a nie możesz pojąć, że nie chcę
żadnej pomocy? – Burknęła, rozpaczliwie mrużąc oczy i zaciskając otwarte dłonie
na twarzy; bladej, zimnej z wypiekami bezsilności, jakby zamierzała zedrzeć z
siebie wszystkie trwogi i obawy. Odetchnęła, prostując szyję łupiącą bólem z
uścisku stwora, którego mgliste ciało owinęło się wokół rdzenia, zadając
cierpienie w słusznej sprawie nakierowania Király na decyzję o ucieczce.
- Zawodzisz, mam inne informacje - nie dając
za wygraną brnął dalej w bezowocnych staraniach dotknięcia dziewczyny,
zmuszenia jej, aby pozwoliła złapać się za rękę w formie przejmowania
wiadomości z głębin umysłu. Budowało to w zielonookiej lęk przed fałszywie
niegroźnym nieznajomym, przed tym gestem dotyku niosącym za sobą wybuchową
reakcję źle zmieszanych substancji. Dłonie samoistne zaciskały się w sobie,
niczym otwarte szczeki rosiczki łapiącej natrętna, naiwną muchę ulegającą
czarującej woni kwiatów, ale to nastolatka stanowiła zwodzonego przez kwiat
owada. – Jesteś samotna, zazdrosna i szukać czegoś, o czym nie masz pojęcia.
Jeden mój dotyk mógłby zmienić wszystko, wystarczy zgodzić się na niego.
Ludzie poruszali się za nimi, za dwoma
zamkniętymi przejściami, nie wchodząc tutaj do tego pustego wagonu, co
stanowiło niezrozumiałą zagadkę dla dziewczyny. Brooklynne z utęsknieniem
wpatrywała się w mężczyznę z naprzeciwka, który opieszale zabierał się za
otworzenie rozsuwanych wrót z miną zdradzającą głębokie zamyślenie; wejść czy nie wejść? Pochwycił stanowczo
za klamki, ale zaniechał czynu, wracając się do miejsca, z którego przybył. To ich niezdecydowanie! Pomyślała z
gniewem blondynka, pierwszy raz określając ludzi jako inną rasę, rasę nie
stanowiąca jej przynależność, nawet nie zwróciła uwagi na własne słowa, zbyt
przejęta sytuacją z nieznajomym. Błagam,
niech ktoś w końcu tutaj przyjdzie! Zawodziła w myślach sądząc, że
pojawienie się jakiejkolwiek osoby rozwiąże jej problem z natrętnym
jasnowłosym.
Niespodziewanie drzwi za zielonooką
rozsunęły się, gdy nieznajomy spróbował ponownie dotknąć tętniącej krwią szyi rozkojarzonej
dziewczyny niestosownie zajmującej się myślami. Niewidomy chłopak gwałtownie
odskoczył na wyczuty zapach Riema widocznie urażony i zaskoczony takim obrotem
sytuacji. Syknął pod nosem, obelżywie opisując kota i skierował się na sam
kraniec wagonu, gdy złotooki odepchnął Brooklynne na siedzenie, tworząc sobie
drogę przejścia. Błyszczące spojrzenie Brikina nie wyrażało nic oprócz obojętności
wypiętrzającej mocniej złocisty blask tęczówek, dostatecznie uwidaczniających
gorejące kwasem wnętrze. Jakim cudem
znalazł się po drugiej stronie pociągu? Czyżby przeszedł górą? Rzuciła
ukradkowe spojrzenie na sklepienie wagonu wiszące nad nią, oblewając się
chłodnym uczuciem. Ze wszystkich opcji rozważanych w umyśle, wkroczenie jej
towarzysza do niewinnej akcji najmniej przypadło dziewczynie do gustu. Koci
przedstawiciel nie grzeszył łagodnością czy opanowaniem, brudził otoczenie
brutalnym chaosem, przełamujący cienką warstwę ochronnej przestrzeni
nastolatki, wysycającej wole przestrzenie psychiki strachem.
- Idź, poszukaj nowego miejsca – powiedział,
łapiąc Brooklynne za rękę i odrywając ją od siedzenia z niewielką dbałością o
delikatność przy gestach, traktując jej postać jak zwykły wór do przerzucania z
obszaru na obszar. Gotowała się w sobie, ale rozumiała sytuację w jakiej się
znalazła, rozumiała nikłość swojej osoby i marność siły władającej zbyt
człowieczymi rękoma, nie mogła nic zrobić, nie w tym czasie nauki, docierania
się z nowym ciałem, i stworem. Uraz zachowała głęboko, przysięgając sobie odwet
w czasie nabrania pewności w byciu półmartwym.
- Kiedyś to się zmieni, zobaczysz – Rzekła
mętnym od skarg i wyrzutów głosem wyrywając się z ucisku, odchodząc w stronę,
którą nieugięcie wskazywała wystawiona w bok dłoń kota o ponurym, posągowym
wyraźnie twarzy. Dziewczyna zniknęła za kolejnymi drzwiami następnego wagonu
niknąc w krajobrazie pasażerów.
- Szukasz kłopotu? – Przerwana cisza
napełniła się nieprzyjaznym dźwiękiem groźby świadomie użytej przez Riema. Twarz
nieznajomego odarła się z dotychczasowego uśmiechu na rzecz przeciągłej miny
przerażenia, bowiem jasnowłosy znacznie młodszy od kota, zdawał sobie sprawę z
braku szans przy potyczce fizycznej. Jedyny ratunek stanowiła ucieczka, której
przebieg dokładnie wyrysowywał w umyśle. – Nie za łatwy cel jak dla ciebie, kodzie?
- Z określeniem łatwy, to bym się
powstrzymał – mruknął ironicznym brzmiącym tonem. Bał się, ale nie zamierzał
pokazywać strachu. Z pewnością w sobie wsparł się o oparcie siedzenia, składając
ręce na piersiach niby bez respektu wobec widocznej i wyczuwalnej siły tygrysa,
wyciągającej się w stronę niewidomego wielkimi łapskami naszpikowanymi pazurami.
– Chyba sam sobie nie radzisz z tym jej ludzkim podejściem do życia…
- To już nie twój problem – oznajmił oschle,
posyłając rozeźlone spojrzenie nie spływające z osoby nieznajomego. Utkwione
zawzięcie w jednym miejscu, na środku granatowych szkieł, godziło w centralny
punkt białych oczu jasnowłosego. Brikin próbował opanować gniew, choć sprawiało
to wielki, rozłamujący dusze ból. Obca istota żądała walki, żądała
utemperowania i wyznaczenia granic, terytorium na miarę siły, i wielkości
goszczonego przez ciemnowłosego stwora. – Masz jakąś konkretną sprawę, czy
włóczysz się bez powodu?
- Sprawę? Już nie, moja ofiara właśnie
odeszła – oznajmił nade odważnie, co ugodziło Riema i jasnowłosy dobrze o tym
wiedział, dlatego przybliżył się do przejścia, wypełniając po części ułożony
plan ucieczki. Nie chciał prowokować kota, chociaż czynił to nagminnie i z
wielka satysfakcją radującą jego wnętrze.
- Nie zbliżaj się do niej – Pełne grzmiącej
złości słowa dotarły do osoby chłopaka, rozbijając się o rozdygotaną aurę,
burząc jej konkretną konstrukcję. – Ofiary będą, jeżeli chcesz, a ja dotrzymam
słowa. Nie jesteś na tyle warty, abym cie oszczędził.
- Wszystko może źle się skończyć, wystarczy
puścić cię gdziekolwiek samą! – Warknął na dziewczynę, siadając naprzeciwko
niej, przywracając na kamienistą ziemię grzechów i niemoralnych uczynków. Zmierzył
ją niegodziwym spojrzeniem, jakby oczekującym wyjaśnienia, wysyłając oskarżenia
tłukące się o policzki Brooklynne z mocą prawdziwych dłoni. Tyle próbowałam bronić się przed nieznajomym.
On ma jeszcze czelność obwiniać mnie…
- Uspokój się, to nie moja wina –
Zaprotestowała z rozżaleniem na wibrujących słowami strunach przepełnionych
stosem słów wyjaśniających i broniących się jednocześnie. Odepchnęła od siebie
wzrok kota, spuszczając zielone tęczówki na zabrudzoną od butów podłogę, nie
pragnąc czuć tej winy, którą wpajał jej Brikin. - Mówisz jakbym sama tego
chciała.
- A nie jest tak? – Zdziwił się, bowiem sam
odbierał poczynania dziewczyny inaczej. Uważał, że walczy z własnym losem,
pakując siebie w chwiejne sytuacje, że ignoruje to, kim się stała, próbując
żałośnie odzyskać człowieczeństwo. W skrócie, widział w niej ludzką idiotkę,
dla której wyższe cele nie miały znaczenia, a poświęcenie się graniczyło z
niemożliwym.
- Obwiniasz mnie za coś? – Zarzuciła mu i
bez skrępowania, jakie odczuwała przed momentem, zlustrowała go wręcz nie swoim
wzrokiem o opętańczym wyrazie. Stwór uniósł się wyżej, odrywając od rdzenia dziewczyny,
którego usilnie trzymał się od czasu spotkania jasnowłosego, napływając garściami
do oczu i patrzył na gniewnie nastawionego kota, nienawidząc go jeszcze
bardziej, i kochając jeszcze mocniej za garstkę emocji należących do bestii. -
Miej pretensje do Augustyna. Nic nie poradzę na to, że nie znam się na waszych
zasadach.
- Błagam cię, tylko nie mów mi kolejny raz,
że nie życzyłaś sobie być półmartwym – Wycedził przez zęby, dziewczyna
naburmuszyła się, lecz nie starała się postawić złotookiemu i w buntującym
szale wylać iskrzące, leżące na sercu żale. Pozostawiła to dla siebie ze
smutkiem odkrywając, jaką marną istota się stała; uzależnioną i słabą,
zatrzymaną na etapie poczwarki. Kiedyś
nie byłam taka, nie zwykłam płakać i mówić wszystkim jak mi źle... Ale jest mi źle, to zło musze gdzieś
ulokować. – A teraz kiedy wszystko jasne zapamiętaj, że z kodami się nie
dyskutuje, rozumiesz?
- A co z nimi nie tak? – Zapytała nie
ukrywając zdziwienia. Jasnowłosy chłopak, chociaż chamski i pewny siebie nie
wydawał się w oczach dziewczyny kimś, przed kim mogłaby uciekać kilometrowymi ścieżkami.
Naruszał przestrzeń, kłamał i zawodził, jednak nie stworzył w oczach blondynki
obrazu bezwzględnego mordercy. Bała się dotyku, co potwierdziła w duchu, mimo
to nie sam niewidomy kod ją przerażał. Nieznajomy pachniał czymś niewinnym i
uroczym zarazem, wydawał się lekko fałszywym, wykreowanym przez kogoś obrazem
na wzór istoty oduczonej uczuciowości. - Nie wyglądał na groźnego, w
przeciwieństwie do ciebie…
- Ja? – Udał poruszonego jej spostrzeżeniem.
Riem nie ukrywał porywistych myśli władających nim i stawiających go w świetle
nieczułego sarkasty. Był jednym z tych, co szli do celu po trupach, bowiem nie
ograniczałby się w czynach i ciosach, gdyby ktoś stanął mu na drodze do
upragnionego celu. Zabiłby, uznając to za rzecz konieczną do dalszego życia,
lecz nie on sam. U większości półmartwych panowało takie przekonanie i prawo
bytu w świecie. Złotooki nie stanowił wyjątku, a dopełnienie szeregu
bezwzględnych istot, z których to on odznaczał się pracującym wytrwale i na
domiar dobrze sumieniem. Ono ratowało duszę kota, kota, który wcale nie należał
do złych osób. - Ja jestem jeszcze łagodny i doceń to. Kody są przeciwko
wszystkim i wszystkiemu. To półmartwi, którzy utracili zdolność reinkarnacji, a
zyskali możliwość czytania z innych poprzez dotyk. Wmówił ci pewnie, że jest
niewidomy? To ich chora zagrywka. Oni bardzo dobrze widzą i jeszcze lepiej
czują, a kiedy ktoś pozwoli im się złapać za rękę są wstanie odgadnąć każdą
rzecz, o której sam półmartwy nie musi wiedzieć. Kody nie są silne, ale to
najlepsza broń na półmartwych. Mówi się, że maja receptory poznania na
opuszkach palców. Zniszczył by cię samą wiedzą o tobie.
- Chyba dla nas wszystkich, to rozwiązanie
byłoby najlepsze – Rzekła na przekór, wzdychając, a Riem przerzucił z
zażenowaniem oczami złotej barwy. Słowa Brooklynie użalającej się nad sobą
ostrzyły w nim krwawe żądze, przebijające się przez luzujące wodze opanowania. Wykonać tylko zdanie, wykonać tylko zadanie.
Przekonywał siebie w myślach, okrywając dłońmi twarz. Mdliło go na widok
nastolatki, toteż zaprzestał wpatrywania się w jej niedoświadczone w patrzeniu
na prawdę oczy. - Skąd nazwa kod? – Dodała.
- Z sekwencji znaków – Wzruszył ramionami. -
Zazwyczaj ukrywają tęczówki i źrenice, udając niewidomych. Tak naprawdę to ta
część oka tworzy u nich kod. Sekwencja znaków i symboli, które układają się, i
zmieniają wraz z napływającymi informacjami; zapach, słowa, emocje. Jeżeli znaki
ułożą się w poprawną sekwencję, kod jest w stanie wyczuć emocje, przewidzieć
ruch półmartwego. Zatem już wiesz i nie bądź więcej taka naiwna. Nie mam
zamiaru ganiać za tobą i za każdym razem, wyciągać cię z krytycznych sytuacji.
- Nie proszę cię o to… - rzuciła krótko.
- Zginęłabyś marnie – pokręcił z dezaprobatą
głową.
Minęło sporo czasu od spotkania z
jasnowłosym późnym rankiem. Pociąg wkroczył już na teren Szkocji i sama podróż
zaczynała docierać do końca, ale Brooklynne nie znała dokładnego celu.
Dziewczyna pragnęła wyjść z pędzącej maszyny i uciec od zabranych nad głową
emocji, zaznać świeżego powietrza, i oddać się ciepłym promieniom słońca.
Męczyła ją świadomość przebywania przy złotookim, z którym nie zamieniła ani
jednego słowa, odkąd zakończyli nerwowo brzmiący dialog. Wizja pojednania
oddaliła się w odległy kosmosu, poczuła znikomy żal, że nie będzie miała w ciemnowłosym
oparcia. Zagrzebała w sobie to ponure uczucie słabości.
***
To, jak na razie, najdłuższy rozdział jaki zdołałam napisać. Wychodzi na to, że 13 i pół strony opisuje jakże zwykłe śniadanie i niewinną podróż. Niestety zorientowałam się, że taka ilość stron może być typowym zjawiskiem towarzyszącym rozdziałom. Jednak sądzę, że ta długość, minimum dziesięciu kartek worda, nie będzie czymś zrażającym, choć mogę się mylić. Mam nadzieję, że ta część nie nudziła. Nie planowałam tego opisać aż tak, ale z biegiem wydarzeń wydało się to konieczne.
Moim zdaniem długość jest raczej zaletą niż wadą. Dzięki temu można lepiej "wgryźć się" w świat, zrozumieć fabułę i problemy bohaterów. Czasem, gdy czytam takie krótkie rozdziały, mam wrażenie, że autor nie do końca wszystko przemyślał i bardzo się śpieszył, byle szybciej dodać kolejną notkę. Nie wygląda to dobrze i pozostawia u czytelnika rozczarowujący niedosyt. Powinnaś więc być raczej dumna z długości ;) Im dłużej, tym lepiej.
OdpowiedzUsuńBrooklynne staje się coraz wyraźniejszą postacią. Jest znacznie lepiej przedstawiona niż w poprzednim rozdziale. Mimo swoich przeżyć stara się jakoś wytrzymać i przetrwać. Mam nadzieję, że nie zaniedbasz tej bohaterki i jeszcze się rozwinie.
Pozdrawiam i życzę dużo weny :)
Oczywiście to zaleta, sama lubię rozbudowane rozdziały, ale moje niskie poczucie wartości co do dobrego pisania sprawia, że mam poczucie winy, że szprycuję czytelników taka dawką długiego tekstu. Ale dosyć już marudzenia ;)
UsuńDziękuje za opinię. Brooklynne to takie raczkujące dziecko, jeżeli chodzi o jej kreację. Analizując w myślach całość, to tom I będzie w całości o takiej niesprecyzowanej bohaterce. Jeszcze wiele rozdziałów minie zanim dziewczyna opamięta się i utwierdzi w swojej sile. No a wtedy stanie się kimś nie do poznania. Chce ukazać taka metamorfozę, zobaczymy czy cokolwiek z tego wyjdzie.
Uuuuułał, no, muszę przyznać, że mnie te kody wzięły. Jeszcze więcej o nich bym z chęcią poczytała! Bardzo to było intrygujace, te ich oczy, symbole i czego właściwie chcą? Czy nie dadzą Brooklynne spokoju?
OdpowiedzUsuńBardzo w góle podobają mi się imiona - sama Brooklynne, Ripley, Riem... bardzo brzmi to genialnie ;)
Prezczytałąm fragment swojemu facetowi, żeby mu dać przykład jak niesamowicie piszesz, bo sie zainteresował blogiem, a nawet moim sie nie interesuje no! :D drań!
Mmm. No rozdział długi i bardzo dobrze! Zazdroszcze, mi jakos krotsze zawsze wychodza!
;)
Długi, a jednak mógł być dłuższy. Powstrzymałam silną chęć rozbudowania jeszcze paru myśli, bo to zaczyna robić się moim chorobliwym problemem. Cały czas mam uczucie niedosytu, że nie do końca opisałam, a więc dopisuję tu i ówdzie.
UsuńNajdłuższy rozdział będzie za 2 czy 3 części. Już teraz zastanawiam się czy nie dobije od 20 stron worda, choć nie zaczęłam go przepisywać, ale samych kartek mam 16, a przecież to tylko wersja robocza przy przepisywaniu przychodzą dodatkowe i najlepsze pomysły.
Na pewno kod pojawi się za 4 rozdziały, ale to będzie epizodyczny występ, a większa rola czeka koda kiedyś tam w niedalekiej przyszłości mam dla niego ważną misję z wykorzystaniem jego mocy;)
Tak imiona są ważne. Uwielbiam imiona bohaterów ulubionych książek czy gier, a ich połączenia z nazwiskami zawsze wydaja mi się pięknie dopasowane i zazdroszczę, że sama ich nie wymyśliłam. Do moich sie przyzwyczaiłam, ale na początku miałam obawy. Teraz wydają mi się ok, a że Tobie się podobają jest to kolejny argument za lubieniem ich ;)
Nie przesadzajmy, chociaż miło jest mi to słyszeć ^^
No muszę przyznac że rozdział zrobił wrażenie.
OdpowiedzUsuńNa początek przepraszam że tak późno.
Bardzo pomału nadrabiam zaległości i chyba mi się udaje.
Hmm możeby tak połączyć Brooklyne i Riema?
Nie wiem czemu ale idealnie pasują do siebie.
Riem niesamowicie kojarzy mi się z Damonem z TVD.
wybacz to połączenie ale jakoś tak mi się na niego patrzy.
pozdrawiam i czekam na więcej!
Nie ważne kiedy, ważne że przeczytałaś, a to jest miły gest.
UsuńNo zobaczymy. Ogólny zarys historii całej opowieści mam, tak więc uczucia Brooklynne i Riema także mam zaplanowane, ale nie odpowiem. Z czasem się wyjaśni czy połączą się, czy może pozostaną przyjaciółmi, a może wrogami?
Swego czasu oglądałam pamiętniki. Postać Damona znam i faktycznie można czuć podobieństwo, niemniej jednak nie sugerowałam się nim i być może w dalszych częściach Riem okaże się różny od Damona, bowiem nie chciałabym aby taki był - od szpiku do kości zły i arogancki ;)
Jestem pod wielkim wrażeniem rozdziału. Na początku pokazałaś konflikt po między kuzynami i uchyliłaś rąbek tajemnicy na temat ich przeszłości. A scena w pociągu bardzo trzymała mnie w napięciu. Kiedy czytałam o rozmowie Brooklyne z Riem'em to myślałam że się tam pozabijają. To mi się podobało. Tylko lekko mnie powoli irytuje ta cała bohaterka. Jako świeżo upieczona półmartwa zachowuje się trochę jak dziecko. Jest hałaśliwa i nie poprawna. Ale znając ciebie pewnie to zaplanowałaś od deski do deski więc już się jej nie czepiam. W przeciwieństwie do ciebie ja wymyślam na bieżąco. Rozdział był normalnie super. Czekam na kolejne mimo moich zaległości, ale i tam mam już teraz tylko jeden rozdział szamańskiej. Czekam... :)
OdpowiedzUsuńTak, Brooklynne od początku miała być trochę rozkapryszona i chwiejna emocjonalnie, czego przyczyną były życiowe porażki. Jej zachowanie wychodzi z tego, że chciałaby usłyszeć jakieś słowo przepraszające ją za uśmiercenie, chciałaby aby ktoś przyznał, że rzeczywiście ma ciężko w nowym życiu, pragnęłaby traktowania jej na poziomie jakim jest, ale jak widać poprzeczkę ustawili wyżej.
UsuńTak właśnie zachowywała się kiedy była człowiekiem. Wokół palca miała owiniętą ciotkę i zawsze na wszystko jej pozwalano, dopieszczano, a ona mogła wybrzydzać, gniewać się, być opryskliwą, bowiem, jak to było w rozdziale pierwszym, uważała, że przystoi jej taka postawa ze względu na przykrości jakie ją napotkały - za to odpłacała się całemu światu. Mówiąc w skrócie Brooklynne od śmierci matki stała się samozwańczą księżniczką, co wyostrzyło się po przemianie, ale tutaj w tym świecie, jak sama Brooklynne zauważyła, jest nikim i to ją bardzo boli, a to spotęgowało ukrywane we wewnętrzne lęki i wszechobecne zagubienie. Postać Brooklynne nie miała być i nigdy nie będzie pozytywną, i idealna. Może dlatego, że kreuje ją w 70% na mój wzór, a ja niestety jestem okropna.
Tak właśnie czekałam kiedy ktoś wspomni o Brooklynne i jej zachowaniu. Dziwiłam się, że jeszcze nikt tego nie napomknął, a ja zdaję sobie sprawę, że ta blondyna może wnerwiać. W tym odcinku, jak i w chorobie zwanej zagubieniem jej charakter sięgnął apogeum. Teraz może nie będzie aż tak źle. Wydaje mi się, że rozdział IV ociepli nieco, ale tylko nieco jej osobę.
Brooklynne może mówić i myśleć, jak bardzo w pewnych momentach nienawidzi Riema, ale uczucia miłości, które ją przepełniają zawsze niwelują to negatywne postrzeganie kota, a Riem... No cóż, on z chęcią pokazałby jej posłuszeństwo.
No to się rozpisałam. Dziękuję za opinię.
Jak już mówiłam. Masz wszystko przemyślane od deski do deski.
Usuń