Choroba
zwana zagubieniem
Jak mogę być zagubiony
Skoro nie mam dokąd pójść?
Jak mogę być zagubiony
W
ponownie przeżywanych wspomnieniach?
I
jak mogę winić Ciebie
Skoro sam sobie nie potrafię wybaczyć?
Złoty puchar
sterczał przed zielonym spojrzeniem Brooklynne wyzywająco mierzącej naczynie, nalegając
myślami, aby zniknęło w czeluściach niepamięci. Zdobiony drogimi kamieniami jak
szmaragdy czy rubiny, przeplatającymi się w prostym szyku, grawerowany
postaciami ludzi i wielkich kotów, błyszczał. Cenny i piękny. Zaledwie tyle zdołała pomyśleć, zanim naszła
rozlewająca się odraza i odruch wymiotny z miotanego skurczami żołądka.
Powstrzymała wywalenie nijakiej zawartości na zewnątrz, zasłaniając blade wargi
dłonią bieli. O bogowie, czy zgłupiałam
do reszty? Wszystko wszystkim, ale krew nie przejdzie mi przez gardło, choćbym
nie wie kim była. To nie mój świat, to nie mój świat. TO NIE MÓJ ŚWIAT!
Od czasu pobudki w Phoenix nic nie zjawiło
się pożywnego w jej ustach, prócz bezsmakowej śliny plączącej się po języku. Skóra
wyraźnie zszarzała i przybrała postać wysuszonej obierki pomarańczy bez
aksamitnej miękkości. Najczęstsze objawy
niedoboru krwi w nowym organizmie, pouczała Ripley, kładąc podobny puchar
zeszłej nocy, gdy zielonooka pozbierała się po walce emocji, zażegnanej przez
postać złotookiej. Kobieta przyniosła posokę jako słodycz, która miała zalać
gorycz, ostatecznie przypieczętować przynależność nastolatki do półmartwych.
Brooklynne kompletnie rozczarowana posiłkiem, odmówiła bezapelacyjnie, tłukąc
sobie do głowy, że zawartość nie jest prawdziwą krwią, marną imitacją,
niewinnym żartem. Zawiedziona po uporczywym wciąganiu woni, upewniła się
niechętnie, markotniejąc na twarzy. To
krew.
Odmowa dnia wczorajszego nie posiadała mocy
tego dnia, w którym zbudziła się po owocnym śnie, co odgonił zły czar rozrywania
zmysłów. Złoty puchar ponownie zagościł na nocnej szafce wzbudzając w niej
niepohamowane uczucia strachu, jednakże musiała coś zjeść. Każda część domagała
się tego, boląc coraz uciążliwiej, trawiąc się nawzajem. Przekonywanie siebie
szło z trudem i nawet skręcanie żołądka w głodowym buncie bezskutecznie ruszało
świadomość dziewczyny do działania. Błagalnie spojrzała na gładką, jedwabistą
taflę czerwonej cieczy, infantylnie wyobrażając sobie truskawkowy sok. Znikomy rezultat nie zdziwił blondynki, nie
zgłupiała do reszty, by sądzić, że po przeżyciu własnej śmierci dałaby radę
zmieniać krew w truskawki. Trące zmysły,
zatracam się w tym szaleństwie stwora. Objęła, zatem puchar dwoma rękami,
ściskając go mocno i kurczowo. Zawisła nad nim z nosem nisko usytuowanym tuż
ponad granicą czerwieni. Napełniała się ostrym zapachem mdlącego, stęchłego
odoru zleżałych tkanek. Wzdrygnęła się, ale opanowała bluzgające myśli, przez
które przebijała się wyraźna postać Ripley.
Brooklynne drgnęła, odstawiając gwałtownym
ruchem przedmiot. Ciemnowłosa kobieta zalęgła się w siatce niespokojnych myśli,
zalęgła się ciepłym dotykiem i kojącym nerwy głosem. Blondynka znalazła w
ramionach kobiety ukojenie dla płaczących oczu, osuszonych przez ciche słowa
złotookiej. Odnalazła sposób na wyzbycie się żalu rozlewającego się w środku
niej niczym nieuleczalna choroba. Brikin pomogła strapionej nastolatce w
odszukaniu zaginionej drogi. Dziewczyna była jej wdzięczna, że zainteresowała
się krytycznym stanem posuwającym ją coraz szybciej ku ścieżce do samobójstwa i
równocześnie wściekła na siebie za próbę emocjonalnego związania ze złotooką. Nigdy nie potrzebowałam nikogo. Nie mogę z
nikim się bratać.
Ripley, która oszołomiona wyznaniami
Brooklynne, zawitała wieczorem w pokoju zielonookiej, gdzie napotkała wzrokiem
skuloną w rogu sylwetkę nastolatki, długo zbierała się w sobie na tę odrobinę
czułego zachowania. Przysiadła wówczas obok jasnowłosej pozwalając na śmielsze
ruchy dziewczyny, wtulającej się w osobę ciemnowłosej z ukryta prośbą w
gestach, żeby uchroniła ją przed ciemnością wnętrza i nieznanej przeszłości. To dziecko, to jeszcze dziecko, które
dopiero zaczęło żyć. Mówiła sobie, czując uspokajające się serce,
wyciszający się szum rozszalałego biegu krwi. Gładziła ją po włosach i
obejmowała delikatnie lewą ręką, by nie osunęła się wzdłuż ściany. Zielonooka
rozluźniła się i zrozumiała, że ciągły bunt wyniszczał ją wolno i zdecydowanie,
że nadeszła chwila na pogodzenie się z rzeczywistością, w czym pomogło jej
troskliwe podejście Ripley. Ochłonęła w ciepłym uścisku kobiety ciesząc się
skrycie i zarazem przeraźliwie bojąc się tych uczuć zrodzonych w pogmatwanym
obrazie psychiki, a wtedy pojawił się puchar krwi. Wspomnienie zeszłego
wieczora odeszło, czerwień rozwinęła skrzydła przed oczami nastolatki.
Zanurzyła ostrożnie palec wskazując
wewnątrz zimnego wnętrza krwi. Zbrudzony czerwienią opuszek, zbliżył się
niebezpiecznie do ust. Dobrze robię?
Ostatecznie zaznaczyła wyraźny ślad cieczy na dolnej wardze czy tego pragnęła,
czy też nie. Ze śmiertelną obawą wysunęła język, który natknął się na odrobinkę
posoki. Momentalnie źrenice z olbrzymich kul przybrały obraz krytycznych kropek,
gdy krople hemoglobiny wpychały blondynkę w coraz dalsze poziomy odurzenia.
Niesamowita fala rozluźnienia wypełzła na pokrywę skóry, łagodząc każdy stan
niezadowolenia. W ustach zaś wrzało od przeplatanki smaków znanych dziewczynie
i lubianych nad życie. W tym momencie krew przestała mieć znaczenie ludzkiej
wydzieliny, przybrała teraz kształt afrodyzjaku, o który mogłaby wałczyć do
końca. Zagłębiła się w opowieść o rozkoszy zawartej w kielichu, wypijając złoty
puchar do dna.
Hotel przeludniony nadmiernie półmartwymi,
przypomniał odurzonej Brooklynne szkolną sale gimnastyczną, gdzie podczas
ważnych wydarzeń, przeciskała się wijącymi się od ludzi korytarzami z miną
cichego zabójcy. Nie lubiła tego, nienawidziła przeładowanych życiem siedlisk,
bała się jak pasikonik, który wpadł w rojowisko mrówek i nie uchodził z życiem.
Brooklynne miewała takie paranoiczne wrażenia o zagrożeniu ze strony ludzi. Jej
aspołeczność należała do chorobliwego fundamentu, podłoża, pożywki dla wielu
fobii, ubieranych każdego dnia i nocy, gdy oczy otwierały się na świat. To, że
umarła, nie pochowało ze sobą jej tchórzostwa. Zaprzestała po prostu bać się
ludzkich rzeczy, aby mieć więcej strachu dla tego, co półmartwe.
Nowi goście o człowieczych rysach uczyli
blondynkę rozpoznawania różnorodnych zapachów. Czuła wielobarwna paletę woni
zabawiających węch i jedno było dla Brooklynne pewne, wszystko to miało w sobie
coś z kota i zarazem ludzkiego niebezpieczeństwa o szaleńczym uśmiechu. Z
opowieści złotookiej Ripley wynikało, że należała do rodziny drapieżnych felidae
jak ciemnowłosa kobieta, reprezentująca tygrysy, ale czym była zielonooka? Na
to pytanie z trudem odpowiadali ci, co wydawali się nieomylni, myląc się we
własnych spostrzeżeniach, sugerując brak podobieństwa do kotów, jednakże
blondynka uparcie stawiana była w szeregu tych drapieżników przez samą
ciemnowłosą. Wydawałoby się, że tym łatwiej powinna się zaaklimatyzować, jeżeli
rzekomo, należała do owego starego rodu, wielkiej rodziny kłów i pazurów. Nie
zdołała tego zrobić z taką śmiałością i bez skrępowania, nie czuła się ani
kotem, ani człowiekiem w tej nieokreślonej dla siebie postaci ożywionej istoty.
Omijała ich, półmartwych niczym uliczne przeszkody w postaci mieszkańców
Oksfordu patrzących na nią groźnie, błądząc korytarzem bez głębszego pojęcia o
kierunku drogi, chcąc wydostać się z mrowiska inności. Dopiero po upływie dwóch
tygodni od przebudzenia naszło ją uczucie wszechobecnego zagubienia. Nie żalu,
strachu czy gniewu jak dnia wczorajszego, to czyste zagubienie i trudność
wpasowania siebie w otoczenie, z którym nieśmiało zaczęła się utożsamiać.
Przyjęła do siebie, odrzucaną prawdę,
kwaśną wręcz szkaradnie parzącą, że nie jest już Brooklynne Király, która
mogłaby tupnąć z dezaprobatą nogą, gdyby coś się nie spodobało. Przyłapała się
na tym, że kolejny raz potajemnie żałuje, że wszystko wywaliło się do góry
nogami, przestało być proste, bez podwójnego dna, bez większego znaczenia
skomplikowało się na własne jej życzenie. Bolała nawet, lecz nie mocno, strata
człowieczeństwa. W żadnym wypadku nie śmiała jednak bluzgać na nowe fizyczne
wcielenie, odbiegające od kruchej ludzkiej formy, w jaką ubrało ją człowiecze
życie, bowiem przez noc zdołała przekonać się to tej powłoki, nabierającej
coraz kształtniejszą formę. Wytłumaczyła sobie dosadnie: Nic lepszego spotkać cię nie mogło. Idealnie wpasowała się w nową
postać zaledwie w kilka drobnych chwil, mimo to, odarta bezwzględnie z
poprzedniej formy nie funkcjonowała normalnie. Instynkt w niej brodzące,
okaleczały cienką warstwę uczuciowości otaczającej umysł dziewczyny. Bezpowrotnie
niszczyły marzycielski charakter zielonookiej, wpychając w otchłań
zdeformowanych urojeń. Stwór mieszkający w trzewiach potęgowała schizoidalne
zawirowania psychiki, niszcząc wszystkie narodzone dobre myśli.
Wszyła z długiego prostego korytarza
części dla półmartwych. Przechodząc przez mosiężne dębowe drzwi z kocimi
symbolami, dostała się do kolistej hali z łukowatym sklepieniem, z której z
łatwością dało się dostać do sektora dla ludzi. Okrągła sala spełniała rolę
recepcji zlokalizowanej bliżej głównego wejścia, poczekalni w postaci kanap i
wygodnych foteli, rozgraniczenia między dwoma światami. Po lewej istniał ten
bliższy fizycznie dziewczynie, po prawej świat, który utraciła wraz ze śmiercią.
Związany z nią nieprzerwanie o stokroć mocniej. Przez środek hali biegła szklana
bariera z lustrzanymi drzwiami, za którą stała Brooklynne, za tym wszystkim, co
ludzkie. Przed przezroczystą ścianą widniała tabliczka głosząca, że wejść mogą
tutaj osoby upoważnione.
Jasnooka z trudem powstrzymała uderzenie
pięścią w szybę. Owinięta bandażem ręka, przypomniała, że nie powinna w taki sposób
traktować obranej do mięśni kończyny, opanowała się. Zaklęła pod nosem
siarczystym wianuszkiem słów. Nie godziła się na dyktowanie warunków, nigdy tak
nie postępowała. Przedstawiłaby każdemu po kolei swoje zdanie, które zresztą nic
nie znaczyło w nowych życiowych warunkach, co słono uświadamiało ją, że sama
nic nie znaczy. Westchnęła, odwracając się, by oprzeć się o bezbarwne, spękane
szkło. Wzrok dziewczyny wbity w podłogę rejestrował wydarzenia z kątowych ujęć
źrenicy. Ripley stała w oddali przy mosiężnych drzwiach, czekając na nią ze
wzrokiem pełnym współczucia i troski. Brooklynne widząc, brnąca kobietę w jej
kierunku nabrała panicznej ochoty ucieczki w samotne miejsce Phoenix. Złotooka,
która nagle stała się niepoprawną optymistką przytłaczała jasnowłosą swoją
ogromną chęcią, niesienia pomocny biednym i uciśnionym, czego w tym momencie
nie pragnęła.
Wczoraj rozkleiła się przy ciemnowłosej nad
czym ubolewała. Dziś stała się chłodem, bryłą lodu, szukającą odosobnienia,
ignorującą gesty łagodzące ból. Doceniała starania kobiety przełamującej
niechęć, którą z początku darzyła jasnowłosą. Niestety nieustannie wrzało w
zielonookiej od pragnienia pogrzebania radności Ripley, narodzonej zeszłego wieczora,
w najczarniejszych ziemiach świata. Przeklętych i ogarniętych klątwami, gdzie
natura złotookiej ponownie stałaby się obojętna, jak pierwszego dnia ich
spotkania. Z bliska dojrzała ekscytacje dyskretnie, malującą się na kredowej
twarzy kobiety, na pełnych wargach piekącej czerwieni. Ewidentnie coś cisnęło
się na usta czarnowłosej, czym chciała podzielić się z blondynką niezwłocznie.
Brooklynne wymusiła na sobie uśmiech, wykrzywiając boleśnie mięśnie.
Zniechęcona była faktem rozmowy, frustracja zalegała wewnątrz, wyrzuciła z
twarzy resztki ponurości. Niezadowolenie drgało w kącikach.
- I jak się czujesz? – zapytała nadnaturalnie ciepłym głosem, kładąc ręce na
barkach dziewczyny, wpatrując się ciekawskimi oczami w odżywioną buzię
zielonookiej. Poprawiła się faktycznie po spożyciu posoki. Zrobiła się
pełniejsza z charakterystycznymi różowymi plamkami na policzkach. Oczy
odebrały, skradziony przez głód blask oraz włosy z suchego siana przemieniły
się w magicznie wyglądające miękkie, złociste anielskie nici. Ripley
zniwelowała wszystkie swoje postanowienia, aby przekonać się do pomocy
nastolatce i kiedy udało się kobiecie namówić siebie na ukazanie dobroci,
Brooklynne widocznie to odpychała. Nie
rozumiem, przecież o to chodziło? O dobre podejście, mówił Augustyn…
- Krew okazała się dobra – odpowiedziała
wzruszając ramionami, chociaż nie przepadała, za przyznawaniem komuś racji.
Czasem przeciwstawiała się sobie i z wielkim żalem robiła rzeczy, rujnujące ją
wolno, jak wypowiedzenie tych słów uznających, to co półmartwe za dobre i
smaczne. Dlaczego taka jestem? Wydawało
mi się, że jeżeli będzie dla mnie miła, to zdołam to wszystko polubić, ale tak
nie jest. O co chodzi, to ten stwór niszczy dobre uczucia? – Mimo to, dalej
uważam, że to obrzydliwe.
- Oczywiste, że dobra! – burknęła,
przewracając oczami mówiącymi wyraźnie „ Jakaś
ty głupia, naprawdę nie wiesz, o co chodzi, to takie proste!”. Czy ona specjalnie to robi, kręci, igra z
losem. Jest aż tak perfidna? – Ale nie o to pytam. Wszystko dobrze? Bolało
cię coś? Jak się czułaś? Przyznam szczerze, że nie wyglądasz tak źle, jak to
sobie wyobrażałam. Zdecydowanie wyglądasz za dobrze…
Brooklynne mimowolnie wysłała pytające
spojrzenie rozmówczyni obserwującej nastolatkę bez mrugania powiekami. Wzrok
blondynki pękał niedowierzaniem, jakie wdarło się do umysłu, po usłyszeniu
niedorzecznych słów, niedorzecznego zachowania. Złotooka, o cóż może ci chodzić? Ripley również wydała się zbita z
tropu, gdy dziewczyna nie wykazała żadnego zainteresowania tematem, wręcz
wydała się oburzona niezrozumiałymi pytaniami. Obydwie nie potrafiły odkryć, o
co każdej chodzi. Ripley nabrała dzikiego wyrazu i zimnego spojrzenia, a
podejrzenia wirowały w głowie kobiety niczym piaskowa burza, zakrywały pole
czystego widzenia rzeczywistości.
- Czy to jakaś gra? – podejrzliwie zerknęła
na kobietę, dając wyraźnie do zrozumienia, że brak jej nastroju na cokolwiek. –
Osobiście nie lubię takich rzeczy, nie mogłabyś powiedzieć wprost, o co chodzi?
- Zdajesz sobie sprawę, że wypiłaś krew? –
rzuciła lekko zirytowana, rozkładając bezradnie ręce na boki. Brooklynne
rozpoznała ten wyraz twarzy, te rysy świadczące o zdolności do zabijania.
Widziała już to niegdyś na uroczej buźce Ayrii i dostrzegła u Ripley noszącej w
sobie tygrysa. Przeraziła się, bowiem sądziła, że złotooka to łagodna istota,
ukrywająca się jedynie za maską obojętnej istoty, myliła się. Myliła się, jak
co do wielu rzeczy, nie rozpoznawała dobra i zła, była upośledzona jako
półmartwy. – Krew na nowych działa różnie, w jakiś sposób musiała też zadziałać
na ciebie. Tylko mi nie mów, że nic nie wydarzyło się! I nie ważne, co Augustyn
kazał, co mówił o tobie, nie ważne…
- Każesz mi kłamać? – burknęła zielonooka,
marszcząc czoło. Augustyn kazał? Kim
jestem dla niego, że każe robić coś dla mnie? – Nie zmienię tego, że nic
wielkiego się nie wydarzyło. Nieco oderwałam się od rzeczywistości, nic więcej.
- Nic… - powtórzyła czarnowłosa z posępnym
głosem odchodząc od radosnego nastawienia. Ripley zmieniła swój nastrój, który
wyraźnie otarł się o ciało Brooklynne szorstką nutą obrzydzenia i wściekłości. Dotychczas
pogodna acz drapieżna kobieta, zaprzestała emanować pozytywnymi emocjami,
przygarniając do swego wnętrza ponurą naturę. Złotooka nabrała głębokiego
dystansu wobec dziewczyny, czego blondynka w zupełności nie rozumiała. – To
jakiś żart? Zagwarantowano mi twoje podobieństwo do nas, a ty mówisz, że nic
się nie wydarzyło, tak? Żaden kot nie może nie czuć nic, przy pierwszym łyku
krwi.
Czarnowłosa cofnęła się gwałtownie w tył, jakby zielonooka stanowiła
poważne zagrożenie życia, jakby uosabiała choroby i klęski. Do niedawna skora
do pomocny teraz wyglądała na gotową do ataku z zimną krwią, spływającą do
koniuszków palców. Brooklynne przymrużyła oczy, doglądając oblanej
zniesmaczeniem Ripley żałując, że przed momentem życzyła sobie, aby ciemnowłosa
taką właśnie się stała. Czyżby sugerowała
mi coś? Do cholery, o co im wszystkim chodzi! Kim jestem, kim jestem, przecież
sama tego nie wiem, przecież mieli mnie wspomóc… Dobra, rozumiem nie chce
pomocy, wyzbywam się jej, ale nie chce ataków. Jasnowłosa poczuła nęcące
zmęczenie, była zmęczona sytuacjami dziejącymi się z zawrotną szybkością,
zmęczona byciem sobą i zmianami zachodzącymi w zachowaniu, gdzie balansowała
między skrajnymi osobowościami. Gdyby
tylko dano mi uciec, uciekłabym. Stały naprzeciwko siebie w barwnym od
półmartwych holu. Speszona Brooklynne spuściła wzrok, kolory odeszły z jej
twarzy. Jakaś nienazwana wina zalęgła w niej i kazała, okazać skruchę wobec tej
starszej. Resztką sił próbowała wykrztusić słowa, lecz nieudolne próby spoczęły
na milczeniu i uczuciu popełnienia złego czynu.
Ripley naskoczyła na zielonooką, bez
jakiegokolwiek wytłumaczenia, to pogłębiło zagubioną świadomość dziewczyny,
pogłębiło lękliwość wyrzuconą zeszłej nocy. I nagle stała się mała, drobnym
piachem w czyjś rękach, krucha i niedouczona obijała się o zamazane znaczenia
idącego naprzód czasu. Smutek nadął jej serce, mimo to, nie chciała płakać, nic
z tych rzeczy. Nie dziś, wystarczająco wczoraj wylała łez, czuła się słaba. Z
wielką przyjemnością popatrzyłaby teraz na umierające życie, na cieknącą z ran
krew, na czyste niebo i zieloną łąkę przy padlinie zżeranej tykającymi chwilami.
To były pośmiertne wartości zwierzęcia, które w niej żyło, to ostateczne
przytwierdzenie do umysłu rzeczywistego obrazu, kim się stała. Jako człowiek
zamknęłaby się w pokoju i marzyła, jako półmartwy pozwoliłaby instynktowi,
zabrać władzę nad rękami, by czynił to, co koiło zmysły.
Dzieliła je odległość kopiastych czterech
korków. Ripley stukała nerwowo butami o posadzkę, chyba na kogoś czekała, jak
się zdawało dziewczynie, ale ignorowała to skutecznie oczekując śmiesznego
wyroku bez winy. Odeszłaby stąd dawno niestety, związana wewnętrznym przymusem,
stała wciąż w tym samym miejscu próbując myślami zerwać łańcuch, trzymający ją
przy kobiecie. Osoby, na którą czekała Ripley, oczekiwała również dusza żyjąca
w Brooklynne, poruszając się niespokojnym rytmem, jakby poruszona, podniecona
dawno wyczekiwanym momentem. Niespodziewanie za ciemnowłosą pokrytą
niewytłumaczalną złością, zjawił się wyższy od niej acz podobny złotooki,
czarnowłosy chłopak. Objął Ripley rękoma ponad klatką piersiową, szepcząc
ukryte dla uszu zielonookiej słowa. Z uśmiechem na twarzy powodującym dołeczki
w policzkach i kurze pazurki na skórze kącików oczu.
W pierwszej chwili nieznajomy wydał się
typowym przedstawicielem półmartwych, typowym gościem w hotelu, typowym
znajomym ciemnowłosej. Brooklynne bezwstydnie wpatrywała się w dwójkę zwierząt,
przez których została zapomniana, ale uznała to za dobry znak, za pozwolenie na
natarczywe obserwowanie. Dało jej to czas na przemyślenie wszystkiego
kwitnącego w umyśle słowami i wspomnieniami, i w głowie zaświtało coś ważnego
mrożącego receptory odbierające bodźce innego świata. Wyobrażenie minionego
dnia, wyostrzyło się do postaci złotookiego chłopaka przechodzącego tuż obok,
obojętnego na ludzkie istnienie, patrzące za nim ze smutkiem. To ty! Rozdarł się umysł na cały
wewnętrzny regulator i stwór zadrżał, potwierdzając tę myśl. Zawrzało w niej,
zakołatało w serce dziwnym uczuciem rozżalenia, niemocy i brutalnych sygnałów z
pękającej na kawałki miłości domagającej się pomsty i zadośćuczynienia.
Naprzeciw temu, co odczuła rok temu, widząc nieznajomego na ulicach Londynu,
rozegrała się w niej plątanina nienawistnych emocji. Ten, którego rzekomo
znała, którego ciało dziewczyny pragnęło wszystkimi zmysłami, był tutaj na
wyciągniętej jej ręki. Był wtajemniczony w rozgrywkę.
Zdała sobie sprawę, w jak perfekcyjnie
ułożonej grze znalazła się, zdała sprawę po raz któryś od rozpoczęcia
niekończącej się wędrówki. Przypadki istniały i zielonooka wierzyła w nie, lecz
nazwanie tego zdarzenia przypadkowym, zahaczałoby o kłamstwo. Co zamierzasz zrobić Augustynie? Co kieruje
tobą, sprowadzając mnie w to obce miejsce? Kim są te osoby, kim on jest, że
sprawiłeś, że zobaczyłam go rok temu? Elementy układanki nieporadnie
składały się w spójną, koślawą całość. Niecałkowicie pokazywały sens całej
wolno, scalającej się zagadki. Istniał nieforemny zarys, oddalający blondynkę
od prawdziwego znaczenia, stawiając mur. Coś
tutaj nie pasuje. Trudziła się z kłopotliwymi myślami łomoczącymi w różnych
częściach czaszki. Przystała na warunki tajemniczego gościa imieniem Augustyn
ze względu na chęć poznania prawdy o ojcu. Zniknął z życia dziewczyny, zaginął
dla świata, była po prostu ciekawa, co się z nim stało, była stęskniona za jego
troską. Mężczyzna zapragnął wyjaśnić jej to co sam znał, dlaczegóż więc wepchał
nieświadomą dziewczynę w mętne, czarne czeluści jakiejś chorej egzystencji
półmartwych? Dlaczego kazał związać się obcej tygrysicy z nią, chociaż obie się
nie znały? Czy to mogło być zaplanowane
już wcześniej? Czy to mój ojciec jest temu winien? To wszystko ma swój początek
i koniec, nic nie dzieje się bez przypadku. To głupie, dlaczego sama nie
zastanowiłam się nad tym wcześniej, dlaczego pomyślałam, że ktoś nie może
bezinteresownie pomóc komuś…
Brooklynne naburmuszyła się, spoglądając
ukradkiem na złotookiego chłopaka. A ten?
Na co mi on? Z resztą na co mi ona, na co mi ci wszyscy? Zabiorę jedno wielkie
nic, które ze sobą ma i pójdę, i pójdę… Nie mogę, to dziwne, ale nie mogę. Nie
mam tyle w sobie samozaparcia, żeby iść, a przecież chcę uciec. Coś mnie
trzyma, coś uporczywie mnie trzyma… Zwróciła raz jeszcze zmartwiony wzrok
na złotookiego, wzrok tak niechlubnie przesycony blaskiem uczuć miłości. To
okropna myśl obrzydliwie spływająca w dół gardła, kiedy przełykała niepewnie
ślinę, ale była tutaj ze względu na niego. Wiedziała to, czuła w komórkach
wyczulonych nerwów sugerujących tylko jedno rozwiązanie. Czyjaś miłość do
ciemnowłosego siedziała w niej i nie pozwalała opuścić miejsca, w którym on był,
nie pozwalała opuścić jego. Obce uczucie doskonalenie zajęło dziewczynie władzę
nad ciałem, kierując nią i niszcząc martwą psychikę, ale nie poddała się do
końca. Z trudem przyjmowała do siebie szepczące wewnątrz głosy, odganiając je.
Skryła się w tłumie napływających półmartwych, umykając rozmawiającym osobą.
Chłopak rozmasował skronie, mówiąc kolejny
raz słowo nie. Kobieta starająca się
nakłonić złotookiego do rozsądnego myślenia, powoli wpychała go w furę, a
dzisiejszego dnia nie trudno można było to osiągnąć. Wyobraził sobie, że chwyta
Ripley za gardło i ściska je mocno, rozrywając skórę przez wbijające się do
wnętrza palce. Wizja rozpłynęła się, bo przenigdy nie posunąłby się do tego
czynu wobec tej ciemnowłosej kobiety, chociaż wyobrażenie pozostawiła w jego
ciele odrobinę ulgi z rozładowanych emocji. Nikły uśmiech przemknął przez twarz
chłopaka przysłoniętą, masującą skronie ręką.
- Pomyśl logicznie! – zaprotestowała,
zgarniając dłoń z twarzy rozmówcy, chcąc zwrócić na siebie uwagę. Nie
tolerowała ignorowania, nie kiedy wkładała siły w tworzenie pozornie
bezpiecznej fortecy, a ktoś odpłacał się zniewagą. – O czym może świadczyć brak
reakcji na krew? I ten jej zapach. Jeszcze wczoraj mogłam go uznać za
świadectwo kontaktu z zaświatami, tak dziś uważam, że on należy do niej. To nie
jest zapach, który mówi o niej dobrze!
- Spokojnie – rzekł wynudzony chłopak,
zawodząc głosem. Krążenie wokół osoby Brooklynne napełniało go nieuzasadnioną
nienawiścią do dziewczyny chowaną wewnątrz obsesyjnych skłonności. Podobnie jak
Ripley, przez słowa nastawiał się negatywnymi uczuciami do dziewczyny, która
swoją osobą narobiła szumu i chaosu, stała się ważniejsza dla dziwnookiego i to
zabolało chłopaka, choć nie wiedział dlaczego. – Ufam Augustynowi. Wierzę mu i
jestem w stanie uznać, że nie przysłałby do nas nikogo, kto nie byłby kotem.
Została zmieniona w dość późnym wieku, brałaś to pod uwagę?
- Brałam i nie – powiedziała mocnym i złym
tonem. Denerwowało ją, że chłopak ślepo wierzył w każdy czyn praktycznie
nieznanego im mężczyzny. Obawiała się, że wpakuje ich kiedyś w kłopoty i
zniszczy cel istnienia hotelu, zniszczy rodzinną więź łączących ich w ten
wieloletni, nierozrywalny sposób. – A co jeżeli należy do tych… Wampirów,
nadludzi, czy jak zwą to coś, o czego istnieniu nie chcę pamiętać. Jestem
ciekawa czy ty brałeś to pod uwagę? No pewnie, że nie! Riem zrozum w końcu,
musimy być ostrożni, to chwiejne czasy dla wszystkich półmartwych. Czy pomoc
Augustynowi jest tego warta?
- Tak, w tym wszystkim chodzi o coś więcej.
– oznajmił wyraźnie poruszony własnymi przemyśleniami, zapominając o obawach
głoszonych przez Ripley, pozwalając popłynąć umysłowi z nurtem wizji. Wzrok
wbity miał w szklaną ścianę przed sobą, gdzie widniał pusty ślad po osobie
Brooklynne bliskiej jego zmysłom. – Daj jej czas, cała ta sytuacja rozwiąże
się.
- Odkąd ponownie pojawił się Augustyn
zachowujesz się coraz dziwniej – stwierdziła chłodno kobieta, zakładając rękę
na rękę, a grymas obmył jej twarz jeszcze bielszą, jeszcze silniej przeszytą
złością. Riem przewrócił oczami, przytłoczony ciągłym marudzeniem Ripley,
ciągłym matczynym zachowaniem kobiety. Jak
ona niczego nie rozumie! – Poczekam jeszcze chwilę. Bez dowodu na jej kocie
pochodzenie nic nie wyjdzie z prośby Augustyna. Nie przyjmę jej do rodziny,
choćby nie wiem, jak bardzo ważna była.
- Dobrze! A teraz mogłabyś wyluzować?
Chodzisz tak sztywna, że mam ochotę coś ci zrobić! Przekręcić kark… – burknął
niezadowolony złotooki, pękający od natłoku skarg, słów i myśli, drzemiących w
nim i gnijących wolno. Kobiety powiodła spojrzeniem w dół, spojrzeniem
wyblakłym od żalu, bez blasku radości, bowiem chłopak nigdy nie odnosił się do
niej ze słowami chwalącymi jej śmierć. – Stałaś się tak okropna, że nie można z
tobą wytrzymać.
- Kiedyś to musiało się wydarzyć –
powiedziała z nieukrytym smutkiem. Drżące oczy, wbiły się w postać
ciemnowłosego wysyłając nalegające prośby przeproszenia jej. Jak mogłeś odnieś się tak do mnie? Zrobiłam
dla ciebie wszystko, co mogłam uczynić. Cenisz Augustyna, a zapomniałeś, że to
ja opiekowałam się tobą przez cały brutalny czas. Chroniłam od wuja. –
Myślę, że dzisiaj nie mamy już nic sobie do powiedzenia. Ta różnica zdań
widocznie nas separuje. Dajmy sobie odpocząć.
- Poszukam Brooklynne – mruknął. Opuścił
hotel zaś Ripley zanurzyła się w jego zakamarki.
Zmusił się do odnalezienia dziewczyny,
gdyż przysiągł Augustynowi, że dopilnuje bezpieczeństwa tej istoty niewiadomego
pochodzenia. Istoty, która zawróciła mu w zmysłach, doprowadzając je do obłędu,
choć nie była mu znana wcześniej. Jaki zatem tworzyła element w życiu kota? To
stanowiło nurtujące, nieodgadnięte pytanie umierające w zamglonym wnętrzu
posępnego złotookiego. Wątpliwości powstałe po ujrzeniu Brooklynne przelał w
głęboką wiarę wobec słów Augustyna. Usilnie wierzył dziwnookiemu mężczyźnie w
dobre intencje jego poczynań napędzających skomplikowaną machinę zdarzeń,
uznawał słuszność bratania się z zielonooką, ludzką chociaż martwością pachnącą
dziewczyną, bowiem wyraźne instynkty sugerowały, że tak powinien sądzić o niej
niepokojąco mu znanej. W jakiś nieznany sobie sposób nie zdołał myśleć o jasnowłosej
istocie jak o pozbawionej skrupułów wampirzej morderczyni, jak śmiała zauważyć
Ripley.
Natrętne myśli nachodziły go odkąd,
pojawiła się w hotelu. Wisiało nad nim przeczucie, że zna ją i dobrze rozumie w
tym zagubieniu, i potędze obcego świata, a zarazem otaczała go odraza do eksponowanej
słabości przez blondynkę, uczucia niezrozumiałego dla niego. Emocje nim
władające, chociaż należące do jego ciała, miały oślizgły obcy charakter,
wijących się rąk cudzego organizmu. Ewidentnie nie do końca wytworzone w
zakamarkach psychiki należącej do ciała chłopaka. To co czuł, nie wychodziło z
jego umysłu, to zrodziło się z nim podczas przemiany i pozostało, budząc się w
momencie przybycia zielonookiej. Jakby ktoś kazał mu myśleć nieswoim uczuciami,
kazał cenić jasnowłosą i ośmieszać równocześnie.
Cisza Hyde Parku wpływała kojąco na ludzi
i zwierzęta. U półmartwych odbywało się to w mocniejszych odczuciach
działających na szósty zmysł, trzecie oko perfekcyjnego ciała. Intensywniej
związani z naturą tylko na jej łonie potrafili odnaleźć spokój wiecznie
istniejący w nich, powodujący odbudowę traconej witalności. Blondynka siedziała
przy drzewie nieopodal jeziora Serpentine, z którego dochodziła przyjemna woń
wody i mułu z dna. Oddychała głęboko, rozpościerając płuca niczym skrzydła orła,
tak wolna, poruszana przemyśleniami tańczącymi na lekkim wietrze o majowym
zapachu. Znowu dałam się złapać.
Pomyślała niechętnie wracając do rzeczywistości. Lekkomyślna, łatwowierna, po prostu łatwa do oszukania. Raz pozwoliłam
ojcu na zamydlenie oczu na temat mego autentycznego stanu i znowu to się stało.
Może Augustyn otworzył mi te zamknięte w przeszłości oczy, pokazał prawdę, ale
czy powinnam być mu za to wdzięczna? Nie mniej jednak, oszukał mnie, zataił
prawdę, wywlókł w obce strony. I nic nie mówi, milczy, milczy i milczy! Czy to
powód do ufania mu? Musze przestać być głupcem.
Brooklynne rozwarła przymknięte powieki,
wyczuwając energię dobitnie zakłócającą pole kolistej przestrzeni wytworzonej
przez dłonie kreacji. Wzdrygnęła się z nieukrytym niezadowoleniem, wyobrażając
sobie któż to może czaić się za jej plecami, napastując w momencie odzyskiwania
utraconych danych zmysłów. Postanowiła nie zwracać się w stronę nachalnego
przybysza, nie tolerując go i niezgrabnie udając, że go nie ma za słabym
punktem, gdzie kąt oka blondynki nie docierał. Sekundy przybierały wygląd
długich niemiłosiernie ciągliwych chwil, bębniąc w uszach niemocą wobec
dziejących się sytuacji. Sam przybysz również wolał milczenie, wpływając na
gospodarkę myśli blondynki. Zirytowana takim obrotem spraw dziewczyna zerwała
druty ciszy oplecione wokół nich.
- Nic nie dzieję się bez przypadku – powiedziała
w pytającym tonie. Przychodzi tutaj bez
zaproszenia. Zapewne zna Augustyna, zapewne wszystko wie. Tylko chodzi mnie
szpiegować, żebym pewnie nie uciekła. A jeżeli tutaj nie ma żadnej intrygi ani
podwójnego dna, dlaczego zatem jestem w tym miejscu?
- Na to wygląda – zgodził się niskim i
ponurym głosem. Kim ty jesteś dla
Augustyna, że kazał ostrożnie się z tobą obchodzić? Kim ty jesteś dla mnie, że
mam wrażenie jakbym cię dobrze znał. Twoje spojrzenie jest tak bliskie czemuś,
będącemu we mnie, zbyt bliskie. To nie może być prawda.
Na lekkim wietrze włosy chłopaka sięgające
ramion falowały poruszane co silniejszymi podmuchami, a cała reszta złotookiego
stała spięta nerwowymi myślami w posągowej formie. Znalazł się w sytuacji, w
której słowa z ciężkością cisnęły się na usta. Postać Brooklynne doskonale
blokowała coraz to głębsze obszary psychiki ciemnowłosego swą niewytłumaczalną
oziębłością skierowana w półmartwych. Racjonalność odeszła wraz z wiatrem,
oczyszczając umysłu chłopaka, bowiem zetknął się z kimś, kto zaledwie rok temu,
nosił miano człowieka z krwi i kości. Istotą kruchą, pyszną odnoszącą się do
wszystkiego z nadgorliwością, nienawidził ją za to i jednocześnie pragnął
uchronić jasnowłosą przed zatracaniem się w przeszłości.
Zielonooka mimo swej półmartwości
taszczyła w sobie część z tych ludzkich cech, rażących w oczy doświadczonego w
byciu na granicy życia i śmierci Riema. Bezmyślne
stworzenie. Pomyślał, zbliżając się do blondynki. Od dawna nie czuł w sobie
takich pętli skrępowania, miał wrażenie, że przyszło mu rozmawiać z człowiekiem,
ze zwykłym ludzkim stworzeniem, zaprzeczającą wszystkiemu. Jaki tutaj jest sens?
- Posłuchaj – zaczął, chociaż nie miał
potrzeby na prawienie rad osobą, które tego najwyraźniej nie chciały, co dała
po sobie poznać zielonooka dziewczyna, wysyłając szczypiące fale energii. –
Siedzenie tutaj to nie sposób na rozwiązanie problemu. To trzeba przeżyć bez
patrzenia w przeszłość.
- Co ty możesz wiedzieć! – zwróciła się do
niego z żalem zawartym na tęczówkach z białym stworem bliskim złączenia się
końcami w pełne koło wokół źrenic. Wybuch gniewu wrócił twardo na ziemię
złotookiego, wbijając w bezsilność. Z tych właśnie powodów nie przepadał za
ludźmi, których emocjonalność i sentymentalizm odseparowywały ich do idącego na
wprost życia. – Wątpię, że kiedykolwiek
znalazłeś się w mojej sytuacji.
- Nie zapędzaj się – warknął, po czym
pospieszył po rozum do głowy. Nie mogę,
Augustyn nie pozwolił. Gdyby nie tajemniczy mężczyzna i jego słowa, Riem
ustawiłby dziewczynę swoim trochę brutalnym sposobem do poziomu normalnego
półmartwego. Blondynka drgnęła, wciąż zapomniała z kim tak naprawdę, miała do
czynienia. Z prawdziwymi mordercami bez prawa i zasad, przynajmniej tak uważała.
Jaki problem stanowiłby dla złotookiego poderżnięcie jej gardła? Żaden, tylko
Alchemilla tworzył tarczę wokół Brooklynne, był immunitetem dziewczyny.
Zamilkła, a cząsteczki strachu zawirowały przy jasnowłosej, demaskując uczucia.
Ciemnowłosy opanował się i ściągnął z twarzy zwierzęcą maskę, wypełzłą niechlubnie na rysy. - Każdy z
nas stawiany był w sytuacjach, które miały dla nas ogromne znaczenie. Nie ty
jedyna straciłaś coś.
- To całkiem co innego – Brooklynne
sprzeciwiła się słowom kota przekonana, co do słuszności swojego
niezadowolenia. Gniew tańczący cienistymi krokami na twarzy jasnowłosej rzeźbił
nikły zarys kociego wyrazu. – Ja żyłam wśród ludzi i tak było mi dobrze. Nie
prosiłam się o to, chciałam tylko poznać prawdę i wrócić tam skąd przyszłam. A
ktoś zdecydował za mnie.
- I nie rozumiesz, że to nie ma sensu? –
rzekł zniechęcony postawą dziewczyny. Zdziwienie długo utrzymywało się na jego
ustach utrzymujących lśniące kły za bezpieczna granica warg. Bezsensowna walka
dziewczyny z rzeczywistością zdawała się nie mieć końca. – Obudź się w końcu i
zdaj sobie sprawę, że umarłaś i nigdy nie wrócisz tam, gdzie chciałabyś!
Słowa Riema dobitnie uderzyły w targającą
się z emocjami blondynkę, której oddech utknął w płucach. Okrutne? Nie, nie
mogła tego powiedzieć, chociaż z chęcią wykrzyczałaby: Nieprawda. Posiadały swój szorstki wyraz, który ugodził ją w czułe
miejsce nazwane niegdyś sercem. Czy była zła na ciemnowłosego chłopaka? Sama
nie wiedziała, próbowała nie zastanawiała się nad tym, to nie było ważne w tym
czasie. Zgodzić się z nim? Przyznać mu
rację. Tak ma on rację, z która nigdy się nie pogodzę. Nie dam mu tej
satysfakcji, że udomowił mnie, nie dam, słyszysz stworze? Nie obchodzi mnie, co
czujesz do niego…
- Odejdź, zostaw mnie! – powiedziała
rozkazującym tonem w głębi, którego czaiła się słabość do ogromu zdarzeń
opadłych na nią. Wstała z wysiedzianej trawy zwrócona plecami do towarzysza.
Szykowała się do drogi w kierunku przeciwnym do tej, z jakiej przyszła tutaj
ona i złotooki zwierz.
- Nie zamierzam cię gonić – oznajmił i już
nie wydając z siebie żadnego słowa, odszedł w stronę Hotelu Olivier.
***
Półmrok gościł w zatęchłej piwnicy oblepionej
pajęczynami i półkami pełnymi dziwnych rzeczy. Od książek z tytułami
zahaczającymi o surrealizm, poprzez słoje z istotami, które ewidentnie, nie
były ludzkiego pochodzenia. Przez zabrudzone małe okienka wdawało się światło o
charakterze późnego południa, a przez szpar w ramach, napływał świeży wiosenny wiatr, rozganiający smród
rozkładających się tkanek.
Przy stole do sekcji zwłok siedział
Augustyn z ciemną peleryną na sobie i kapturem okrywającym głowę. Na srebrnej
tacy rozstawił czarne, węglowe, romboidalne kamyki wygrzebane z ręki
Brooklynne. Przegrzebywał je drewnianymi patyczkami, aby nie zabrudzić
tkwiących w nich odłamków dusz własnym duchem lubiącym ingerować zanadto w
cudze istnienia. Błysk przemknął przez nieruchomo zawieszone ślepia
dziwnookiego. Wystarczyło zalać je ludzką krwią, aby móc odczytać, jakie
zwierzę zamknięte było w czeluściach ciała dziewczyny. Wydawało się jakby los
sam podsunął Augustynowi sposób na przetestowanie Brooklynne, bowiem kontakt
dziewczyny z zaświatami nie wychodził spod planu Alchemilli, ale gdzieś czaiło się
przeświadczenie, że to podstępna i zwodząca czujność gra.
Mężczyzna trzymał probówkę z posoką nad tacą,
nie przechylając przedmiotu twardo utkwionego w dłoniach. Obawiał się
otrzymania nieoczekiwanego wyniku, obawiał się zetknąć z prawdą, że coś mu nie
wyszło. Potwierdzenie się słów Ripley rzucało plan pod złe światło
niepowodzenia. Negatywny wynik spowodowałby, że brakowałoby Alechmilli jednego
ogniwa Urodzonych Królów, brakowałoby pełnej sekwencji zwycięskich istot.
Przechylił. Krew opadła z ciężkością na
smoliste kamyki, powodując ich topienie się w syczących dźwiękach palonych duchów.
Zlane w jedną masę; dusza i posoka utworzyły prawdziwą naturę zielonookiej
dziewczyny zawartą w smaku i zapachu. Nabrał pokaźna ilość czerwonej wydzieliny
na palec i rozsmarował na zewnętrznej powierzchni dłoni, pozwalając substancji
utworzyć swój unikalny wzór. Nie widząc nic dziwnego, nic świadczącego o złym
pochodzeniu blondynki, spróbował smakiem odkryć ducha utkwionego w nowej
półmartwej. Zlizał część mazistej substancji z nasady ręki, wcierając ją w
podniebienie. Długo siłował się ze zmysłem smaku, nie zdolnym do odgadnięcia charakteru
duszy zwierzęcia. Z przykrością musiał stwierdzić, że krew nieodparcie
przypominała ludzka posokę zmieszaną z błotem.
Po drobnym eksperymencie sięgnął po
skórzany dziennik, otwierając go kilka stron przed środkiem. Na wolnej kartce
starannym i pochyłym psem zapisał słowa „Nieodgadnięte.
Pozostawiam do rozpatrzenia w dalszych miesiącach.” Szelest pisma przyćmił
cichy krok powabnej kobiety. Pomarańczowe tęczówki łakomie patrzyły na
mężczyznę siedzącego tyłem do jej postaci, zanurzonego w przemyśleniach.
Brązowe włosy falowały nieznacznie sięgając daleko aż za poruszające się z
gracją łopatki i skręcały się w znikome koła skąpane w połysku. Różany zapach z
namiętnością rozniósł się po zatęchłej piwnicy, dostając się blisko receptorów
zapachu dziwnookiego. Augustyn zaprzestał pracy i uniósł swoja głowę wysoko.
Kaptur zsunął się z włosów opadając na zakurzoną pelerynę.
- Nieodkryta prawda, to nie da ci spokoju –
mruknęła zawodzącym zmysły głosem, kokietując mężczyznę kusząco brzmiącym
tonem. Zbliżyła się do niego niebezpiecznie, ręka powiodła na zimny bark. Chód
przebijał się przez grubo szyte szaty, mrożąc dłoń kobiety, ale nie cofnęła
ręki. Zamierzała tkwić z problemami Alchemilli i być ostoją dla spiętego umysłu
tajemniczego gościa.
- Od jednej istoty zależy bieg reszty
wydarzeń, Hilary – powiedział gorzko z wyraźnym niezadowoleniem szturchającym
przejrzyste myśli. Cała batalia mogła, legnąć w gruzach, ponieważ Brooklynne
nie stała się tym, kim powinna. Tyle lat
czekania, żeby dowiedzieć się o niepowodzeniu? – Każdy kolejny element
skłania mnie do pogodzenia się z porażką. Ona nie wykazuje aktywności zwierząt.
Konflikt z Lirią rozwija się i nie jestem w stanie wywnioskować z jakiego
powodu, bo nie mam żadnego dowodu potwierdzającego albo obalającego wampirzego
pochodzenia. Gniew Liri i jej siła opętują dziewczynę. Ripley wspomniała o
białej linii na oku zataczającej koło, to znak przejmowania władzy przez ducha,
ale nic nie trzyma się sensu. Gdyby była wampirem Liria nie związałaby się z
jej ciałem, a jednak wszystko wskazuje na to, że nim jest, czyzby dlatego Liria
była zła?
- Spokojnie, nie tak szybko – przyłożyła
palec do ust mężczyzny, wodząc niespokojnym wzrokiem po ścianach piwnicy.
Szukała wyjaśnienia analizując sytuacje, a słynęła z dobrze wyciąganych
wniosków. Pomysłowość kobiety wielokrotnie przydała się Augustynowi, to ona
wysunęła propozycje zwabienia Brooklynne do domu jej ojca w Phoenix i tam
rozegrania kulminacyjnego punktu planu. Cała droga dziewczyny do śmierci
została skrzętnie ułożona w głowie Hilary i wykonana również przez dłonie
pomarańczowookiej ze zjawiskowym efektem. – Tutaj trzeba trzeźwo myśleć. Zastanowiłeś
się nad tym, że dziewczyna nie otrzymała pełnego genu śmierci? Jeżeli tylko
połowa znalazłaby się w jej ciele przy zmianie zredukowała się jeszcze o
połowę. Wyszłoby na to, że w jednej czwartej jest sobą, w jednej czwartej
świadomością Lirii i w połowie duszą reinkarnata. Co potwierdzałoby opętanie w
jednej czwartej ciała.
- Hilary, doceniam to, że starasz się pomóc,
ale nie ma przypadków pół dzielenia genu. Wszystko albo nic, wiesz jaka jest teza
- wyjaśnił suchym, szorstkim tonem
zmęczonym myśleniem i szukaniem rozwiązania, zmęczonym wolno rozwijająca się
akcją z dziewczyną, która nie przestała być człowiekiem mimo śmierci. W głębi
siebie chciał wierzyć w słowa swej kochanki, ale brak znanych mu przypadków
blokował dobre uczucia wobec słów kobiety, blokował realność.
- A sam wiesz kim był jej ojciec –
przeciwstawiła się z wojowniczym nastawieniem. Kochała Augustyna, ale nie
zamierzała żyć w uzależnieniu od jego myślenia utkwionego w zamierzchłych
czasach, jak zwykła mówić. Wiedziała dużo i skora była do wykorzystania swych
umiejętności, do udowodnienia swojej tezy, którą okryła w ramkę realności. To musi być prawda! Wiem to, ale jak
powiedzieć mu o tym? Jak wyjawić, że posunęłam się do niegodziwych czynów?
– I nie mówi mi, że to nierzeczywisty argument. W końcu umarliśmy i żyjemy
dalej, i jakoś było to możliwe.
- Tylko nie denerwuj się, nie wykluczam
tego, ale to nie będzie główny dowód przemawiający za różnością Brooklynne od
wampirów – uległ, pozwalając opleść się zmysłowym dłonią ciaśniej wokół szyi.
Kobieta złożyła ciepły pocałunek na policzku mężczyzny, jej zapach wyostrzył
się dławiąc zawartym w nim erotyzmem. Próbowała dać znak mężczyźnie, żeby
porzucił pracę i zajął się nią, odstawioną w kąt zimnych uczuć, gdzie obróciła
się w bezuczuciową zabawkę w rekach Augustyna. – Jedną z możliwości jest pewna
legenda mówiąca o półmartwym rozdzielającym swoją duszę po śmierci. Ta legenda
tyczyła się kobiety o kształcie cętkowanego kota, która umierając i powracając
do życia rozdzieliła się na dwa różne ciała. Prawdopodobnie odnosiło się to do
Lirii i jeżeli jest prawdą, gdzieś po ziemi chodzi jej dusza albo próbuje się reinkarnować
ponownie. Najważniejsze jest to, że Liria bez pełnej duszy będzie niespokojnym,
złym duchem, a jej świadomość pozostanie do czasu aż nie odnajdzie reszty
siebie. Tylko to nie ma sensu, bo jakim sposobem opętała Brooklynne, która
stała się półmartwym? Tyle lat, dwa wieki trzymałem ją we flakoniku powinna
dawno zapomnieć kim była.
- Augustynie, moja i twoja teza współgrają,
jeśli tego nie widzisz, to ochłoń i przemyśl to. Uwierz mi bezwarunkowo, bez
argumentów dlaczego. Pozwól poddać się mojej intuicji, przecież to nic ciebie
nie kosztuje…
***
Minęło trochę czasu, a więc przyszedł odpowiedni moment na powrót.
Chwilowy brak chęci i zbyt gorliwe poświęcenie się pisaniu wyssało ze mnie siły i chęci do dalszego tworzenia. Odpoczynek sobie dany, czas realizacji innych hobby, pozwoliło mi na napełnienie się pozytywnym nastawieniem wobec odpowiadania, które miesiąc temu nagle wyparowało. Ale powiedziałam sobie, że dokończę te historię, czego skutkiem jest nowy rozdział, który przez ponad rok dojrzewał w zakamarkach folderu.
Powrót królowej półmartych. Tak się cieszę że wrucilas. Normalnie było mi na tej stronie nudno. A rozdział napisałaś super. Na prawdę. Widzę że nieco wyjaśniłaś te intrygę tego augustyna. Bardzo mi się podobało. Jeszcze raz mówię że cieszę się z twojego powrotu .
OdpowiedzUsuńP.s
W spamie napisałam o moim już trzecim opowiadaniu. Jak będziesz mieć czas to zapraszam.
Tak odrobinkę wyjaśniłam, co dziwnooki zamierza, ale jeszcze sporo wyjaśnień przed nami.
UsuńZauważyłam.
UsuńAugustyn wydaje się być coraz bardziej kluczową postacią, chwilami mam wrażenie, że losy Brooklynne są tylko pretekstem do pokazania jego tajemniczej historii. Oczywiście, to nie znaczy, że jej rozterki są mniej wyraziście pokazane, ale z ciekawością czekam na rozwój jego historii.
OdpowiedzUsuńCo do Twojego komentarza u mnie - przyznam, że trochę zaskoczyło mnie wybiórcze czytanie rozdziałów... (Nie mówię z pretensjami czy coś z tych rzeczy, po prostu mnie niewiedza zaburzałaby obraz kreowania świata i odbiór pewnych rzeczy). Dwa poprzednie były rzeczywiście dość obfite w wydarzenia :).
Tworząc historię nie myślałam o Augustynie jako kimś ważnym, a tu jednak wodze fantazji popłynęły i zrobiły coś niespodziewanego. I stał się tym kim miała być tak naprawdę Brooklynne najważniejszą, chociaż nieczęsto opisywaną postacią. Dziękuję za opinię.
Usuń"Jej aspołeczność należała do chorobliwego fundamentu, podłoża, pożywki dla wielu fobii, ubieranych każdego dnia i nocy, gdy oczy otwierały się na świat."
OdpowiedzUsuńZnajduję w Twoich słowach magię, otuchę i części swojego świata. Cieszę się, ze miałam co ciut nadrabiać, przez ten czas, jak mnie nie bylo ;)
Hipnoza. Wpadam w nia za kazdym razem jak Cie dowiedzam. Za równo treść jak i forma bezustannie mnie czarują. Wciąż mnie informuj o nastepnych rozdzialach! Mam nadzieje, ze i mi sie uda dodac cos dzisiaj i powinnam wrocic w blogowy swiat regularniej ;)
Aaaaa. I szablon. Mmmmmmm. Niby mniej mroczny, ale bardziej fascynujący. jestem na wielkie tak ;)
UsuńNaprawdę miło jest słyszeć takie słowa, bowiem sama siebie dowartościować nie potrafię. Może to wydać się głupie, ale nigdy w 100% zadowolona nie jestem. Zawsze mam wrażenie, że mogłam lepiej napisać, że za mało opisałam tu i ówdzie, że piszę, ale nie tak dobrze jak inni. Tamten szablon był przesadzony. Za dużo chciałam w nim zawrzeć i za wielki chaos w nim powstał. Ten, choć nadzwyczaj prosty, bardziej mi odpowiada. Ma być schudnie i miło dla oka, a że mistrzem w grafikach nie jestem, nie robię oszałamiających dzieł.
UsuńZatem czekam i na Twój powrót ;)
Ano tak to jest chyba, ja równiez mam zaległości dowartościowaniu się ;) Ja mam czasami tak, że nawet jest zadowolona, jak piszę, a potem jak wszystko przeczytam... Zniechęcam się. I już mi się nie podoba... Ale jakaś potzreba opowiadania, snucia tej historii zawsze wygrywa z tym niezadowoleniem, fochem i marudzeniem. Często dzięki blogspotowi, historiom taka jak Twoja (ach, inspiracją, że się powtórzę, tu emenuje...) i komentarzom również, właśnie ;)
OdpowiedzUsuńUuuuu, to teraz w ogóle jestem pod wrażeniem. Szablon prosty, ale robi wrazenie, a to że wykonałaś go sama jeszcze większe! I ten poprzedni także! Uuuuuu, no respekt, maj dir ^^ respekt ;)