Odtruwanie z głodnych dusz
Wiem, czym jest perfekcja,
I nie mogę
sprostać jej możliwościom,
I jestem tak
daleko od tego, czym sądzisz, że muszę być,
ja tylko
utonęłam w łasce.
I wszelka twórczość, jaką kiedykolwiek stworzę,
będzie tylko
wyblakłą refleksją o tym, co on już stworzył.
Hotel Olivier
Pokój rozjaśniony
zwisającą luźno żarówką z niewysokiego, spękanego sufitu chował ciemność w
skrytych rogach czworościanu kurzu i pajęczyn. Pomieszczenie pozbawione okien zawierało
jedynie ciężkie, metalowe drzwi chroniące przed intruzami z zewnątrz nieznanego
miejsca. Na ścianach widniały napisy, to przeplatanka cyrylicy i chińskich
znaków w ułożonym dokładnie szyku jakiegoś mistycznego znaczenia, wzbudzały niepokój
pełnego niezrozumienia wobec sensu słów ciemnego pokoju.
Dziewczyna
walczyła z mgłą ograniczającą widoczność i z sennym nastrojem organizmu
nakłaniającym ją do poddania się. Przed Brooklynne rozpościerał się owalny
stół, którego wykończenia pozdzierały się z upływem czasu i zatarła się precyzyjność
jaką wykazywał twórca tego przedmiotu. Na krańcach drewnianego blatu widniały
złociste posążki zamkniętych w pozycji tańca sześciorękich kobiet. Buddyjskie Mahakali
w dłoniach swych przytrzymywały kopcące ostrą wonią palonych liści i ziemi
podłużne kadzidełka. Narodził się klimat smętnych godzin pogrzebowych i
żałobnych pieśni traktujących o odchodzeniu na tamten świat dziwnie bliskich
świadomości dziewczyny. Krzesła z wysokimi oparciami, których wytworne obicia
łagodziły twardość przy siedzeniu ewidentnie pochodziły z odległego wieku, choć
zapachem świadczyły, że są młodsze od stołu.
Naprzeciw niej
siedziała postać częściowo spowita w mroku, częściowo spłukana słabym blaskiem.
Blade światło opadało na twarz mężczyzny tworząc groźny wyraz nieuchwytnego
mordercy. Jasność igrała z cieniami, bawiąc się w malowanie diabolicznych rys
nieobliczalności. Wzrok nastolatki niewyraźnie badał rozmyte otoczenie,
starając się uchwycić ostrość czynności wykonywanych przed nią. Słabo widziała
i podobnie słabo odczuwała dotyk, dlatego denerwowała się silniej z braku informacji
i uczucia siedzącej na niej niemocy. Mężczyzna majstrował coś wytrwale przy
prawej dłoni, którą brodziła w tej nieokreślonej mglistej masie. Teraz ręka do
samego łokcia odarta ze skóry ukazywała pasma mięśni przymocowanych ścięgnami
do ukrytych pod ich pokrywą kości. Dwa podłużne, stalowe szpikulce rozgrzane do
bolesnej czerwoności, przemykały sprawnie między stosinami krwistego mięsa. Z
precyzją wydłubywane były ukryte wewnątrz ręki kanciaste, smoliste przedmioty,
jakby kamyki.
Brooklynne nie
odzyskując pełni siebie, pełnej sprawności myślenia, nie krzyczała na nieostry widok
własnej kończyny, mimo iż rzucało nią w środku na wszystkie diabelskie strony
świata, gdy odkryła co stało się ze skórą. Każda próba poruszenia dłonią
kończyła się niepowodzeniem. Miała wrażenie, jak gdyby ręka już nie należała do
niej. Tylko obco zwisała z ramienia jako nieznany twór zabrany z mglistego dołu.
- Nie przemęczaj się teraz – Kojący głos,
którego celem miało być uspokojenie i przyzwyczajenie dziewczyny do nowego,
nieprzyjemnego zdarzenia spełnił po części swoje zadanie.
Po tych słowach
blondynka uświadomiona została w fakcie, że ona i nieznany mężczyzna nie są
jedyną dwójką w tym osobliwym miejscu z słabo świecąca żarówką. Ukryta
dotychczas osoba niezaprzeczalnie była kobietą, której ręce gładziły ją po
włosach w hipnotyzującym rytmie. Przyjemny dreszcz rozluźniał każdy spięty nerw,
odsyłał w niepamięć iskrzenia posiniaczonego ciała. Delikatny, czuły wręcz
przesycony erotyzmem dotyk niwelował wszystkie przykre myśli błądzące pod
pokrywą czaszki. Naprawiał i łagodził buntującą się psychikę, stopował
nierówny, chaotyczny oddech. Obraz przed wzrokiem Brooklynne nabrał
niestabilnej ostrości.
- Miałaś niezwykle
szczęście – oznajmiła z głosem wyrażającym podziw, przegrzebując palcem
wskazującym kanciaste kamyczki, zalegające w płaskim, okrągłym naczyniu. –
Dostanie się do parteru dusz zazwyczaj kończy się pożarciem osoby przez głodne
dusze. – Wyjaśniła zwykłym tonem. Brooklynne poruszyła się czując niekomfortowe
gniecenie w plecach, to strach rozlał się w płucach.
- Nie rozumiem – wymruczała słabo, nie zdając
sobie sprawy z połowy słów, jakie wypowiedziała nieznajoma. Senne uczucie nie
minęło przez jego pryzmat brała tę sytuacje jako wytwór zmęczonego umysłu, jako
sen na półjawie. Snuła myśli o tym, że zaraz obudzi się w pokoju na Whitehouse
Road, ale serce drżało niepokojem wiedząc, że to nigdy się nie stanie. Przecież mnie już nie ma…
- Jesteś półmartwym, ale wciąż masz w sobie
połowę życia – oznajmiła z dumnym uśmiechem na twarzy wspominając o gatunku,
który sama reprezentowała. Hotel Olivier postawiony w centrum ludzkiego życia
nie często gościł półmartwe istoty bez wielkiego znaczenia, jak przybyła tego
wieczora blondynka. Nie często kobieta mogła porozmawiać o czymś, co nie
wiązało się z trudami w wiosce Tygrysiego Bagna i sprawami budynku. Młoda
dziewczyna stawiała przed kobieta wyzwanie wprowadzenia ją w realia. Podjęła
się go, przybita realiami dotychczasowej egzystencji. – To bardzo przyciąga
dusze, które spragnione życia po prostu je zjadają, jeżeli takowe dostanie się
do ich świata. Zostałaby z ciebie ta martwa, nieczynna połowa i, jasno rzecz
ujmując, byłabyś prawdziwie nieżywa. Zapewne też chcesz wiedzieć czym jest, tak
zwany, parter dusz, chyba, że nie chcesz, co i tak zignoruję. Dusze z głębin,
dusze głębinowe to najbardziej zapomniane, znienawidzone niematerialne byty. Zatrzymują
się w parterze dusz tuż pod pokrywą ziemi, by móc otwierać przejścia i łapać
nieszczęśników. Dlatego jest tak dużo zaginionych ludzi, których nigdy
nieodnaleziono. – Kobieta owijała rękę bandażem nasączonym w tymiankowym olejku
o silnym zapachu tymolowym. Nie zwróciła uwagi czy dziewczyna nadąża za
przedstawianymi informacjami. Uznała, że milcząc zgadza się ze słowami i
zabrała się za gaszenie rozpalonych kadzidełek.
- To skomplikowane – stwierdziła blondynka,
próbując nikle się uśmiechnąć z politowaniem do siebie. Wszystko powróciło do
normy, jeżeli takie życie uchodziło za normalne. Wzrok wyostrzył się, słuch
porzucił brzęczenie, zmysł zapachu swobodnie zaczął rozpoznawać wonie i nerwy
odezwały się chronicznym bólem. Augustyn
nie był wylewny, dlaczego nie mógł powiedzieć mi tego wcześniej? – A to ? –
Wskazała sprawną ręką na pozostawione przedmioty; kamyczki i ostygłe z żaru
szpikulce.
- Dusze potrafią wchłaniać się w żywe części
i próbować je przejąć, a więc i opętania przez rzekome demony to ich sprawa –
zaczęła równie obojętnym głosem, choć nic nie wskazywało na to, by kierowała
się negatywnymi uczuciami wobec blondynki. Po
prostu taka jest zimna jak Augustyn. Oni chyba nie znają się na dobrym
podejściu do... – Kiedy są wyrwane ze swojego wymiaru, materializują się do
postaci różnych rzeczy zablokowanych w ciele. W tym przypadku często stają się
zwykłymi kawałkami węgla lub zastygłej lawy, co świadczy o głębinowym
pochodzeniu.
Kobieta
pozbierała do skórzanego woreczka wspomniane wcześniej przedmioty mówiąc
szeptem do mężczyzny i gestem ręki pozwalając mu odejść. Zatrzaśnięte drzwi
wyrwały błękitnooką z zamyślenia, policzki zaczerwieniły się i poczuła palący
wstyd w okolicach mostka. Przyłapała się na rozmyślaniu o ojcu, na
rozpamiętywaniu lat spędzonych z nim, na opłakiwaniu jego zniknięcia. Jakże bardzo kochać go musiałam.
Stwierdziła z poruszonym żalem sercem. Kochać
na tyle, by ufać obcej osobie i wyjechać daleko. Kochać, by zgodzić się
nieświadomie na zabranie w inny świat. Kogo ja oszukuję? Nigdy go nie
znienawidziłam, wmówiłam to sobie perfidnie, a oddałabym wszystko, żeby go
spotkać.
- A co… – urwała, kiedy zabrakło jej tchu.
Zdławiony płacz przełknęła z trudem, nie chciała rozklejać się w takim momencie.
Zarysowane łzami oczy nie uroniły ani jednej kropli słabości, wbiły się w blat
stołu. – A co z moją skórą?
- Ingerencja zmaterializowanych dusz jest
nadal silna, nawet po zmianie w miarę niegroźne kamienie. U ciebie spowodowały
zgnicie większej części tkanki, dlatego musieliśmy wyciąć ją, by zrobić miejsce
dla nowej. – Pomogła wstać nastolatce rozregulowanej w działaniu. Emocje
tworzyły się i umierały w niej, formułując gruzowisko afektów i upośledzając
normalne funkcjonowanie. Stwór siedzący w niej milczał od czasu wydarzenia w
domu ciotki i wuja. Uśpiony, a może zadowolony niezrównoważonym kroczeniem
dziewczyny w paszcze obłędu?
- Zrozumiałam, że odrośnie – powiedziała niby
rozbawiona, niby śmiertelnie poważna, jakby nie do końca zdająca sobie sprawę z
autentyczności wydarzeń dziejących się wokół niej. Nieustannie widział
otoczenie jako teatr, w którym brała czynny udział, w przedstawieniach dla
nieznanych.
- Ależ
to właśnie mówiłam – rzuciła zdezorientowana na co twarz blondynki spowiła się
w zdziwieniu. Ocuć się z ludzkości tak
nakazał Augustyn. Ocuć się, bo już nie ma powrotu. – Ty naprawdę nie masz o
niczym pojęcia? Trzeba uczyć się od podstaw. Nie będzie łatwo.
Owinięta bandażami ręka zwisała wzdłuż
idącego ciała dziewczyny, przesuwającego się automatycznymi ruchami, prawie że
bez woli. Hotel oprócz widzianego uprzednio przez dziewczynę pomieszczenia,
miał jeszcze kilka odizolowanych przed gośćmi miejsc dziwnego użytku, o których
raczej słyszeć nie chciała i nie zamierzała pytać. Ukryte drzwi w schowku na
detergenty i miotły wyprowadziły ją na korytarz przeznaczony specjalnie dla
takich jak ona zwanych wyjątkowymi, po prostu dla półmartwych stworzeń. Kilkupiętrowe
prawe skrzydło wyglądem odbiegało od części przeznaczonej wyłącznie dla ludzi.
Utrzymane w nietypowej atmosferze mieszanki religii, wierzeń i kultury różnych
państw, z których wywodzili się półmartwi, zasłaniało się wręcz magiczną mgiełką
tysięcy żywych bogów i zamieszkałych istot obdarzonych niezwykłym darem,
przedstawiających własny punkt wiary w życie i to, co poza nim. Zderzenie
różnorodności wymazało wszystkie różnice, jakie ludzie stawiali między sobą i
pokazało, jak rzekomo odmienne wizje, mogły idealnie współgrać we wspólnym
kuble dziwności. Niestety i ten świat harmonii nie został pozbawiony wojennych
ścieżek, nie wyzbył się słabości, jaką była władza, doprowadzająca do upadku
wielu.
Parter, drugie
i trzecie piętro alokowane były wyłącznie na pokoje dla gości. Na czwartym
poziomie hotelu rozwijała się przestronna sala balowa utworzona w celu
świętowania tych szczególnych dni, a tuż za nią sala jadalna przeznaczona dla
ważnych półmartwych przedstawicieli rasy kotów i innych zwierzęcych rewenantów.
Piąte piętro było miejscem sali obradowej i prywatnych pomieszczeń właścicieli
hotelu strzeżonych przez rysio podobne stworzenia o ludzkiej posturze. Parter
stał się dla Brooklynne kryjówką przed całym uczłowieczałym światem, z którego
przybyła. Wyrwała się z rąk spalinowych potworów, a tutaj czuła się dobrze.
Nieznana kobieta prowadziła ją przed siebie prosto malowniczym korytarzem
wypełnionym barwnymi postaciami nieludzkich istot. Wodziła wzrokiem w każdą
możliwą stronę łaknąc obrazu rysującego się budynku tętniącego pół życiem
prawdziwej egzystencji. Nadal w amoku po przeprowadzonym zabiegu odbierała
wszystko ze zdwojoną siłą, wszystko w oczach dziewczyny wydawało się dobre i
wzmacniało się w przyjemnych barwach. Ta iluzja jej umysłu utwierdzała ją w
kłamliwym przekonaniu, że znalazła się w raju, a nowe ciało było niemal
doskonałym anielskim wcieleniem.
Przechodząc
obok jednego z pokoi, którego drzwi ostentacyjnie otwarte odsłaniały wnętrze,
ukazały rozłożone na bordowym dywanie piękne i ogromne, wręcz nadnaturalnie
białe tygrysy o rozmytych pasach, jakby smugach rozlanej farby. Skupione wokół parującego
kotła ułożonego na ledwo tlącym się drewnie przeplatanym szarymi kamieniami,
otoczonym czterema deskami tworzącymi kwadrat dla tej konstrukcji i osłonę
zdradzieckiego ognia. Dziewczyna przystanęła mimowolnie zapatrując się na czar
ukryty w dzikich gestach i cichych kocich porykach. Budziło to w niej grozę, w
końcu bez bezpiecznych krat przed sobą widziała wolne, drapieżne zwierzęta.
- Chodź – zawróciła po nią kobieta i
pociągnęła zdecydowanym ruchem z lekką irytacją na skupionej chłodem myśli
twarzy. Silne szarpnięcie zawróciło w głowie blondynce, wyrywając z uścisku
pochłaniającej ją atmosfery mistycyzmu. – Oni nie lubią jak się ich obserwuje. Każdy
ma tutaj własną prywatność, nawet jeżeli drzwi nie są zamknięte.
- Oni? – mruknęła zdziwiona przywracając
obraz tygrysów skupionych w ciepłej mgiełce parującej rytmicznie z kotła. – Właściwie,
co robili?
- Pielęgnują żywą część ciała – odpowiedziała
kobieta ciągnąc ją wzwyż po schodach z białego marmuru. – Woda jest życiem i każdy z nas jej potrzebuje. To kąpiel parowa
tylko w taki sposób jesteśmy w stanie przyjąć czysta wodę nie związana z niczym.
- Myślałam, że ten świat dotyczy tylko ludzi
– stwierdziła, chwytając się za platynową poręcz. Kobieta nie odpowiedziała
nic, przewróciła oczami w bezsilnym geście, słysząc i widząc niedostosowanie
błękitnookiej do panujących w hotelu warunków.
Przespała resztę
nocy kamiennym snem przywierającym ją silnie do łożą, sztywniejąc obawami. Rano
wybudziła się wypoczęta, jakby odcięto jej parę kilogramów poplątanych myśli i
bulgoczących w ustach pytań, podając wyczekiwaną dawkę łzawej wolności.
Nieustannie czuła zakłopotanie, mdłości, jakby wirowała na diabelskim młynie
bez opamiętania, bez możliwości wydostania się na stały ląd. Chodziła otępiała
rozglądając się w okrężnym wokół osi ruchu ciała. Lustrzany pokój, to w nim
aktualnie mieszkała za drzwiami o numerze sześćdziesiąt na trzecim piętrze
półmartwego hotelu. Nazwa pomieszczenia adekwatnie została nadana, bowiem
odbijające obraz zwierciadła powlekały sufit i całą długość ściany od strony
łoża z baldachimem. Pokój dla narcyza.
Stwierdziła, powracając do mieszanych uczuć. Amok zeszłej nocy odszedł,
przyciągnął na swoje miejsce to zagubione, drzemiące wewnątrz dziecię
odepchnięte przez woń kadzidełek. To
prawda, to pieprzona prawda. A łudziłam się jeszcze, że śnię, że chodzę
miastami koszmarów i czuję wszystko, bo jawa próbuje mnie obudzić. Łudziłam
się, że otworze oczy w moim pokoju na Whitehouse Road bez znajomych, bez
rodziców, bez zbędnego ciężaru. Czy to nie było lepsze? Zastygły stwór
poruszył się w trzewiach. Zgadzał się z teorią jasnowłosej, radował, że odkryła
swoja nieprzynależność tutaj.
W tym pokoju
pierwszy raz zobaczyła dokładną siebie w formie wykraczającej poza linię
dobrego smaku jaki preferowała. Obrzydzenie wypięło się na policzkach z oczu
wybił blask odrazy do przebywania w półmartwym pudle. Wydawało się, że dwa dni
temu polubiła sprawne fizycznie i odcięte od ludzkich słabości ciało, awersja
szybko zastępowała krótkotrwałe fale euforii wgniatając do środka. Pierwszy raz
dojrzała wyraźną zmianę w swoim wyglądzie,
co potwierdziło skryte lęki, nie wzbudziwszy w dziewczynie niepokoju. Utraciła
błękit swych tęczówek na rzecz głębokiej diamentowej zieleni przeciętej coraz
śmielej zataczającym koło nitkowatym stworem na prawej gałce. Zmiana koloru wydawała
się najnormalniejsza rzeczą jaką napotkała na trudnej drodze. Coś we mnie przejmuje kontrolę.
Westchnęła ze smutkiem i mocno ścisnęła w dłonie, poddając się usypiającemu
wewnątrz nieproszonemu towarzyszowi. Czy
tak ma być? Czy mam przestać być sobą?
Wczorajszej
rozkwitłej w pełni nocy padła na łoże w egipskich ciemnościach ignorując to,
gdzie się znajduje, było jej wszystko jedno, chciała tylko zasnąć i uwolnić się
od trwóg pełznących za nią. Tego ranka przyjrzała się dokładniej lokum,
obawiając się wyjść na zewnątrz, na korytarz prawie martwych osób. Królewskie
wnętrze sugerowało, że pokój wynajmowany był godnym tego gościom, chwalącym
sobie spokój trzeciego piętra i ubocze ulokowanego pomieszczenia. Zdawała sobie
sprawę, że do ważnych osób nie należała, że chcieli ją tym sposobem ukryć przed
oczami ciekawskich. Być może obawiali się głupoty ze strony Brooklynne nie
ogarniającej zasad nowego świata. Wszystko
jedno…
W akcie zamyślenia
przypadkowo sięgnęła po tom grubiej książki leżącej na komodzie przysłaniającej
fresk tuż obok drzwi. Obcy język nawet nie rzucił się w oczy jasnowłosej,
otworzyła ją chcąc przeglądnąć dla samego czynu, dla samego ruszania dłonią
odganiającego złe moce wiszące nad głową. Wzrokiem wertowała zdania, chociaż
nie wyłapywała żadnych liter, po prostu jakby oglądała obrazki– tylko patrzyła
na ślimaczy ruch pisma.
- Ostatni lokator zapewne zapomniał –
oznajmiła pogodnym głosem kobieta, która towarzyszyła jej w ukrytym pokoju.
Wyrywała blondynkę z matni i zwabiła na siebie jej nowy koloru wzroku. Kobieta
przedstawiała się inaczej niż podczas oczyszczania ręki, reprezentowała
mniejszą obojętność i chłód, a większe zrozumienie dla starganej wydarzeniami
dziewczyny. – Ripley.
Weszła do pokoju
wystawiając rękę w tak znanym dziewczynie ludzkim geście witania się. Nieznajoma
długo oczekiwała rewanżu, bowiem zielonooka nieufnie spoglądała jej na dłonie,
szukając zagrożenia widniejącego na nieskazitelnej nawierzchni skóry. Wahającym
się ruchem powiodła ostatecznie w stronę ręki kobiety i uścisnęła ją delikatnie
odrywając się szybko od dłoni półmartwej ze strachem w oczach, z
przeświadczeniem na ustach, że zrobiła coś złego.
- Brook… – próbowałaby powiedzieć swoje imię,
ale kobieta szybko wtrąciła się jej w zdanie.
- Wiem kim jesteś – wyjaśniła pośpiesznie
zmieszana sytuacją. Sama nie wiedziała w jaki sposób nawiązać kontakt z
płochliwym stworzeniem, jakim była dziewczyna. Próbowała naprawić wczorajszy
błąd chłodnego nastawienia wobec zielonookiej, który samoistnie wychodził z
ciała i gestów, słów i myśli. Nie mogła ukryć niezadowolenia bluzgającego w
psychice, kiedy Augustyn oświadczył jej, że nowo narodzona nie ma gdzie się
podziać, a nalegający kuzyn nie dawał spokoju wywierając presję i negatywnie
nastawiając do nieznanej jeszcze blondynki.
Emanująca niezwykłą
energią ukrytą pod maską ogromnego zobowiązania, dumy i nadmiernej powagi.
Nasycona pozytywną mocą pulsującą ze zgrabnego ciała, oblepioną powierzchnią
niby złej panny miotającej gniewnym spojrzeniem. Stwarzała wokół siebie pozory
i dla różnych osób inaczej się ujawniała; raz dobra, raz niegodziwa. Nie było
żal kobiecie, że ktoś mógł nie polubić jej wnętrza. Dla dobra siebie wolała
skrywać prawdę o sobie opiekuńczej i martwiącej się zanadto o losy bliskich
osób, to największa słabość Ripley. Jednakże tliła się w niej siła, tłamszona
przez myśli kobiety, siła zdolna rozwinąć w niej umysł mordercy.
Miała pełne, niejasne
w intencjach spojrzenie wypełnione czystym złotym blaskiem włókien. Podobne
tęczówki o wręcz zakazanym połysku napotkała już wcześniej na niedalekiej
londyńskiej ulicy, jakiś nieokreślony czas temu. Jak wtedy, tak dzisiaj
przeczuwała, że przybycie tutaj miało swój głęboki cel, dalszy ciąg rozpoczętej
w Phoenix gry. I na nowo zrodziło się to uczucie znajomości czegoś nieodkrytego
dotąd przez dziewczynę, znajomości sytuacji świeżo poznanej, przeświadczenie że
zmierza po śmierć. Brooklynne zakleszczyła się w domysłach doglądając postaci
Ripley, przekazującej tomy książek kociemu lokajowi. Włosy kobiety sięgające
ramion, perfekcyjnie przycięte jak jedna masa falowały przy powabnych ruchach,
rozsiewając ciemny połysk. Czarny kolor przy silniejszych promieniach słońca z
okna lustrzanego pokoju mienił się na ciemnofioletowo, jakby przezroczystą
mgiełką szalu pokrywającą ciemność włosów. Piękna owalna twarz osadzona na
smuklej szyi, zwróciła się w stronę blondynki, rozciągając pełne usta w
charakterystyczny uśmiech. Nazbyt długie kły zalśniły złowrogo świetlistą
bielą.
- Przejdziemy się
– rzuciła tonem niewyrażającym zgody na żaden sprzeciw. W mniej obojętnej
aurze, skąpana w strugach iskrzących się dobrotliwości, zamazywała błędne
wyobrażenie blondynki. Przekonywała powolnie, odbudowując zagniecioną przy
pierwszym spotkaniu nikłą więź. Chyba nie
jest taka zła?
Wytaszczyła dziewczynę
z przytulnego zamknięcia prowadząc znanym korytarzem, ale kierując ją w nieznane
miejsce odosobnionej części hotelu. Brooklynne otumaniona nieco szokiem, który
dopiero co spłynął w głąb jej ciała, wcześniej zastygły w umyśle, przeszywała
wzrokiem otoczenie bojąc się przeraźliwie inności, piękna i nieznanego
przybliżającego się do niej, i zamykającego blondynkę w sidłach krępujących
resztki człowieczeństwa. Nie należę
tutaj, nie należę. Powtarzała panicznie w myślach wyobrażając sobie, że
ucieka daleko, że jest poza zasięgiem zwierzęcych spojrzeń. Chciałaby zawisnąć
w przestworzach i dryfować z siłą wiatru między kłębami pierzastych chmur,
chciała być aniołem, o którym myślała, że jest wczoraj, ale amok minął i zdarł nieprawdziwe
kolory. Znowu otaczała ją szarość zmęczonej psychiki.
- Też taka będę? – Zapytała od niechcenia,
zapytała wywalając z siebie ciszę nie czekając nieubłagalnie na odpowiedź.
Obserwując mijane istoty rozpoznała harmonię grającą na postaciach półmartwych.
Dostrzegła niezwykły układ naturalnej urody majestatycznie władającej zwiewnymi
ciałami. To wspaniałe, mogłoby się wydawać, jednak Brooklynne odbierała to w
negatywnych, zniekształconych konturach. – Każdy taki jest? Przebrzydle
idealny… - Mruknęła z kpiną rażącą, kroczącą obok kobietę. Mięśnie i kości
przesunęły się pod ciałem ciemnowłosej wypiętrzając drapieżne rysy.
- Śmierć
jest piękna – rzekła stłumionym od goryczy głosem. Postępowanie dziewczyny
wytrącało z prostego biegu równowagę złotookiej, ale opanowała wierzgające
gniewem wnętrzem. To jeszcze człowiek,
marny, pyszny, zadufany człowiek. Przekonała siebie. – Całe ciało wraz ze
śmiercią przestawia się na nowy tryb. To jak zrzucanie skóry starej i
brzydkiej, by przybrać nowa tę długowieczną. – oznajmiła
- Długowieczne? – mruknęła zdziwiona, znudzona,
stłumiona lękiem, wciąż grała w tym teatrze, w przedstawieniu o nieludzkich
stworach coraz realnie odbijającym się palącymi znakami na skórze. Przełknęła
ślinę, krzycząc wewnątrz pustego futerału swej duszy uleciałej pewnej gwiezdnej
nocy. Jeżeli nie chcę żyć wiecznie…
Ripley oplotła
dziewczynę współczującym wzrokiem. W niespodziewany sposób rozumiała rozdarcie
jasnowłosej pomiędzy dwa ciągnące ją do siebie wymiary. Czuła odór walki
rozgrywającej się w umyśle blondynki, czuła narastające uczucie zniewolenia
przez zagęszczającą się rzeczywistość. Jakieś sprzeczne słowa pojawiały się
między wiązaniami odrębnych emocji, słowa nagminnie mówiące zielonookiej, że
powinna unieść się w stronę nieba na zawsze. Nie zdołała rozróżnić czy to z
intencji dziewczyny, czy duszy, którą gościła w ciele. Dusze nie są takie, czyżby ta nienawidziła ją bardzo?
- Wiesz, porównanie do zrzucania skóry jest
trafne – zaczęła niechętnie, tłumiąc pragnienia o pozostawieniu dziewczyny na
pastwę losu. Wiedziała, że ten sposób myślenia nie przystawał półmartwych, nie
cechowało ich porzucanie istot z własnego gatunku, ale Ripley miała już dość
martwienia się o innych. Brakowało czasu kobiecie na swoje troski. - Po śmierci
odrzucasz całkowicie ludzką warstwę, wszystkie jej słabości, podatność na choroby
i starzenie. Tracisz pół duszy, w którą przelewa się cała ludzkość. A to
współgra z drugą twoją połową ukrytą we wnętrzu, którą zdobywasz, jako
niematerialną duszę, i która materializuje się w tobie na twój nowy wzór,
wpasowując w ciebie, przelewając twoje dane na swoją powłokę. Wzbogaca cię o
brakujące ogniowo, to dusza z zaświatów, która przełamała barierę i nadaje ci
tę wyjątkowość, tę znikomą nieśmiertelność.
We mnie, we mnie. Powtarzała w myślach,
zahipnotyzowana słowami kobiety przymrużając oczy, gdy światło słońca rozłożyło
skrzydła promieni, kiedy wyszły na teren hotelu naprzeciwko Tamizy. Plac dla
gości okrywał się kamiennym dywanem z ławkami graniczącymi z soczyście zieloną
trawą i skupiskami kwiatów w marmurowych donicach zagrzebanych w ziemi. Na
środku stała fontanna ze stojącym na dwóch łapach tygrysem o otwartej paszczy
mocnych szczęk. Motyw tygrysa wielokrotnie przewinął się przed strapionym
wzrokiem dziewczyny, lecz nie zastanawiała się nad tym, dlaczego akurat ten
drapieżny kot? Czy to ma jakieś
znaczenie? To nie ma żadnego znaczenia, bo coś jest we mnie. Miałam rację,
wiedziałam to… Ten stwór niechciany, który sam nie chce mnie, dzieli ze mną
ciało. Ironia losu.
- Pamiętasz jak wczoraj pytałaś się, czy
zwierzęta mogą być półmartwymi? – zapytała niepewnie. Dziewczyna wpadła w
dziwny nastrój. Chłonęła słowa i nie dziwiła się im, ignorowała, może nie
zdawała sprawy. Ripley uznała, że to najlepszy czas na wyjaśnienia. – Z jednej strony
mogą, ale to nie jest samodzielne, wiąże się to z dzieleniem ciała przez duszę.
Widzisz, śmierć uaktywnia w nas całą sekwencje dawno zapomnianych czy
wyewoluowanych genów, które potrafią przybrać pewne odpowiednie kształty.
Formułują nas na postać duszy, która postanowiła w nas zamieszkać i ma to
związek z genem śmierci, w którym zakodowany jest zapach. Każdy rodzaj ducha ma
swój zapach tak właśnie dusze trafiają do nas i wiedzą, że to u nas mogą się
reinkarnować tym samym wracając nas do życia.
- Reinkarnacja, tak… - rzekła podejrzliwie
dziewczyna nie siadając na ławce, co uczyniła ciemnowłosa kobieta. Postanowiła
stać w odległości dwóch kroków od Ripley i obserwować z bezpiecznej pozycji
dzikość w oczach złotookiej. – Wiem, co to reinkarnacja. To nie wygląda tak, na
pewno nie.
- W
przybliżeniu owszem, ale biorąc pewne aspekty jest łudząco podobna - oznajmiła posyłając
jej niezadowolone spojrzenie, że lekceważy wszystkie słowa. Nie, miałam być miła, ale ona jest tak ślepo
zapatrzona. Jestem zmęczona tym. Jęczała w myślach. – Powiedzmy, że ta
reinkarnacja nie jest stała, a czasowa. Możesz to kontrolować, możesz być sobą
i stać się za chwilę reinkarnacją i ponownie wrócić do własnego ja. To dzięki
dzieleniu dusz masz taką możliwość, masz możliwość nadal bycia sobą.
- Nie, nie i koniec, nie będzie żadnych
reinkarnacji! – zaprotestowała zielonooka, nie przyjmując do świadomości obrazu
zwierzęcia tkwiącego w niej. Lękała się. Zwróciła się plecami do kobiety
zamierzając odejść w bliżej nieokreślone gdzieś. Za dużo jak na nią nowo
powstałą, za wiele dziwnych nowin o tym kim jest, co potrafi, a kim przestała
być po kres długowiecznego życia. Przez moment wydawało się blondynce, że
żołądek zbiera się na wymioty, miotając skurczami lżejszymi niż tamtego
wieczora na Whithouse Road, choć wystarczająco drażniącymi zmysły. Skuliła się
z głuchym jękiem, chyląc się wyraźnie ku ziemi, Ripley zmierzyła ją
wystraszonym wzrokiem, lecz nie ruszyła, żeby pomóc dziewczynie. Nastolatka
kucnęła zwijając się w kłębek podrażnionych zakończeń nerwów, zaciskając
panicznie oczy, wyciskając żyły na czole, szyi i rękach. Złotooka drgnęła, nie
podobało się jej zachowanie ciała jasnowłosej. Serce zawirowało kobiecie poderwane
przez plus strachu. Oddychała głęboko nadal nic nie czyniąc. To nie moja sprawa, sama musi radzić sobie
ze sobą, nie mogę interweniować. Augustynie, wybacz jeżeli coś się jej stanie,
ale to nie moja sprawa.
Brooklynne szybko
zorientowała się, że to uczucie przewracania znowu nie należało ruchów jej organizmu.
To stwór zdenerwowany uniesieniem się Brooklynne przypomniał o swoim istnieniu
rozciągając się w środku, jakby próbował ubrać się w skórę dziewczyny.
Świdrujący ból w trzewiach dawał wrażenie wypychania czegoś na zewnątrz. Zapała
się za brzuch, gdzie wyraźnie czuła odcisk kształtu, przypominającego dłoń
wybrzuszająca skórę. Wzdrygnęła się i pobladła na twarzy od uczucia ciągnięcia
wnętrzności za sobą, za ręką stwora siejącego cierpienie. Jasnowłosa
przycisnęła silniej dłoń do dłoni próbując wepchnąć do środka karcącego ją
gościa, usiłując wstań na równe nogi. Obca kończyna wysyłając zjawiskowe ciepło,
zacisnęła się mocno i niespodziewanie haratając skórę dziewczyny ostrymi,
zwierzęcymi pazurami. Syknęła, gdy dłoń ozdobiły trzy podłużne krwawe krechy,
chociaż na brzuchu nie znajdowała się żadna rysa. Niewdzięczna dusza straciła
siły, wchłonęła się do miejsca w trzewiach, gdzie mieszkała i tylko groźne
bulgotanie rozlało się tuż nad pępkiem Opadła na ławkę dysząc szaleńczo, wzrok
wbiła w dal malującego się na horyzoncie Londynu. Z ręki sączyła się wolno
krew. Czuje się jakbym była opętana,
jakbym nie miała prawa głosu. To zabiera mi siłę, tak nie można żyć. Bogowie,
którzy słyszycie mnie, zabierzcie mnie stąd…
- Uspokój się i
przyjmij to do świadomości. Koniec zabawy w człowieka, skończyłaś już tamten
etap – mruknęła kobieta z pozoru opanowana, ale nachodzona myślami
niedowierzania. Przeraziła się tym widokiem i spustoszeniem jakie siać mogła
dusza. Po raz pierwszy zobaczyła atak jednej połowy na drugą połowę w
dramatycznej walce dwóch sprzecznych bytów wewnątrz osoby tracącej na tym wiele.
Ten niecodzienny widok uświadomił Ripley jak trzeba było dbać o zwierzęcą część,
aby mogła żyć w wiecznym spokoju.
- Wspominałaś coś
o długowieczności – przypomniała Brooklynne bezbarwnym głosem pusto wlepiając
zielony wzrok w słonecznie zarysowane niebo. Zmęczenie utrzymywało się z
podobnym nasileniem, oczy pragnęły zasłonić się powiekami, lecz umysł ożywiony
trzymał trzeźwą acz nieobecną postawę ciała i twarzy. Ripley zamilkła na
moment, żałując nastolatki. Zrozumiała jakie mylne miała o niej wrażenie,
zrozumiała jak nie łatwo przychodziło dziewczynie pojąć co dzieje się wokół
niej, kiedy dusza mająca uleczyć jej ludzkie ciało, starała się unicestwić ją w
perfidny sposób odebrania zmysłów. Opamiętała się, potrząsając głową,
wyrzucając pochmurne nastawienie.
- Przelicza się
długość życia formy ludzkiej razy rok życia półmartwego zawarty w latach
ludzkich – zaczęła prostując sylwetkę spiętą minionym wydarzeniem. Oparła się o
ławkę wzdychając, ocierając dłonią o dłoń w nerwowej aurze. – Forma ludzka to
jakieś sto pięćdziesiąt lat życia, a jeden rok życia półmartwego to jakieś
osiem lat życia człowieka. Czyli wychodzi nam mniej więcej tysiąc dwieście lat
życia ludzkiego.
- Trudno jest mi
uwierzyć, że mam żyć tyle lat – rzekła tonem wyssanym z emocjonalnej barwy;
pustym i szeleszczącym brakiem jakichkolwiek uczuć. Nie była jednak pozbawiona
wszystkich afektów, wyciszyła się z nich na ten moment walki ze stworem i
zapomniała jak uaktywnić ponownie czucie wrażeń. – Masz szansę zobaczyć tyle
zmian, doczekać się upadków cywilizacji i narodzin nowych miast. Jak to jest? Czy
można przyzwyczaić się do przemijania świata… do przemijania ludzi?
- Pytasz mnie o
rzeczy, które są mi obce – oznajmiła Ripley nie ukrywając braku znajomości
tematu, braku współczucia wobec stworzeń innych niż półmartwi. – Wychowałam się
wśród istot, które nigdy się nie starzały, nigdy nie umierały po prostu
odchodziły, każąc o sobie zapomnieć. Dlatego zapominaliśmy, co mogliśmy innego
zrobić, co mogłabyś ty zrobić? Taka jest dola ludzi rodzą się, aby umrzeć.
Ciesz się tym, że masz szansę zobaczyć więcej niż oni.
- Nie mogę – mruknęła,
przenosząc na ciemnowłosą spłycony smutkiem wzrok zieleni, która utraciła
nadzieję. – Nie potrafię, zawsze będę czuła się chorą osobą, zawsze… Dobra,
chociaż nie będę słaba, powiedz mi coś o tych duszach. – Przetarła oczy,
zagarnęła włosy za ucho, nogami poruszała do przodu i tyłu w dziecięcych
ruchach.
- Duchy, które podróżują po ziemi, przybierają
postać zwierząt. Do końca nie wiadomo dlaczego, podobno ma to związek z tym, że
zwierzęta pozbawione są barier z poprzedniego życia i łatwej duszom ludzkim pod
taką postacią wrócić na ziemię, ale przez to trąca siebie, tracą swoje ludzkie
myślenie, stają się zwierzętami. Umierając odcina się połowa duszy. Przekrojona
część pozostawiona w ciele zmarłej osoby na swych końcach ma charakterystyczne wyżłobienia
i tylko określona dusza zwierzęca jest w stanie dopasować się. To taka zgodność,
jakby duchowe dopasowanie reinkarnowanego obcego bytu. A jak już mówiłam
wcześniej po śmierci uaktywniają się geny i każdy z nas ma jakiś tam zapisany,
kodujący określone zwierzę, ale tylko osoby z genem śmierci zdolne są do
współpracy i połączenia z duszą zwierzęcą z zewnątrz. Wtedy dochodzi do
złączenia i powstaje jedność, i formułuje się postać zwierzęcia od zawsze
ukryta wewnątrz. To jest nieco skomplikowane i sami do dziś nie możemy
rozszyfrować tego fenomenu, trzeba przyjąć pewne rzeczy bez roztrząsania się
nad nimi. Tak jest i już, i nie da się tego jednoznacznie wytłumaczyć. Jest
niewiele gatunków zwierząt, w które dusza po śmierci się zamienia. Dlatego
wielu ludzi, którzy posiadają gen śmierci, nigdy nie zamienia się w
półmartwego, bo nie mają niematerialnego odpowiednika. Chyba, że powstanie
hybryda, a zdarza się to raz na setki półmartwych. Niestety półmartwi nie rodzą
się za często, dlatego niewiele hybryd było dane nam ujrzeć. – wzruszyła
ramionami kończąc wyczerpującą historię przemiany.
Brooklynne
uniosła brwi nie wyobrażając sobie, że droga do bycia półmartwym może mieć tyle
zawiłych określeń, rozbieżnych dróg. Nie sądziła, że na świecie dusze
reinkarnowanych ludzi biegają wolno niewidzialne dla świata. Nigdy nie
pomyślałaby również, że wielu mogłoby stać się półmartwymi. To czysta biologia śmierci. Śmierci, która nie kończy się na umieraniu,
cóż za złośliwość losu. Ale czy to
naprawdę istnieje, czy to kara umysłu za lekceważenie ciotki i wkładu kobiety w
wychowanie mnie? Czy to jakiś sposób pokutowania? Kreacja psychiki, która
zrobiła ze mnie nieśmiertelnego potwora patrzącego na ludzi i ich ciągłe przemijanie. Mój umysł, który wiedział, że
boje się śmierci i ulatywania z czasem wpędził mnie w stan, gdzie będę
obserwować to za każdym razem, jak w piekle, prawdziwym piekle przezywając co
dzień ten sam ból i strach.
- Nadal wątpisz? – Zauważyła Ripley
wyczuwając silny zapach zmieszania i odrazy przekradającej się między
półmartwymi. Brooklynne ciężko było ukrywać uczucia i nawet nie zaprzeczyła.
Rozumiała, że zatajanie prawy nie miało sensu, to oszukiwanie rzeczywistości
nie przybliżyłoby ją do tego półmartwego wymiaru. – Problem tkwi w tym, że
zostałaś za późno zmieniona. Przyzwyczaiłaś się do bycia człowiekiem i myślisz
jak on. Umownie mówi się, że dziecko gotowe do zmiany musi mieć dokładnie
dziesięć lat, wtedy można poddać je śmierci, bo mózg jest w najlepszej fazie, a
ciało najbardziej elastyczne i ducha w perfekcyjny sposób scala się z duszą. W
innym wypadku mogą wystąpić komplikacje, chociaż nie słyszałam o takich. Im
dłużej się zwleka tym mniejsza szansa, że dusza zostanie przyjęta. Z wiekiem traci
się charakterystyczne sekwencje, wycierają się przez życie.
- Miałam
szczęście, jak widać – stwierdziła blondynka z mieszanym goryczą uśmiechem. To
nie był powód do zadowolenia, przynajmniej nie dla jasnowłosej. – Ale nie
jestem z tego dumna, wiesz… dla ciebie może wydać się to dziwne, dla mnie
dziwne jest trzymanie w sobie czegoś obcego. Nie ma zrozumienia ani wybaczenia,
bo to była moja decyzja ten przyjazd do Phoenix i nienawidzę za to siebie.
Czuję się chorą osobą i obawiam się, że zawsze tak będzie. Jestem chora na życie,
jakkolwiek to brzmi i skazana na oglądanie bliskich, którzy starzeją się i odchodzą
na zawsze. Weszłam w tę grę chcąc spotkać ojca, ale go nie ma wśród żywych,
wiesz jak się czuję? Oszukana… - Łzy bezsilnie wyplute przez kanaliki łzowe
popłynęły gęsto w dół policzków drżących od zaciśniętych mięsni. Brooklynne
poderwała się gwałtownie z ławki i zwróciła się w stronę hotelu, biegnąc
oszalałym krokiem. Już nie dam rady być
silną.
***
Przestronna sala
obradowa spowita w cieniu majaczącym wszędzie, gdzie jasność wpadająca z
przysłoniętych bordowymi zasłonami okien, nie sięgała fałszywym blaskiem
księżyca, wypełniała złudna pustka. Zgaszone żyrandole nie dawały upragnionego
światła, więc półmrok zbliżającej się nocy, tańcował wokół samotnej postaci
sztywno stojącej w wyprostowanej pozie, oddychającej znikomo. Wzrok
tajemniczego przybysza padał na ławkę z placu za posagiem tygrysa, lustrując
rozpływający się obraz zeszłego wydarzenia z poranka. Głowa mężczyzny opadła w
dół, czując ciężar zaległy w niej, ciężar cichej porażki. Katem oka uchwycił
przyciemnione wnętrze sali. Na środku rozciągał się owalny stół, skupiający wzdłuż
granic blatu krzesła utrzymane w podobnym stylu, co ten z ukrytego podziemnego pomieszczenia,
pachnące tym samym starym, kwiatowym zapachem przeszłości.
Szeroka dłoń
Augustyna opierała się o szybę wyczekując pewnej bliskiej jego planom osoby.
Upłynęło parę niewartych minut i zjawił się ciemnowłosy chłopak o złotych
oczach intensywniejszych od tęczówek należących do Ripley. Przelał spojrzenie
na postać mężczyzny, zbliżając się do niego w milczeniu z brutalnością wyrysowaną
na twarzy. Augustyn nieustannie nieobecny w swoim ciele i umyśle nie zwrócił uwagi
na przybyłego kota. Myśli zakrzątały cały jego organizm, ale zebrał się w sobie
i nie spoglądając na złotookiego, zaczął mówić:
- Zabierzesz Brooklynne do Karmazyna –
oznajmił pustym wręcz bezbarwnie brzmiącym głosem o posępnej barwie. Tak
niepodobnym do niego, tak prawdziwie zmartwionym. Chłopak przytaknął głową na
znak zgody. Nie mógł mu się sprzeciwić, nie jemu. – Poprosisz go o pomoc przy
fałszywej śmierci i przekażesz ten list. A teraz pozwól, że usiądę.
- Plan nie idzie
jak trzeba? – zapytał, odprowadzając Alchemille wzrokiem, zasiadającego na
pobliskim krześle. Niewiele wiedział o intencjach kierujących tajemniczym
półmartwym, ale to temu skrytemu mężczyźnie ufał bardzo i pragną pomóc
dziwnookiemu w próbie odtworzenia dawnej wielkości, przynajmniej tyle raczył
wyjawić mu Augustyn. Zobowiązanie i presja kierowały młodym i walecznym kotem,
a zaślepienie honorem czyniły niezwyciężonego wojownika w szeregach mężczyzny.
- Na ten czas
ciężko powiedzieć – oznajmił głosem wskazującym zmęczenie. Dłonią przysłonił
zamknięte oczy, palcami masował łupiące bólem skronie. – Bądź ostoją dla
Brooklynne, wydajesz się być jedyną osobą mogąca złagodzić to, co dzieje się w
niej.
- Zrobię co
każesz – oznajmił bez cienia wątpliwości złotooki osobnik.
Wchodzę, żeby nareszcie skomentować ostatni rozdział, a tu wita mnie nowy :D.
OdpowiedzUsuńZauważyłam dwa błędy "wybrudziła" zamiast "wybudziła" i "nad zbyt" zamiast "nazbyt".
Bardzo lubię tygrysy, kojarzą mi się tak... pozytywnie, dlatego lubię wzmianki o nich. Dodają takiej... majestatyczności ;).
Zwykle nie lubię częstego zastępowania imion przez przymiotniki czy inne wymyślne synonimy, ale u Ciebie mi się to podoba. Dodaje tekstowi odpowiedniego klimatu, dziwnej oniryczności i uniwersalności, a jednocześnie uwydatnia pewne cechy bohaterów.
Cóż, czekam, jak dalej poprowadzisz ten pomysł :)
Właściwie wkleiłam rozdział z myślą, że raczej nikt go dzisiejszego dnia nie przeczyta. Miałam zamiar jutro na spokojnie przeczytać go kolejny raz i powiadomić o nowości. Mogłam go nie publikować, ale musiałam. Wiem, to głupie, ale to był taka silna potrzeba.
UsuńNie chciałabym, aby w tekście pojawiały się ciągłe powtórzenia imion, stąd postanowiłam nadać wiele innych określeń. Mnie to nie przeszkadza, Tobie też, mam nadzieję, że innym również.
Niestety nie wiem, co widzisz. Ja mam szablon i tekst dopasowany, i dobrze mi się czyta, a więc ciężko jest mi cokolwiek zmienić.
OdpowiedzUsuńRozdział napisany super. Nawet nie wiesz jak bardzo mi się podoba. Mam jedno pytanie. Może to zabrzmi głupio ale czy mogłabyś wyjaśnić co jest grane w opowiadaniu? Nie za bardzo mogę załapać o co chodzi i w nie których fragmentach się gubie. A po za tym rewelacjyjnie napisałaś. Czekam na więcej.
OdpowiedzUsuńZależy czego nie wiesz. Niektóre rzeczy w opowiadaniu nie zostały jeszcze wytłumaczone, dlatego nie mogę napisać o co chodzi, bo zdradziłabym cały sens historii. Napisz co nie zrozumiałaś może uda mi się wytłumaczyć.
UsuńPo pierwsze
UsuńKim z reguły są ci półmartwi? Ponieważ w poprzednim rozdziale karmazyn zachowywał się trochę jak wampir w scenie kiedy chciał zaspokoić głód. A teraz wspominasz o duchach zwierząt w stąd nad moją głową pojawiło się znak zapytania.
Po drugie
Czemu dopiero teraz Augustyn zainteresował się Brooklyne? Jak już ta Ripley wspomniała że do przemiany najlepszy wiek to 10 lat a ona miał 18. Czemu teraz dopiero ? Mógł zainteresować się nią dużo wcześniej.... A teraz mógł ją zostawić w spokoju.
Co do półmartwych. Wiadomo, że są to długowieczne istoty mogące zmieniać się w zwierzęta i na tym etapie to wystarczy. Co do krwiożerczości karmazyna, to się jeszcze wszystko wyjaśni już w kolejnym rozdziale myślę, że będzie to jasne.
UsuńNo i to jest jedna z tajemnic opowiadania, która kiedyś się wyjaśni, dlatego na razie milczę, aby sekret pozostał sekretem.
Teraz kumam trochę bazę. Dziękuję za wyjaśnienia.
UsuńZ przykrością informuję, że Cukiernia Krytyki zakończyła swoją działalność.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Samotny z Cukierni Krytyki