14 lutego 2013

Rozdział II: Narodziny cz. 3



Upiory Wojennego Czasu

Więc zgiń samotnie
To jest jedna z rzeczy, których nie zrobię
Więc wypowiedz swoje modlitwy
Bo nie odejdę stąd bez Ciebie
Nie możesz mnie przekupić pieniędzmi
Nie możesz obmyć mnie wstydem
Kolejny morderca ze złego domu

      Rok 1914, tereny Rosji, Misja Karmazyna
     Białe kocie zgrabnie przysiadło na drzewie starym i spróchniałym, śmierdzącym cichym umieraniem. Leniwie machał ogonem, jakby wabił niewidzialne zwierzę i czuwał, poruszając miarowo radarowymi uszami. Chwila odpoczynku, jaka mu się należała, po tak długiej wędrówce z Anglii aż do samej Rosji, upływała w cieple, budzącego się lata z chmarą robactwa, oblegającego śnieżne futro. Maj przyjemnie rozgrzewał promieniami złowieszczej kuli, okalał sennością i nie wypuszczał z sideł przyjemnej drzemki. Karmazyn przeciągnął się, ziewając równocześnie, ukazując rzędy zębów ostrych, lśniących i białych, rozpruwających ciała stożków. Łebek oparł o jedną łapę, bezwładnie leżącą na korze, bowiem drugą między swoją wewnętrzną stroną a policzkiem, ściskała flakonik z błyszczącym łańcuszku, przewieszonym prze zszyję. Ważna rzecz! Jak sobie powtarzał w myślach, podróżując tyle dni i ciemnych nocy, taszcząc flakonik do celu. Wraz z Augustynem opiekowali się spory kawał czasu drobnymi przedmiotami, czekając na ten moment, w którym mogliby wykorzystać je w ten jedyny przeznaczony sposób. I on właśnie nadszedł, więc rozeszli się, by dokonać początkowego etapu przeznaczenia, w różne strony świata. Karmazyn zawitał we wschodniej części Europy, kiedy Augustyn wybrał się daleko, aż na kontynent azjatycki. Zabrali ze sobą flakoniki z odpowiednią mieszanką substancji, swoistym genem z zapisaną przeszłością, wyznaczającą przyszłość, charakter i duszę. Trucizna dla życia, lekarstwo dla umierającego ciała. Zabijało a zarazem utrzymywało w pełnej świadomości egzystencji.
     Na niebie mignęło stado ptaków. Białe kocie rozwarło różowe ślepia pusto wlepione w dal i ruszyło się bez jakiegokolwiek szmeru wstawania. Łańcuszek wraz z flakonikiem zaklekotał przy ruchach i uspokoił się zaraz po zeskoczeniu z drzewa. Karmazyn znudzony wylegiwaniem się na konarze, postanowił wznowić wędrówkę, dodającej więcej satysfakcji, niż ciągły bezruch psychiki. Przemykając między plątaniną mieszanego lasu, natknął się na obozowisko prawie zdziczałych ludzi. Biedni, brudni i obdarci z dawnego człowieczeństwa, skupili się wspólnie przy ognisku, przygotowując mało odżywczy posiłek. Kryzys i upadek imperium przybiły ostatnie gwoździe beznadziei do niekomfortowej sytuacja, jaka wiła się latami, pod stopami wielu obywateli. Spowodowała migracje i zatrzymanie się w stanie skrajnego ubóstwa przez zacofanie gospodarki Imperium Rosyjskiego. W ostateczności natura, pozostała zapomnianym przez miejską biedę miejscem obfitości. Kryjąc się jak leśne skrzaty między drzewami, próbowali przeczekać trudny okres, ale nawet to, nie ochroniło ich przed ręką bezwzględności, wciskającą w najgłębsze kanały czeluści. Dni przerodzone w miesiące nie wróciły ludziom normalnego życia, nie zbudowały miejsca zwanego domem, nie mieli do czego wracać. Karmazyn przyglądał się obozowisku, odkrywając w sobie chorobliwy głód, borykający niestrudzenie umysłem kota, zmuszający do nielogicznego myślenia nastawionego na wyobrażenia o krwi. Przycupnął przy rozłożystym krzaku i obserwował z płonącą żądzą w różowych ślepiach, biegające dzieci nieuświadomione, niewprowadzone w przyczyny mieszkania w lesie. Zapatrzył się, oblizując kły. Nie zabijam przecież! Pouczył siebie, gdy nienormalny plan, ułożył się w umyśle, nabierając wyrazistości i kolorów. I nie zabiję. Błysk w oczach zwierzęcia nadał znaczący wyraz kociemu pyszczkowi. To przebiegłość i wyrafinowanie spływało, sterczącymi wąsami i nabierającymi głębokie wdechy nozdrzami. 
     Siedział nieruchomo w ukrytym miejscu już od paru ciągliwych godzin, obserwując i wybierając najlepszą ofiarę. Nadszedł czas. Mrukną w myślach do swego ja i wstał z wygrzanego obszaru, gdzie kępa trawy, zrównała się z ziemią, ukazując małym umysłom swoja kuszącą postać. Jedno z dzieci, dziewczynka ciemnooka, zauważając kota, skierowała się w stronę zwierzęcia z nadzieją drzemiącą na policzkach. Karmazyn miauczał powabnie, przyciągając dziecko i umykając zwinnie, próbując zaciągnąć w głębie nieświadomości z dala od bezpiecznego schronienia przy obozowisku. A ciemnooka poszła za nim, łaknąc białego, zadbanego zwierzęcia, rarytasu i rzadkości, w tak nieobliczalnym czasie brudu i brzydoty, gdzie piękno odleciało w niepamięć. Kocur knujący intrygę, wdrapał się na drzewo, nieduże w miarę łatwe do osiągnięcia przez dziecko, miłujące zwierzęta. Miauczał i mruczał nieustannie słodkim, niewinnym tonem, roznoszącym się delikatnym echem. 

     Dziewczynka zahipnotyzowana bogatym wyglądem stworzenia podjęła próbę wdrapania się na pobliski konar, chcąc sięgnąć bieli kociego futra. Posiadała pewną wprawę w takich wyczynach, w końcu drzewa, stanowiły dla dziewczynki jedyną zabawkę nadnaturalnych rozmiarów. Mimo to zachowała ostrożność, wspinając się wyżej ponad zwykłe możliwości. Drobna ręka, tak spragniona, sięgnęła do przodu, dryfując w powietrzu, ale kot ruszył się, szturchając znacząco z pewną oschłością palce ciemnookiej swym świdrującym koła ogonem. Oddalił się, a blondyneczka postanowiła o parę centymetrów przybliżyć się do stworzenia, balansującego na granicy końca podłoża. Bądź nieostrożna, spróbuj być nieostrożną! Nalegało w myślach zwierzę, przemykając szybko między rękami i nogami dziecka niestabilnie opierającymi się o korę drzewa. Bokiem swojego ciała zdecydowanie, z zażyłością i premedytacją pchnął lewą, wewnętrzną stronę uda dziecka, powodując utratę równowagi przez dziewczynkę. Ciemnooka z głośnym krzykiem upadła na ziemię, krzykiem zbyt odległym, żeby z wyrazistością, dotarł do matki i ojca, zajętych zwykłymi sprawami życia. Podczas dłużącego się w psychice lotu machała rękami, jakby pomogło to blondynce, uchwycić utraconą powierzchnię konaru spod ciała. Gruchnęła o ziemię, uderzając w wystający korzeń potyliczną część głowy. Straciła przytomność.
     Kot z wysoka spojrzał wyniośle na dziecko i akrobatycznym skokiem, wylądował nieopodal ciała bez witalności. Nadal żyje. Stwierdził beznamiętnie, obwąchując szyję, wyczuwając swąd pulsującej niemrawo krwi. Doprawdy nie zamierzał zabijać ciemnookiej, poprzysiągł z Augustynem, że w żadnej sytuacji, nie dopuści się pastwienia nad słabszymi. Jednakże głód ścisnął organizmem Karmazyna, męcząc wnętrze, przysłaniając poprawne odbieranie zdarzeń, włączając chorobliwe uczucie żądzy odbierania życia. Rozwiał myśli, wyczyścił się z nich doszczętnie, przerzucając się na tryb dogadzania własnej osobie. Tylko odrobinę ciepłej hemoglobiny, lepkiej posoki. I zabrał się za wyczekany posiłek, upolowany na wzór nieszczęśliwego wypadku, bezkrwawy łów tak niepodobny do stworzenia o różowych ślepiach, tak delikatny i wyszukany, kłamliwie nieokrutny. Pyszczkiem podwinął rękaw materiału, który sprawował zapewne zadanie kurtki, lecz poszarpane i wytarte, posklejane leśnym brudem, wyglądało prędzej jak szmata godna do wycierania szlamu. Sina, poraniona dłoń niosła ze sobą ślady ciężkiej pracy, której nade młode ręce, nie powinny wykonywać, lecz w takich czasach, wiek się nie liczył. Każdy równy każdemu w tym niesprawiedliwym znaczeniu. Jak dobrze nie być człowiekiem. Pomyślał egoistycznie i odetchnął z ulgą, przywołując do umysłu obrazy z błogiego kociego życia na szkockich ziemiach. Rozmasował łapą nadgarstek blondyneczki, poprawiając zastałe od braku przytomności krążenie. Zapach krwi wyraźnie silniejszy rozlał się kuszącą wonią w nozdrzach zwierzęcia, omamiając zmysły. Oblizał się, dokładnie przecierając szorstkim językiem, dwa ewidentnie za długie, szpilkowate kły. Wgryzł się gładko w miękką skórę, a krańce ostrych zębów, zatopiły się w świetle tykających życiem tętnic, sączących się dziecięcą posoką. Zaciągnął się, zassał tysiące kropel życiodajnej cieczy do kanalików w kłach, idących głębiej w podniebieniu i mających swoje ujście tuż nad gardłem, gdzie spływały prosto do żołądka, który złagodniał, obmyty żelaznym posmakiem. Trwało to parę sekund, o parę za mało, ale nie mógł na więcej sobie pozwolić. To odebrałoby życie ciemnookiej, a jemu godność i zaufanie Augustyna, zaufanie do samego siebie. Zlizał ostatnie ślady krwi z nadgarstka, zasklepiając dwa siostrzane otwory, aby nie wylatywała tędy w nadmiarze krew.
     Żyje, nadal żyje. Odetchnął, chociaż nie wynikało to z przejęcia się losem dziecka. Ono w zasadzie nie obchodziło bezwzględnego kota, liczył się jedynie argument, że przysięga nadal istniała w myślach, jako nienaruszona, niezłamana, nie rozerwana czynem zabójstwa, bowiem nie zabił acz wykorzystał w celach własnych, a to w przysiędze, nie widniało pod słowami: zakazane. Pozostawił nieprzytomną dziewczynkę zagrzebaną wśród trwa, obleganą przez ziemne istoty: to mrówki, to pająki, żuki. Wszystko, co budziło odrazę wśród ludzi i małych blondynek. Nie dopuścił do siebie zimnych słów, że mogłaby tutaj umrzeć, bronił się przeciwstawiając się dzielnie surowym wyobrażeniom. Odeszłaby przez swój słaby organizm, nie przez moją żądzę krwi. I nadal jestem czysty. Przemknął koło znanej grupy ludzi, która rozpoczęła nerwowe poszukiwania zaginionego dziecka. Gdyby to nie zahaczało o surrealizm, bez wahania powiedziałby, gdzie się znajduje zagubiona istota tej matki płaczącej i pocieszającej ją ojca dziewczynki. Lecz ludzie nadal byli tylko ludźmi, zbyt ślepo wierzącymi, że nie istnieją odstępstwa od normalności. Milczał zatem, niczym grób, odchodząc w bezkresną dal lasu, zapominając o przykrej dla ciemnookiej sytuacji, pochłonięty zadaniem przybitym siłą do duszy. Karmazyn coraz bliżej stolicy Rosji. Wyczekiwał chwili zerwania z przytłaczającą pracą, nie mógł się doczekać zrzucenia tego brzemienia, wiszącego na bialutkiej szyi. Połapali się z Augustynem na niemożliwie ciężką walkę przeciw całemu złu, z czasem nabierającym na trudzie i przeszkodach, na ilości istot stojących na jedynej drodze do celu, zagradzających dojście źródła chwały. Pokręcił z rezygnacją łebkiem, wiedział że jeden błąd i zadanie przypieczętowane zostałoby jego własnym życiem.

     Na drodze napotkał spokojną wioskę, rozpoczynającą się przy lesie i kończącą się przy drugiej części boru. Zatrzymane w czasie miejsce spodobało się wyjątkowo różowookiemu, chociaż nie zwykł, przepadać za zaludnionymi obszarami, to w specyficzny sposób oczarowało, lubujące się w harmonii serce stworzenia. Główny budynek ratusza zlewający się z barwą kota, opiewał w dziwną urodzajność nieprzyjemnych lat dwudziestego wieku. Kilka sklepów i zakład fryzjerski stanowiły ważne elementy krajobrazu dobrze prosperującej wsi, chociaż nieliczni ludzie przewijali się przez te miejsca. Karmazyn zlustrował otoczenie, strosząc się z odrazą na widok mieszkańców, roznoszących szum niczym śmiertelną chorobę, zabierając naturalny ład. Minął mieścinę w pośpiechu, unikając w miarę radosnemu gwaru, wolnego popołudnia niedzieli, udając się do mętnej i mrocznej drugiej części lasu. Piaskowa droga wyrosła przed nim, przecinana wytrwale przez powóz, zaprzęgnięty w starego pociągowego konia, o wypłowiałej kasztanowej maści, spracowanej sylwetce i oczach umierających nadziei. Kot skrywał się w cieniu jednego z rozłożystych drzew lasu, który rozcięty przez pustą ścieżkę, ciągnął się dalej na drugim brzegu trasy powozu, skrupulatnie oddalającego się w stronę minionej wioski. Przepadał za podróżami w strugach gąszczy kniei, więc postanowił, przebyć kawałek złocistej drogi, żeby ponownie wpaść w paszczę natury o drewnianych zębiskach. Powóz oddalił się i kot bez większej uwagi, wszedł na piaszczystą ścieżkę. 
     Nie przywykł zbytnio do nowości technicznych, stąd samochody nadal, widniały w umyśle zwierzęcia jako: nieistniejące. I ten pojazd niezbadany przez świadomość rózowookiego, wyjechał za delikatnego zakrętu z łomoczącym śpiewem silnika. Mężczyzna siedzący za kierownicą, ujrzał zwierzę białe i piękne, przyciągające silnie do siebie odrobiną niebezpieczeństwa, wabiące ręce do szaleńczego dotyku jedwabistego futra. Szło wolno, hipnotyzując i nim spostrzegł się, już prawie znajdował się przy kocie, toteż zahamował z piskiem i skowytem szorujących kół po kamykach. Karmazyn zjeżył sierść na karku, zasyczał złowrogo, ukazując sławetne kły do cięcia skóry, wzburzony sytuacją wyrządzona przez spalinową machinę. Mężczyźnie szaleńczo zabiło nieczułe serce. Żałowałem kota? Zdziwił się, bowiem nie przejawiał takich odruchów nawet wobec ludzi, ale to zwierzę, okalało zmysły plątaniną emocji tych złych i dobrych, dezorientując prawdziwą naturę. Wydalił resztkę powietrza z płuc, by nabrać nowego. 
     Karmazyn, którego bestialsko wyrwano z błogiego zamyślenia, maglował różowymi ślepiami przód samochodu, wpatrujący się nieżywo w kota. Owładnięty aż po czubki łap złością, zacharczał nieprzyjemnie po czym, wskoczył na lśniącą nową czernią maskę pojazdu, dostrzegając przeźroczystą barierę między nim a słabą istotą. Za szybą chroniącą kierowcę, chował się mężczyzna w średnim wieku, odświętnie ubrany w garnitur ciemno granatowy i krawat w tym samym odcieniu, leżący na białej koszuli. Ewidentnie zaskoczony sytuacją i zdziwiony zachowaniem samego siebie, doglądał wściekłego kocura nieustępliwie, syczącego i szczerzącego kły. Gdyby sytuacja ta należała do standardowych, ruszyłby z piskiem opon, zrzucając bez cienia wątpliwości białego futrzaka, ale coś było nie tak. To zwierzę całym sobą paraliżowało każdy jego mięśni, wzrokiem kazało, nie ruszać się. Wykonywał niewypowiedziane polecenia, gotując się wewnątrz do tego stopnia, że poczerwieniał na twarzy i wybuchł słowami nieprzyjemnymi.
   - Wredne kocisko! – odzyskując utraconą władzę nad ciałem, wydarł się na równie owładniętego gniewem Karmazyna, wybałuszając przekrwione od ciśnienia oczy i wydęte na czole oraz szyi żyły, pulsujące krwią. – Wynoś się, no wynosić się stąd!
   - Za to wredne kocisko powinienem pokiereszować ci twarz! – Biały zwierz głębokim i opanowanym tonem przemówił w niezwykle dyplomatyczny sposób, strosząc sierść na karku. Nie zamierzał atakować, nie było takiej potrzeby, wystarczyło pokłapać pyszczkiem, przemawiając ludzkim głosem i w rosyjskim języku, a w oczach mężczyzny, stał się niebezpiecznym przeciwnikiem.
     Człowiek znieruchomiał, dając jedyny oznak życia, wydalając z gardła urwane, zdruzgotane: O! A głowę Rosjanina rozsadziły wątpliwości, myśli szaleńcze, że postradał zmysły, słysząc koty o ludzkim głosem. To… coś, to coś mówi! Wielkie nieba, to nie może być prawda! Na wszelaki sposób starał się przekonać samego siebie o swym zmęczeniu, przesłyszeniu, tudzież szoku. W końcu adrenalina podskoczyła do maksimum, gdy wybudzony z roztargnienia życiowych porażek, zatrzymał się gwałtownie, powodując wyraźne halucynacje. Dymitrze opanuj się! To tylko kot! Parsknął śmiechem wyobraźni, ale biały futrzak wyczuł to, tę ciągłą ignorancję w jego wyższość i zdolność mówienia. Drwi ze mnie! Pomyślał różowooki.
   - Próbujesz obrócić sytuację w głupi wybryk własnego umysłu?! – Karmazyn machał zamaszyście ogonem, wymieniając spojrzenia z mężczyzną. Spojrzenie stworzenia łakome aż zdzierało w myślach warstwę skóry z ciała Rosjanina, powodując ból i krzyki cierpienia podobne do najpiękniejszej muzyki, którą lubował Karmazyn. – Smucą mnie tacy jak ty, ludzie zamykający się w swoim świecie, gdzie każdy jest gorszy od was, was w rzeczywistości najgorszych. Rozczaruję cię, ale to wy ludzie, stoicie na samym krańcu łańcucha pokarmowego, jesteście tylko pożywką, dla takich jak my! I co? Nie masz już nic do powiedzenia? Tak myślałem, a teraz zjeżdżaj mi z drogi! – Warknął, rzucając ostatnie karcące spojrzenie i opuścił maskę samochodu. Paradnym krokiem udał się w stronę lasu.

     Piotrogród przedstawiała odosobnioną rzeczywistość niż inne części Rosji, które dane było zobaczyć białemu kotu, lustrującemu świat różowym blaskiem ślepi. Przede wszystkim objawiała większe bogactwo i mniejszą nędzę od lasów zamieszkiwanych przez ludzi czy wiosek przytulnych, jednak opielających w biedę i marną chudość mieszkańców. Karmazynowi niezdającemu sobie sprawy z realiów świata, przyjemnie podróżowało się po brukowanych uliczkach, chociaż trawa pod łapami wygodniej wpasowywała się w kształt kończyn zwierzęcia. Niestety dla samych ludzi mieszkających tutaj, życie nie rysowało się taką łatwością, jak w oczach Karmazyna. Nędza ukryła się w samym środku, w samych wnętrznościach państwa stosującego przemoc wobec własnych obywateli, wylewającego na wierzch łańcuchy krępujące wolność słowa, ubierający się w całkowitą dominację, ubezwłasnowolniając jednostki. Brak praw, brak głosu, o tym biały kot nie wiedział, ale jakby to określił słowami: Ludzie sami do tego doprowadzili. I fuknąłby na całe to zło i smutek, odległe współczuciu stworzenia. Współczucie wobec człowieka nie istniało w sercu kota. 
     Ulga rozniosła się na pracujących brakach białego zwierzęcia. Właśnie kończyła się jego kilku tygodniowa wyprawa. Niechętnie wybył ze Szkocji i już myślami, skakał po pagórkach nad rzeką Lochy, rozkoszując się zapachem falującej wody. Ku rozczarowaniu nadal znajdował się w Rosji naprzeciwko zimnego, odpychającego swą chłodną aurą budynku klasztoru z szarego kamienia, z drobnymi oknami, jakby tylko na jedno spragnione słońca oko i wysokimi wręcz średniowiecznymi wieżami dla pięknych księżniczek. Sierociniec Oculu Maria. Nareszcie tutaj dotarłem. Nie sądziłem, że może być tak trudno, ten zapach i duszące opary brutalności, to nie wróży nic dobrego. Kolejne wyzwanie i sprostam mu, choćbym miał, wytępić wszystkich. Zwykli ludzie nie czuli osobliwej mgiełki intryg, roznoszącej się powietrznymi dłońmi wokół cegieł budowli, przechodzili obok budynku w zamyśleniu, w sidłach wojny, bez zainteresowania mrocznym wizerunkiem rzekomo dobrego domy dla samotnych małych istot o człowieczym wizerunku. Miejsce to naznaczone męką, ociekało atmosferą odosobnienia, terroryzmu i ciągłej rywalizacji dzieci przeciwko dzieciom, przeciwko przyjaciołom i samym sobą. Sierociniec Oculu Maria istniał jako przykrywka dla Lycanida, wilczej rasy półmartwych, tajemniczych i bezwzględnych, udających dobro i stroniących od bliższych kontaktów z innymi postaciami ożywionych istot. Większość wiedziała o tworzącej się za murami armii psowatych stworzeń, szkolonych w gniewie i nienawiści wobec każdego, kto w swych żyłach nie posiadał genu wilka. Żaden nie interweniował, bowiem Lycanida stworzyli pozór, którym nakarmiono wielkich półmartwych przedstawicieli z każdej rasy, wydali oni osąd: Nie są niczemu winni. I pozostawili budynek klasztoru z jego sekretami wewnątrz w rękach skrytych wilczych potomków.
   - Ostatni etap – mruknął do siebie, bacznie obserwując nieruchomy sierociniec, ruchomego zła. – Lytteltone Alomar… Urodzony król…

***

     Azjatycka część Rosji, Kraj Nadmorski, Misja Augustyna
     Rybacka osada Nachodka przywitała, rozbudowującym się portem i dryfującymi nieśmiało na falach łódkami, mężczyznę o dziwnych oczach, niosącego na rękach dwunastoletnią dziewczynkę z tęczówkami wściekle pomarańczowymi i ściętymi równo do uszu brązowymi włosami, drżącymi i rozwiewanymi przez bryzę znad morza. Mała obserwowała łakomie mijane tereny szumiącej zieleni, spienionej wody i czystego nieba, trzymając się kurczowo ramion Augustyna, obawiając się podświadomie upadku, którego kocim sprytem uniknęłaby, spadając na cztery ludzkie łapy. Dziewczynka oparła głowę o bark mężczyzny, wzdychając bezsilnie z nudy i bezczynności, drzemiącej na spragnionej przygody duszy młodej kotki, pachnącej świeżo rozkwitłymi różami.
     Alchemilla skierował swoje kroki w stronę jednego z paru, widzianych na horyzoncie, chutorów określanego mianem Tygrysiego Bagna. Zalążek osady Nachodka, który powstał najwcześniej, w ustach mieszkańców, stanowił podłoże mitów i legend o ludziach-kotach, przemykających nocami po niezamieszkałych terenach tworzącego się rybackiego miasteczka. Augustyn nie był zadowolony z wiadomości, dobiegających do jego uszu od zabobonnych rodzin, świadczyło to o nieuwadze istot tam żyjących, o lekkomyślnym traktowaniu zagrożenia, który niezaprzeczalnie, stanowili ludzie Nachodka. Jednak chutor Tygrysiego Bagna latami nie został zdemaskowany przez obywateli rybackiej osady, a domysły pozostały w obrębie ludzkiej świadomości, ale nic wiecznie nie mogło trwać w spokoju. Rosnąca liczba mieszkańców i zwiększający się obszar przez nich zamieszkiwany, zmusi kiedyś istoty Tygrysiego Bagna do zmiany siedliska, do ukrycia się w mniej przyjaznych obszarach dla ludzi, a czas do przeprowadzi, zbliżał się zatrważającymi krokami.
     Prowizoryczne wejście, imitacja bramy łukowato zakończonej z opierających się o siebie grubych konarów drzewa, owiniętych skórą szarego i białego wilka, znajdowała się sto metrów od pierwszych domów chutoru. Augustyn przekroczył z pewnością wrota, sierść na wilczych skórach wyraźnie zmieniła pozycję, kierując się w stronę gościa, sugerując odmienność od ludzi, a podobieństwo do tych istot, mieszkających w chutorze, ale również wskazując na różną od kotów krew. Alchemilla nie miał się czego obawiać, bowiem niósł na rękach kocie dziecię, potomka wspaniałych drapieżników, co w wiosce, o której mówiono Tygrysie Bagno, uznawano za przejaw czci, za hołd skierowany wobec kocich dusz. Dziwnooki mężczyzna pozwolił dziewczynce iść o własnych nogach, nakłaniającego go na samodzielny spacer od dobrych dwudziestu minut.
   - Tu nie jest za ciekawie – rzekła z naburmuszoną dziecięco-kocią miną. Spodziewała się czegoś lepszego, gdy Augustyn, wspominał o wiosce pełnej istot, takich jak ona. Myślała, że spotka, biegające wokół wolne od zobowiązań i zakazów koty, że i ona sama, będzie mogła zmienić się w lwice i rzucić się w rytm kocich zabaw bez strachu o zdemaskowanie. Mężczyzna nie pozwalał na częste przemiany z powodu miejsca, które stanowiło ich dom, nad czym ubolewała brązowowłosa dziewczynka, czując ekscytację, towarzyszącą procesowi przemiany. Mieszkali wspólnie w Walii, w ludzkim mieście, gdzie nie spotkała jeszcze istoty o zwierzęcych cechach. Tylko ona i Dziwnooki, chociaż nie ukazał jej, jak dotąd, swojej alternatywnej postaci. – Obiecałeś, mówiłeś o kotach… Tutaj nie ma nikogo, kłamałeś. – Stwierdziła chłodnym tonem.
     Zatrzymali się obok omszałych drzew i głazów na wzniesieniu za opustoszałym ciągiem domów, ustawionych wzdłuż jedynej ulicy chutoru. W dolinie wyłożonej naturalnie wrzosem kamienne bloki w kształcie prostokątnych, twardych łóż, okryte zostały wełnianym prześcieradłem i obłożone wokół naprzemiennie kośćmi i różnokolorowymi kwiatami. Krzątanina ludzi świadczyła o zbliżającym się ważnym święcie, którego symbol, powstawał w sinej od wrzosu dolinie. Z ogromną dbałością o detale mieszkańcy Tygrysiego Bagna, stawiali ołtarze dla składanych śmierci ofiar, za co kostucha, odpłacała się pośmiertnym darem życia pozbawionego ludzkich cech. Cykl obrzędów znanych wyśmienicie Augustynowi rozpoczynał się w wielu miejscach na świecie z tą samą zażyłością i przebiegiem, bowiem zrodziło się nowe pokolenie i dorosło one do punktu, w którym mogło, oddać się na zawsze śmierci. Pomarańczowe oczy dziewczynki zaciekle rejestrowały mistyczny ruch istot, budujących powrotną drogę ze świata za kotarą życia, doglądała taniec rąk, składających kości i kwiaty w szyku zaszyfrowanych napisów, wyrażających umiłowanie wobec tej siły zabierającej i oddającej tchnienie serca.
   - Hilary – zwrócił się do lwicy Alchemilla, wskazując brązowowłosej grupę dzieci, stojących w zwartej formacji na uboczu, przejętych podobnie, co kotka szykowanym świętem. Niektórych twarze okalała bladość i wykrzywiana mdłościami mimika. To prawdziwy strach przed ułożeniem się na kamiennych łożach, to dla nich mieszkańcy wioski tworzyli ołtarze, to oni zmienić się mieli niebawem, którejś klarownej nocy. Bali się, wyrażając prawdziwy ludzki strach i słabość. Lęk był naturalnym etapem przemiany, gdyż wiązał się z bólem uśmiercania, zwiastował przeciągły krzyk agonii i trudną drogę do pokonania z zaświatów do ciała bez życia i dalszy ciąg cierpienia. Hilary dwa lata temu w nieświadomości podarowana została dłonią śmierci za sprawą Augustyna. Odbyło się to szybko, bez przygotowań, takich jak w Tygrysim Bagnie, niedbale acz skutecznie, obudziła się w lwim ciele. Rozumiała ich strach, w głębi siebie współczuła młodemu pokoleniu, zbliżającego się uczucia palenia żywcem, duszenia, topienia i chłostania w tym samym nieprzerwanym czasie. Współczuła im rozpoczęcia podróży mglistymi drogami w zagubieniu i niewiedzy, w bólu skalpowania skóry, w niemożności dotarcia do ciała, w lodowatym chłodzie, rozrywającym od wewnątrz przy martwych oddechach. Dla dziecka mającego ledwie dziesięć lat czas przemiany, wiązał się z najcięższym wyzwaniem życia, przebycie tego i wydostanie się na powierzchnię, oznaczało zdolność do balansowania między człowiekiem a zwierzęciem w zgodzie i harmonii.
   - Spójrz na niego – przemówił zdawkowo Alchemilla, pokazując palcem na chłopca w grupie dzieci ewidentnie młodszego od nich, ale ciekawego obrzędu, czekającego na niego w niedalekiej przyszłości. Pomarańczowooka zlustrowała dziecko, żyjące nadal w całkowicie ludzkim ciele, myśląc uporczywie kim jest tajemniczy chłopiec o kruczoczarnych włosach i złotym spojrzeniu, przywodzącym na płótno wyobraźni obraz drapieżnych ślepi dużego kota. – To Riem Brikin, przyglądnij się mu uważnie i opiekuj przez cały okres aż do jego przemiany. Jest dla mnie tak samo ważny jak ty. W tobie jedyna moja nadzieja. - Skłamał.
   - Augustynie… - Głos Hilary zadrżał, zaszklony od łez wzrok przeniósł się na sylwetkę mężczyzny, szykującego się do odejścia. Dziewczynka szybko chwyciła dziwnookiego za rękę i zacisnęła mocno dłonie na nadgarstku, miała w sobie wielką siłę. – Nie zamierzasz mnie tutaj zostawić?
     Zapadła cisza wypełniona dźwiękiem uporządkowanego chaosu, dobiegającego z wrzosowej doliny obrzędów. Mężczyzna pozostał bez wyboru, co zrozumiał po dwóch latach prób, utrzymania porywczej dziewczynki na wodzy okiełznania. Starał się wielokrotnie udomowić dzikość w sercu brązowowłosej, nie zdołał powstrzymać rosnącego temperamentu i brutalności wobec ludzi, zamiłowania do krwawych polowań. Hilary należała do kotów, a on jako istota różna od kocich genów, stanowił dla niej krzywy autorytet do naśladowania. Potrzebowała zdecydowanej ręki doświadczonego lwa, tygrysa czy chociażby lamparta, który przemówiłby do rozsądku buntowniczej Hilary i złagodził burzę pośmiertnych hormonów. W chutorze paru wiernych przyjaciół wyraziło zgodę na wychowanie pomarańczowookiej, mężczyzna skorzystał z oferty bez analizowania za czy przeciw. Tygrysie Bagno nie wybrał przypadkowo na miejsce wychowania młodej Hilary. Wioska była miejscem szczególnym dla planu wypełnianego wraz z Karmazynem. Zrodził się tutaj potomek jednego z urodzonych królów, którego część siły, duszy i osobowości, trzymał w szklanym flakoniku. Oddając tutaj pod opiekę młodą lwice, zagwarantował sobie bezproblemowe przybywanie do wioski i obserwację złotookiego chłopca oraz pieczę nad jego zdrowiem. Od dnia przemiany dziewczynki stał się wielkim kompanem chutoru, dzięki opiece nad Hilary.
   - Za jakieś osiemdziesiąt lat będziesz z tym kotem tworzyła drużynę – oznajmił, co dziewczynka zignorowała. Co ją obchodziła przyszłość w odległym czasie prawie jednego wieku? Nic. Ona żyła tu i teraz z ciężkim żalem. Nie mogła wybaczyć Augustynowi, próby pozbycia się jej z życia mężczyzny. Nim zdołała wylać swój smutek Dziwnooki, rozpłyną się, uciekając przed karcącym spojrzeniem Hilary.    

5 komentarzy:

  1. Ciekawy rozdział... Bardzo fajny. Równie zagadkowy jak cała reszta. Widzę że Brooklyne na moment odstawiłaś na bok. Pewnie wszystko przemyślasz co będzie w danym rozdziale. Gratuluje pomysłów.

    A tak z innej beczki to lubisz rysować?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, nie samą Brooklynne opowiadanie żyje. Wszystkie rozdziały pisane są wcześniej i leżakują, a te które umieszczam na blogu, zostały napisane już rok temu. historia jest przemyślana, mniej więcej wiem, co w danym rozdziale będzie zamieszczone. Pisze sobie krótkie streszczenia rozdziałów, żeby mieć lepszy pogląd na historię.

      Lubie, chociaż czasem irytuje sie okropnie, że nie potrafię tworzyć jak inni. Nie mniej jednak lubię, a może i uwielbiam

      Usuń
    2. Skoro lubisz rysować to na moim bloku pt po drugiej stronie życia zajrzyj na stronę bohaterowie wieczności i kliknij na Yuki Egami. Tam jest karta postaci. Powinna ci się spodobać.

      Usuń
  2. Przepraszam, ale czy nie dałabyś rady zmienić czcionkę na odrobinę jaśniejszą? Bo chętnie bym czytała Twoje opowiadanie, ale z tą czcionką nie daję rady ;) Pozdrawiam, Liliana

    OdpowiedzUsuń