Upiory Wojennego Czasu
Więc zgiń
samotnie
To jest
jedna z rzeczy, których nie zrobię
Więc
wypowiedz swoje modlitwy
Bo nie
odejdę stąd bez Ciebie
Nie możesz
mnie przekupić pieniędzmi
Nie możesz
obmyć mnie wstydem
Kolejny
morderca ze złego domu
Rok 1914, tereny Rosji, Misja Karmazyna
Białe kocie zgrabnie przysiadło na drzewie starym i spróchniałym, śmierdzącym
cichym umieraniem. Leniwie machał ogonem, jakby wabił niewidzialne zwierzę i
czuwał, poruszając miarowo radarowymi uszami. Chwila odpoczynku, jaka mu się
należała, po tak długiej wędrówce z Anglii aż do samej Rosji, upływała w
cieple, budzącego się lata z chmarą robactwa, oblegającego śnieżne futro. Maj
przyjemnie rozgrzewał promieniami złowieszczej kuli, okalał sennością i nie
wypuszczał z sideł przyjemnej drzemki. Karmazyn przeciągnął się, ziewając
równocześnie, ukazując rzędy zębów ostrych, lśniących i białych, rozpruwających
ciała stożków. Łebek oparł o jedną łapę, bezwładnie leżącą na korze, bowiem
drugą między swoją wewnętrzną stroną a policzkiem, ściskała flakonik z
błyszczącym łańcuszku, przewieszonym prze zszyję. Ważna rzecz! Jak sobie
powtarzał w myślach, podróżując tyle dni i ciemnych nocy, taszcząc flakonik do
celu. Wraz z Augustynem opiekowali się spory kawał czasu drobnymi przedmiotami,
czekając na ten moment, w którym mogliby wykorzystać je w ten jedyny
przeznaczony sposób. I on właśnie nadszedł, więc rozeszli się, by dokonać
początkowego etapu przeznaczenia, w różne strony świata. Karmazyn zawitał we
wschodniej części Europy, kiedy Augustyn wybrał się daleko, aż na kontynent
azjatycki. Zabrali ze sobą flakoniki z odpowiednią mieszanką substancji,
swoistym genem z zapisaną przeszłością, wyznaczającą przyszłość, charakter i
duszę. Trucizna dla życia, lekarstwo dla umierającego ciała. Zabijało a zarazem
utrzymywało w pełnej świadomości egzystencji.
Na niebie mignęło stado ptaków. Białe kocie rozwarło różowe ślepia pusto
wlepione w dal i ruszyło się bez jakiegokolwiek szmeru wstawania. Łańcuszek
wraz z flakonikiem zaklekotał przy ruchach i uspokoił się zaraz po zeskoczeniu
z drzewa. Karmazyn znudzony wylegiwaniem się na konarze, postanowił wznowić
wędrówkę, dodającej więcej satysfakcji, niż ciągły bezruch psychiki.
Przemykając między plątaniną mieszanego lasu, natknął się na obozowisko prawie
zdziczałych ludzi. Biedni, brudni i obdarci z dawnego człowieczeństwa, skupili
się wspólnie przy ognisku, przygotowując mało odżywczy posiłek. Kryzys i upadek
imperium przybiły ostatnie gwoździe beznadziei do niekomfortowej sytuacja, jaka
wiła się latami, pod stopami wielu obywateli. Spowodowała migracje i
zatrzymanie się w stanie skrajnego ubóstwa przez zacofanie gospodarki Imperium
Rosyjskiego. W ostateczności natura, pozostała zapomnianym przez miejską biedę
miejscem obfitości. Kryjąc się jak leśne skrzaty między drzewami, próbowali
przeczekać trudny okres, ale nawet to, nie ochroniło ich przed ręką
bezwzględności, wciskającą w najgłębsze kanały czeluści. Dni przerodzone w
miesiące nie wróciły ludziom normalnego życia, nie zbudowały miejsca zwanego
domem, nie mieli do czego wracać. Karmazyn przyglądał się obozowisku,
odkrywając w sobie chorobliwy głód, borykający niestrudzenie umysłem kota,
zmuszający do nielogicznego myślenia nastawionego na wyobrażenia o krwi.
Przycupnął przy rozłożystym krzaku i obserwował z płonącą żądzą w różowych
ślepiach, biegające dzieci nieuświadomione, niewprowadzone w przyczyny
mieszkania w lesie. Zapatrzył się, oblizując kły. Nie zabijam przecież! Pouczył
siebie, gdy nienormalny plan, ułożył się w umyśle, nabierając wyrazistości i
kolorów. I nie zabiję. Błysk w oczach zwierzęcia nadał znaczący wyraz kociemu
pyszczkowi. To przebiegłość i wyrafinowanie spływało, sterczącymi wąsami i
nabierającymi głębokie wdechy nozdrzami.
Siedział nieruchomo w ukrytym miejscu już od paru ciągliwych godzin, obserwując
i wybierając najlepszą ofiarę. Nadszedł czas. Mrukną w myślach do swego ja i
wstał z wygrzanego obszaru, gdzie kępa trawy, zrównała się z ziemią, ukazując
małym umysłom swoja kuszącą postać. Jedno z dzieci, dziewczynka ciemnooka,
zauważając kota, skierowała się w stronę zwierzęcia z nadzieją drzemiącą na
policzkach. Karmazyn miauczał powabnie, przyciągając dziecko i umykając
zwinnie, próbując zaciągnąć w głębie nieświadomości z dala od bezpiecznego
schronienia przy obozowisku. A ciemnooka poszła za nim, łaknąc białego,
zadbanego zwierzęcia, rarytasu i rzadkości, w tak nieobliczalnym czasie brudu i
brzydoty, gdzie piękno odleciało w niepamięć. Kocur knujący intrygę, wdrapał
się na drzewo, nieduże w miarę łatwe do osiągnięcia przez dziecko, miłujące
zwierzęta. Miauczał i mruczał nieustannie słodkim, niewinnym tonem, roznoszącym
się delikatnym echem.
Dziewczynka zahipnotyzowana bogatym wyglądem stworzenia podjęła próbę wdrapania
się na pobliski konar, chcąc sięgnąć bieli kociego futra. Posiadała pewną
wprawę w takich wyczynach, w końcu drzewa, stanowiły dla dziewczynki jedyną
zabawkę nadnaturalnych rozmiarów. Mimo to zachowała ostrożność, wspinając się
wyżej ponad zwykłe możliwości. Drobna ręka, tak spragniona, sięgnęła do przodu,
dryfując w powietrzu, ale kot ruszył się, szturchając znacząco z pewną
oschłością palce ciemnookiej swym świdrującym koła ogonem. Oddalił się, a
blondyneczka postanowiła o parę centymetrów przybliżyć się do stworzenia,
balansującego na granicy końca podłoża. Bądź nieostrożna, spróbuj być
nieostrożną! Nalegało w myślach zwierzę, przemykając szybko między rękami i
nogami dziecka niestabilnie opierającymi się o korę drzewa. Bokiem swojego
ciała zdecydowanie, z zażyłością i premedytacją pchnął lewą, wewnętrzną stronę
uda dziecka, powodując utratę równowagi przez dziewczynkę. Ciemnooka z głośnym
krzykiem upadła na ziemię, krzykiem zbyt odległym, żeby z wyrazistością, dotarł
do matki i ojca, zajętych zwykłymi sprawami życia. Podczas dłużącego się w
psychice lotu machała rękami, jakby pomogło to blondynce, uchwycić utraconą
powierzchnię konaru spod ciała. Gruchnęła o ziemię, uderzając w wystający
korzeń potyliczną część głowy. Straciła przytomność.
Kot z wysoka spojrzał wyniośle na dziecko i akrobatycznym skokiem, wylądował
nieopodal ciała bez witalności. Nadal żyje. Stwierdził beznamiętnie, obwąchując
szyję, wyczuwając swąd pulsującej niemrawo krwi. Doprawdy nie zamierzał zabijać
ciemnookiej, poprzysiągł z Augustynem, że w żadnej sytuacji, nie dopuści się
pastwienia nad słabszymi. Jednakże głód ścisnął organizmem Karmazyna, męcząc
wnętrze, przysłaniając poprawne odbieranie zdarzeń, włączając chorobliwe
uczucie żądzy odbierania życia. Rozwiał myśli, wyczyścił się z nich
doszczętnie, przerzucając się na tryb dogadzania własnej osobie. Tylko odrobinę
ciepłej hemoglobiny, lepkiej posoki. I zabrał się za wyczekany posiłek,
upolowany na wzór nieszczęśliwego wypadku, bezkrwawy łów tak niepodobny do
stworzenia o różowych ślepiach, tak delikatny i wyszukany, kłamliwie
nieokrutny. Pyszczkiem podwinął rękaw materiału, który sprawował zapewne
zadanie kurtki, lecz poszarpane i wytarte, posklejane leśnym brudem, wyglądało
prędzej jak szmata godna do wycierania szlamu. Sina, poraniona dłoń niosła ze
sobą ślady ciężkiej pracy, której nade młode ręce, nie powinny wykonywać, lecz
w takich czasach, wiek się nie liczył. Każdy równy każdemu w tym niesprawiedliwym
znaczeniu. Jak dobrze nie być człowiekiem. Pomyślał egoistycznie i odetchnął z
ulgą, przywołując do umysłu obrazy z błogiego kociego życia na szkockich
ziemiach. Rozmasował łapą nadgarstek blondyneczki, poprawiając zastałe od braku
przytomności krążenie. Zapach krwi wyraźnie silniejszy rozlał się kuszącą wonią
w nozdrzach zwierzęcia, omamiając zmysły. Oblizał się, dokładnie przecierając
szorstkim językiem, dwa ewidentnie za długie, szpilkowate kły. Wgryzł się
gładko w miękką skórę, a krańce ostrych zębów, zatopiły się w świetle
tykających życiem tętnic, sączących się dziecięcą posoką. Zaciągnął się, zassał
tysiące kropel życiodajnej cieczy do kanalików w kłach, idących głębiej w
podniebieniu i mających swoje ujście tuż nad gardłem, gdzie spływały prosto do
żołądka, który złagodniał, obmyty żelaznym posmakiem. Trwało to parę sekund, o
parę za mało, ale nie mógł na więcej sobie pozwolić. To odebrałoby życie
ciemnookiej, a jemu godność i zaufanie Augustyna, zaufanie do samego siebie.
Zlizał ostatnie ślady krwi z nadgarstka, zasklepiając dwa siostrzane otwory,
aby nie wylatywała tędy w nadmiarze krew.
Żyje, nadal żyje. Odetchnął, chociaż nie wynikało to z przejęcia się losem
dziecka. Ono w zasadzie nie obchodziło bezwzględnego kota, liczył się jedynie
argument, że przysięga nadal istniała w myślach, jako nienaruszona, niezłamana,
nie rozerwana czynem zabójstwa, bowiem nie zabił acz wykorzystał w celach
własnych, a to w przysiędze, nie widniało pod słowami: zakazane. Pozostawił
nieprzytomną dziewczynkę zagrzebaną wśród trwa, obleganą przez ziemne istoty:
to mrówki, to pająki, żuki. Wszystko, co budziło odrazę wśród ludzi i małych
blondynek. Nie dopuścił do siebie zimnych słów, że mogłaby tutaj umrzeć, bronił
się przeciwstawiając się dzielnie surowym wyobrażeniom. Odeszłaby przez swój
słaby organizm, nie przez moją żądzę krwi. I nadal jestem czysty. Przemknął
koło znanej grupy ludzi, która rozpoczęła nerwowe poszukiwania zaginionego
dziecka. Gdyby to nie zahaczało o surrealizm, bez wahania powiedziałby, gdzie
się znajduje zagubiona istota tej matki płaczącej i pocieszającej ją ojca
dziewczynki. Lecz ludzie nadal byli tylko ludźmi, zbyt ślepo wierzącymi, że nie
istnieją odstępstwa od normalności. Milczał zatem, niczym grób, odchodząc w
bezkresną dal lasu, zapominając o przykrej dla ciemnookiej sytuacji,
pochłonięty zadaniem przybitym siłą do duszy. Karmazyn coraz bliżej stolicy
Rosji. Wyczekiwał chwili zerwania z przytłaczającą pracą, nie mógł się doczekać
zrzucenia tego brzemienia, wiszącego na bialutkiej szyi. Połapali się z
Augustynem na niemożliwie ciężką walkę przeciw całemu złu, z czasem
nabierającym na trudzie i przeszkodach, na ilości istot stojących na jedynej
drodze do celu, zagradzających dojście źródła chwały. Pokręcił z rezygnacją
łebkiem, wiedział że jeden błąd i zadanie przypieczętowane zostałoby jego
własnym życiem.
Na drodze napotkał spokojną wioskę, rozpoczynającą się przy lesie
i kończącą się przy drugiej części boru. Zatrzymane w czasie miejsce spodobało
się wyjątkowo różowookiemu, chociaż nie zwykł, przepadać za zaludnionymi
obszarami, to w specyficzny sposób oczarowało, lubujące się w harmonii serce
stworzenia. Główny budynek ratusza zlewający się z barwą kota, opiewał w dziwną
urodzajność nieprzyjemnych lat dwudziestego wieku. Kilka sklepów i zakład
fryzjerski stanowiły ważne elementy krajobrazu dobrze prosperującej wsi,
chociaż nieliczni ludzie przewijali się przez te miejsca. Karmazyn zlustrował
otoczenie, strosząc się z odrazą na widok mieszkańców, roznoszących szum niczym
śmiertelną chorobę, zabierając naturalny ład. Minął mieścinę w pośpiechu,
unikając w miarę radosnemu gwaru, wolnego popołudnia niedzieli, udając się do
mętnej i mrocznej drugiej części lasu. Piaskowa droga wyrosła przed nim,
przecinana wytrwale przez powóz, zaprzęgnięty w starego pociągowego konia, o
wypłowiałej kasztanowej maści, spracowanej sylwetce i oczach umierających
nadziei. Kot skrywał się w cieniu jednego z rozłożystych drzew lasu, który
rozcięty przez pustą ścieżkę, ciągnął się dalej na drugim brzegu trasy powozu,
skrupulatnie oddalającego się w stronę minionej wioski. Przepadał za podróżami
w strugach gąszczy kniei, więc postanowił, przebyć kawałek złocistej drogi,
żeby ponownie wpaść w paszczę natury o drewnianych zębiskach. Powóz oddalił się
i kot bez większej uwagi, wszedł na piaszczystą ścieżkę.
Nie przywykł zbytnio do nowości technicznych, stąd samochody nadal, widniały w
umyśle zwierzęcia jako: nieistniejące. I ten pojazd niezbadany przez świadomość
rózowookiego, wyjechał za delikatnego zakrętu z łomoczącym śpiewem silnika.
Mężczyzna siedzący za kierownicą, ujrzał zwierzę białe i piękne, przyciągające
silnie do siebie odrobiną niebezpieczeństwa, wabiące ręce do szaleńczego dotyku
jedwabistego futra. Szło wolno, hipnotyzując i nim spostrzegł się, już prawie
znajdował się przy kocie, toteż zahamował z piskiem i skowytem szorujących kół
po kamykach. Karmazyn zjeżył sierść na karku, zasyczał złowrogo, ukazując
sławetne kły do cięcia skóry, wzburzony sytuacją wyrządzona przez spalinową
machinę. Mężczyźnie szaleńczo zabiło nieczułe serce. Żałowałem kota? Zdziwił
się, bowiem nie przejawiał takich odruchów nawet wobec ludzi, ale to zwierzę,
okalało zmysły plątaniną emocji tych złych i dobrych, dezorientując prawdziwą
naturę. Wydalił resztkę powietrza z płuc, by nabrać nowego.
Karmazyn, którego bestialsko wyrwano z błogiego zamyślenia, maglował
różowymi ślepiami przód samochodu, wpatrujący się nieżywo w kota. Owładnięty aż
po czubki łap złością, zacharczał nieprzyjemnie po czym, wskoczył na lśniącą nową
czernią maskę pojazdu, dostrzegając przeźroczystą barierę między nim a słabą
istotą. Za szybą chroniącą kierowcę, chował się mężczyzna w średnim wieku,
odświętnie ubrany w garnitur ciemno granatowy i krawat w tym samym odcieniu,
leżący na białej koszuli. Ewidentnie zaskoczony sytuacją i zdziwiony
zachowaniem samego siebie, doglądał wściekłego kocura nieustępliwie, syczącego
i szczerzącego kły. Gdyby sytuacja ta należała do standardowych, ruszyłby z
piskiem opon, zrzucając bez cienia wątpliwości białego futrzaka, ale coś było
nie tak. To zwierzę całym sobą paraliżowało każdy jego mięśni, wzrokiem kazało,
nie ruszać się. Wykonywał niewypowiedziane polecenia, gotując się wewnątrz do
tego stopnia, że poczerwieniał na twarzy i wybuchł słowami nieprzyjemnymi.
- Wredne kocisko! – odzyskując utraconą władzę nad ciałem, wydarł się na równie
owładniętego gniewem Karmazyna, wybałuszając przekrwione od ciśnienia oczy i wydęte
na czole oraz szyi żyły, pulsujące krwią. – Wynoś się, no wynosić się stąd!
- Za to wredne kocisko powinienem pokiereszować ci twarz! – Biały zwierz
głębokim i opanowanym tonem przemówił w niezwykle dyplomatyczny sposób,
strosząc sierść na karku. Nie zamierzał atakować, nie było takiej potrzeby,
wystarczyło pokłapać pyszczkiem, przemawiając ludzkim głosem i w rosyjskim
języku, a w oczach mężczyzny, stał się niebezpiecznym przeciwnikiem.
Człowiek znieruchomiał, dając jedyny oznak życia, wydalając z gardła urwane,
zdruzgotane: O! A głowę Rosjanina
rozsadziły wątpliwości, myśli szaleńcze, że postradał zmysły, słysząc koty o
ludzkim głosem. To… coś, to coś mówi!
Wielkie nieba, to nie może być prawda! Na wszelaki sposób starał się
przekonać samego siebie o swym zmęczeniu, przesłyszeniu, tudzież szoku. W końcu
adrenalina podskoczyła do maksimum, gdy wybudzony z roztargnienia życiowych
porażek, zatrzymał się gwałtownie, powodując wyraźne halucynacje. Dymitrze opanuj się! To tylko kot!
Parsknął śmiechem wyobraźni, ale biały futrzak wyczuł to, tę ciągłą ignorancję
w jego wyższość i zdolność mówienia. Drwi
ze mnie! Pomyślał różowooki.
- Próbujesz obrócić sytuację w głupi wybryk własnego umysłu?! – Karmazyn machał
zamaszyście ogonem, wymieniając spojrzenia z mężczyzną. Spojrzenie stworzenia
łakome aż zdzierało w myślach warstwę skóry z ciała Rosjanina, powodując ból i
krzyki cierpienia podobne do najpiękniejszej muzyki, którą lubował Karmazyn. –
Smucą mnie tacy jak ty, ludzie zamykający się w swoim świecie, gdzie każdy jest
gorszy od was, was w rzeczywistości najgorszych. Rozczaruję cię, ale to wy
ludzie, stoicie na samym krańcu łańcucha pokarmowego, jesteście tylko pożywką,
dla takich jak my! I co? Nie masz już nic do powiedzenia? Tak myślałem, a teraz
zjeżdżaj mi z drogi! – Warknął, rzucając ostatnie karcące spojrzenie i opuścił maskę
samochodu. Paradnym krokiem udał się w stronę lasu.
Piotrogród przedstawiała odosobnioną rzeczywistość niż inne części Rosji, które
dane było zobaczyć białemu kotu, lustrującemu świat różowym blaskiem ślepi.
Przede wszystkim objawiała większe bogactwo i mniejszą nędzę od lasów
zamieszkiwanych przez ludzi czy wiosek przytulnych, jednak opielających w biedę
i marną chudość mieszkańców. Karmazynowi niezdającemu sobie sprawy z realiów
świata, przyjemnie podróżowało się po brukowanych uliczkach, chociaż trawa pod
łapami wygodniej wpasowywała się w kształt kończyn zwierzęcia. Niestety dla
samych ludzi mieszkających tutaj, życie nie rysowało się taką łatwością, jak w
oczach Karmazyna. Nędza ukryła się w samym środku, w samych wnętrznościach
państwa stosującego przemoc wobec własnych obywateli, wylewającego na wierzch
łańcuchy krępujące wolność słowa, ubierający się w całkowitą dominację,
ubezwłasnowolniając jednostki. Brak praw, brak głosu, o tym biały kot nie
wiedział, ale jakby to określił słowami: Ludzie
sami do tego doprowadzili. I fuknąłby
na całe to zło i smutek, odległe współczuciu stworzenia. Współczucie wobec
człowieka nie istniało w sercu kota.
Ulga rozniosła się na pracujących brakach białego zwierzęcia. Właśnie kończyła
się jego kilku tygodniowa wyprawa. Niechętnie wybył ze Szkocji i już myślami,
skakał po pagórkach nad rzeką Lochy, rozkoszując się zapachem falującej wody.
Ku rozczarowaniu nadal znajdował się w Rosji naprzeciwko zimnego, odpychającego
swą chłodną aurą budynku klasztoru z szarego kamienia, z drobnymi oknami, jakby
tylko na jedno spragnione słońca oko i wysokimi wręcz średniowiecznymi wieżami
dla pięknych księżniczek. Sierociniec
Oculu Maria. Nareszcie tutaj dotarłem. Nie sądziłem, że może być tak trudno,
ten zapach i duszące opary brutalności, to nie wróży nic dobrego. Kolejne
wyzwanie i sprostam mu, choćbym miał, wytępić wszystkich. Zwykli ludzie nie
czuli osobliwej mgiełki intryg, roznoszącej się powietrznymi dłońmi wokół
cegieł budowli, przechodzili obok budynku w zamyśleniu, w sidłach wojny, bez
zainteresowania mrocznym wizerunkiem rzekomo dobrego domy dla samotnych małych
istot o człowieczym wizerunku. Miejsce to naznaczone męką, ociekało atmosferą
odosobnienia, terroryzmu i ciągłej rywalizacji dzieci przeciwko dzieciom,
przeciwko przyjaciołom i samym sobą. Sierociniec Oculu Maria istniał jako
przykrywka dla Lycanida, wilczej rasy półmartwych, tajemniczych i
bezwzględnych, udających dobro i stroniących od bliższych kontaktów z innymi
postaciami ożywionych istot. Większość wiedziała o tworzącej się za murami
armii psowatych stworzeń, szkolonych w gniewie i nienawiści wobec każdego, kto
w swych żyłach nie posiadał genu wilka. Żaden nie interweniował, bowiem
Lycanida stworzyli pozór, którym nakarmiono wielkich półmartwych przedstawicieli
z każdej rasy, wydali oni osąd: Nie są
niczemu winni. I pozostawili budynek klasztoru z jego sekretami wewnątrz w
rękach skrytych wilczych potomków.
- Ostatni etap – mruknął do siebie, bacznie obserwując nieruchomy sierociniec,
ruchomego zła. – Lytteltone Alomar… Urodzony król…
***
Azjatycka część Rosji, Kraj Nadmorski, Misja Augustyna
Rybacka osada Nachodka przywitała, rozbudowującym się portem i dryfującymi
nieśmiało na falach łódkami, mężczyznę o dziwnych oczach, niosącego na rękach
dwunastoletnią dziewczynkę z tęczówkami wściekle pomarańczowymi i ściętymi
równo do uszu brązowymi włosami, drżącymi i rozwiewanymi przez bryzę znad
morza. Mała obserwowała łakomie mijane tereny szumiącej zieleni, spienionej
wody i czystego nieba, trzymając się kurczowo ramion Augustyna, obawiając się
podświadomie upadku, którego kocim sprytem uniknęłaby, spadając na cztery
ludzkie łapy. Dziewczynka oparła głowę o bark mężczyzny, wzdychając bezsilnie z
nudy i bezczynności, drzemiącej na spragnionej przygody duszy młodej kotki,
pachnącej świeżo rozkwitłymi różami.
Alchemilla skierował swoje kroki w stronę jednego z paru, widzianych na
horyzoncie, chutorów określanego mianem Tygrysiego
Bagna. Zalążek osady Nachodka, który powstał najwcześniej, w ustach
mieszkańców, stanowił podłoże mitów i legend o ludziach-kotach, przemykających
nocami po niezamieszkałych terenach tworzącego się rybackiego miasteczka.
Augustyn nie był zadowolony z wiadomości, dobiegających do jego uszu od
zabobonnych rodzin, świadczyło to o nieuwadze istot tam żyjących, o
lekkomyślnym traktowaniu zagrożenia, który niezaprzeczalnie, stanowili ludzie
Nachodka. Jednak chutor Tygrysiego Bagna latami nie został zdemaskowany przez
obywateli rybackiej osady, a domysły pozostały w obrębie ludzkiej świadomości,
ale nic wiecznie nie mogło trwać w spokoju. Rosnąca liczba mieszkańców i
zwiększający się obszar przez nich zamieszkiwany, zmusi kiedyś istoty
Tygrysiego Bagna do zmiany siedliska, do ukrycia się w mniej przyjaznych
obszarach dla ludzi, a czas do przeprowadzi, zbliżał się zatrważającymi
krokami.
Prowizoryczne wejście, imitacja bramy łukowato zakończonej z opierających się o
siebie grubych konarów drzewa, owiniętych skórą szarego i białego wilka,
znajdowała się sto metrów od pierwszych domów chutoru. Augustyn przekroczył z
pewnością wrota, sierść na wilczych skórach wyraźnie zmieniła pozycję, kierując
się w stronę gościa, sugerując odmienność od ludzi, a podobieństwo do tych
istot, mieszkających w chutorze, ale również wskazując na różną od kotów krew.
Alchemilla nie miał się czego obawiać, bowiem niósł na rękach kocie dziecię,
potomka wspaniałych drapieżników, co w wiosce, o której mówiono Tygrysie Bagno,
uznawano za przejaw czci, za hołd skierowany wobec kocich dusz. Dziwnooki mężczyzna
pozwolił dziewczynce iść o własnych nogach, nakłaniającego go na samodzielny
spacer od dobrych dwudziestu minut.
- Tu nie jest za ciekawie – rzekła z naburmuszoną dziecięco-kocią miną.
Spodziewała się czegoś lepszego, gdy Augustyn, wspominał o wiosce pełnej istot,
takich jak ona. Myślała, że spotka, biegające wokół wolne od zobowiązań i
zakazów koty, że i ona sama, będzie mogła zmienić się w lwice i rzucić się w
rytm kocich zabaw bez strachu o zdemaskowanie. Mężczyzna nie pozwalał na częste
przemiany z powodu miejsca, które stanowiło ich dom, nad czym ubolewała
brązowowłosa dziewczynka, czując ekscytację, towarzyszącą procesowi przemiany.
Mieszkali wspólnie w Walii, w ludzkim mieście, gdzie nie spotkała jeszcze
istoty o zwierzęcych cechach. Tylko ona i Dziwnooki, chociaż nie ukazał jej,
jak dotąd, swojej alternatywnej postaci. – Obiecałeś, mówiłeś o kotach… Tutaj
nie ma nikogo, kłamałeś. – Stwierdziła chłodnym tonem.
Zatrzymali się obok omszałych drzew i głazów na wzniesieniu za opustoszałym ciągiem
domów, ustawionych wzdłuż jedynej ulicy chutoru. W dolinie wyłożonej naturalnie
wrzosem kamienne bloki w kształcie prostokątnych, twardych łóż, okryte zostały
wełnianym prześcieradłem i obłożone wokół naprzemiennie kośćmi i
różnokolorowymi kwiatami. Krzątanina ludzi świadczyła o zbliżającym się ważnym
święcie, którego symbol, powstawał w sinej od wrzosu dolinie. Z ogromną
dbałością o detale mieszkańcy Tygrysiego Bagna, stawiali ołtarze dla składanych
śmierci ofiar, za co kostucha, odpłacała się pośmiertnym darem życia
pozbawionego ludzkich cech. Cykl obrzędów znanych wyśmienicie Augustynowi
rozpoczynał się w wielu miejscach na świecie z tą samą zażyłością i
przebiegiem, bowiem zrodziło się nowe pokolenie i dorosło one do punktu, w
którym mogło, oddać się na zawsze śmierci. Pomarańczowe oczy dziewczynki
zaciekle rejestrowały mistyczny ruch istot, budujących powrotną drogę ze świata
za kotarą życia, doglądała taniec rąk, składających kości i kwiaty w szyku
zaszyfrowanych napisów, wyrażających umiłowanie wobec tej siły zabierającej i
oddającej tchnienie serca.
- Hilary – zwrócił się do lwicy Alchemilla, wskazując brązowowłosej grupę
dzieci, stojących w zwartej formacji na uboczu, przejętych podobnie, co kotka
szykowanym świętem. Niektórych twarze okalała bladość i wykrzywiana mdłościami
mimika. To prawdziwy strach przed ułożeniem się na kamiennych łożach, to dla
nich mieszkańcy wioski tworzyli ołtarze, to oni zmienić się mieli niebawem,
którejś klarownej nocy. Bali się, wyrażając prawdziwy ludzki strach i słabość.
Lęk był naturalnym etapem przemiany, gdyż wiązał się z bólem uśmiercania,
zwiastował przeciągły krzyk agonii i trudną drogę do pokonania z zaświatów do
ciała bez życia i dalszy ciąg cierpienia. Hilary dwa lata temu w nieświadomości
podarowana została dłonią śmierci za sprawą Augustyna. Odbyło się to szybko,
bez przygotowań, takich jak w Tygrysim Bagnie, niedbale acz skutecznie,
obudziła się w lwim ciele. Rozumiała ich strach, w głębi siebie współczuła
młodemu pokoleniu, zbliżającego się uczucia palenia żywcem, duszenia, topienia
i chłostania w tym samym nieprzerwanym czasie. Współczuła im rozpoczęcia
podróży mglistymi drogami w zagubieniu i niewiedzy, w bólu skalpowania skóry, w
niemożności dotarcia do ciała, w lodowatym chłodzie, rozrywającym od wewnątrz
przy martwych oddechach. Dla dziecka mającego ledwie dziesięć lat czas
przemiany, wiązał się z najcięższym wyzwaniem życia, przebycie tego i
wydostanie się na powierzchnię, oznaczało zdolność do balansowania między
człowiekiem a zwierzęciem w zgodzie i harmonii.
- Spójrz na niego – przemówił zdawkowo Alchemilla, pokazując palcem na chłopca
w grupie dzieci ewidentnie młodszego od nich, ale ciekawego obrzędu,
czekającego na niego w niedalekiej przyszłości. Pomarańczowooka zlustrowała
dziecko, żyjące nadal w całkowicie ludzkim ciele, myśląc uporczywie kim jest
tajemniczy chłopiec o kruczoczarnych włosach i złotym spojrzeniu, przywodzącym
na płótno wyobraźni obraz drapieżnych ślepi dużego kota. – To Riem Brikin,
przyglądnij się mu uważnie i opiekuj przez cały okres aż do jego przemiany.
Jest dla mnie tak samo ważny jak ty. W tobie jedyna moja nadzieja. - Skłamał.
- Augustynie… - Głos Hilary zadrżał, zaszklony od łez wzrok przeniósł się na
sylwetkę mężczyzny, szykującego się do odejścia. Dziewczynka szybko chwyciła
dziwnookiego za rękę i zacisnęła mocno dłonie na nadgarstku, miała w sobie
wielką siłę. – Nie zamierzasz mnie tutaj zostawić?
Zapadła cisza wypełniona dźwiękiem uporządkowanego chaosu, dobiegającego z
wrzosowej doliny obrzędów. Mężczyzna pozostał bez wyboru, co zrozumiał po dwóch
latach prób, utrzymania porywczej dziewczynki na wodzy okiełznania. Starał się
wielokrotnie udomowić dzikość w sercu brązowowłosej, nie zdołał powstrzymać
rosnącego temperamentu i brutalności wobec ludzi, zamiłowania do krwawych
polowań. Hilary należała do kotów, a on jako istota różna od kocich genów,
stanowił dla niej krzywy autorytet do naśladowania. Potrzebowała zdecydowanej
ręki doświadczonego lwa, tygrysa czy chociażby lamparta, który przemówiłby do
rozsądku buntowniczej Hilary i złagodził burzę pośmiertnych hormonów. W
chutorze paru wiernych przyjaciół wyraziło zgodę na wychowanie
pomarańczowookiej, mężczyzna skorzystał z oferty bez analizowania za czy
przeciw. Tygrysie Bagno nie wybrał przypadkowo na miejsce wychowania młodej
Hilary. Wioska była miejscem szczególnym dla planu wypełnianego wraz z
Karmazynem. Zrodził się tutaj potomek jednego z urodzonych królów, którego
część siły, duszy i osobowości, trzymał w szklanym flakoniku. Oddając tutaj pod
opiekę młodą lwice, zagwarantował sobie bezproblemowe przybywanie do wioski i
obserwację złotookiego chłopca oraz pieczę nad jego zdrowiem. Od dnia przemiany
dziewczynki stał się wielkim kompanem chutoru, dzięki opiece nad Hilary.
- Za jakieś osiemdziesiąt
lat będziesz z tym kotem tworzyła drużynę – oznajmił, co dziewczynka
zignorowała. Co ją obchodziła przyszłość w odległym czasie prawie jednego
wieku? Nic. Ona żyła tu i teraz z ciężkim żalem. Nie mogła wybaczyć
Augustynowi, próby pozbycia się jej z życia mężczyzny. Nim zdołała wylać swój
smutek Dziwnooki, rozpłyną się, uciekając przed karcącym spojrzeniem Hilary.
Ciekawy rozdział... Bardzo fajny. Równie zagadkowy jak cała reszta. Widzę że Brooklyne na moment odstawiłaś na bok. Pewnie wszystko przemyślasz co będzie w danym rozdziale. Gratuluje pomysłów.
OdpowiedzUsuńA tak z innej beczki to lubisz rysować?
Tak, nie samą Brooklynne opowiadanie żyje. Wszystkie rozdziały pisane są wcześniej i leżakują, a te które umieszczam na blogu, zostały napisane już rok temu. historia jest przemyślana, mniej więcej wiem, co w danym rozdziale będzie zamieszczone. Pisze sobie krótkie streszczenia rozdziałów, żeby mieć lepszy pogląd na historię.
UsuńLubie, chociaż czasem irytuje sie okropnie, że nie potrafię tworzyć jak inni. Nie mniej jednak lubię, a może i uwielbiam
Skoro lubisz rysować to na moim bloku pt po drugiej stronie życia zajrzyj na stronę bohaterowie wieczności i kliknij na Yuki Egami. Tam jest karta postaci. Powinna ci się spodobać.
UsuńPrzepraszam, ale czy nie dałabyś rady zmienić czcionkę na odrobinę jaśniejszą? Bo chętnie bym czytała Twoje opowiadanie, ale z tą czcionką nie daję rady ;) Pozdrawiam, Liliana
OdpowiedzUsuńZmieniłam. Myślę, że jest dobrze.
Usuń