25 stycznia 2013

Rozdział II: Narodziny cz. 2


Zgniła Pocztówka Wspomnień

Porwana przez dzikość mojego świata
Zagubiłam się w poszukiwaniu oświecenia
Niebieski deszcz przykrył moje korzenie
I zapomniałam skąd przybyłam

     Umarłam i jestem i żyć będę wiecznie? Nadal nie wierzę, nie mogę, to wydaje się chore, ja wydaję się być chora! Psychicznie umysł wysiada, myśli ciężko się trawią, nie trawią w ogóle, zalegają w środku, uciskają. Brudne wizje, zamglone wspomnienia budzą się we mnie, wyrzuciłam je kiedyś, wracają ponownie, wpychają się, choć nie ma miejsca. Moja głowa jest tak ciężka, taka senna. A może nie chcę wspomóc siebie w zrozumieniu, w oczyszczeniu, może sama bronię się przed przyjęciem tej tezy, bo… bo nie jest taka, jaką chciałam usłyszeć? Z resztą, co ja chciałam usłyszeć?
  - O czym tak myślisz? – Ciotka Matild podeszła do dziewczyny siedzącej w ogrodzie w ten zbyt jasny majowy dzień. Nogi, które blondynka podwinęła wcześniej pod brzuch, objęła teraz uściskiem rąk, utrzymując się w bezpiecznej pozycji, odbijającej od siebie świat. Głowę oparła o ostro zakończone kośćmi kolana i nieobecnie wtuliła wzrok w kamienną ścieżkę, prowadzącą do tej ławki za domem od strony okna z pokoju blondynki.
  - Ojciec– mruknęła, obojętnym głosem. Ostatnio często ton jasnookiej przybierał barwę nienaturalnego bełkotu, wlekącego ze sobą wiązki winy i strachu. Uleczona ze śmierci, popadała wolno w paranoję umysłu, czuła się zniewolona we własnym ciele, obawiała się swobodnie myśleć, żeby pełznące w niej obce ruchy, nie zbudziły się, by nie mrowiły grodziami, dniami w jednym miejscu sumienia. – Chciałabym wiedzieć coś więcej. Dlaczego go nie ma? Powiedzieliście, że zaginął, to prawda? Może on, może on po prostu mnie zostawił?
     Matild kiwnęła głową z rezygnacją. Sami wiedzieli tyle, ile pokwapiła się powiedzieć im policja podczas dochodzenia. Chociaż kobieta nigdy nie kryła niechęci do Marka, nawet po jego zniknięciu nie odczuwała większego żalu bardziej gniew i niepokój. Przejęła się zaginięciem po upływie dni, widząc cierpienie siostrzenicy. Miała temu człowiekowi złe, że omotał jej siostrę, nie gwarantując młodej i naiwnej kobiecie spokojnego życia u swego boku. Wyjeżdżał i zostawiał ją samą z Brooklynne, co dla Matild było karygodnym posunięciem ojca dziewczyny. Sądziła nawet, czego nie zapytała siostry z obawy przed urażeniem kobiety, że Katalin nie znała go za dokładnie tylko pokochała szaleńczą acz młodzieńczą miłością, tlącą się do czasu. Dalsze utrzymywanie z nim kontaktu opierało się na obowiązku, wyłącznie ze względu na córkę, aby żyła w kompletnej rodzinie.
  - Miałam nadzieję, że coś mi zostawił – zaczęła, ubierając twarz w minę zagubionego dziecka, w obraz zakłopotanej nastolatki z myślą, omotania ciotki bezbronnością, ale ten czyn, nie wynikł z chęci blondynki, a perfidności obcego umysłu, rządzącego na przemian z psychiką błękitnookiej. – Coś, co mogłoby być pamiątką po nim, żebym wiedziała, że coś dla niego znaczyłam. – Brooklynne próbowała podejść ciotkę sposobem i zorientować się, czy może nie ukrywa czegoś. Teraz po tym co usłyszała od Augustyna, nie za bardzo ufała istotom ludzkim, zwierzęcym, martwym, ożywionym – niczemu. Nasilone po śmierci dziwne odczucia w trzewiach również grały dużą w role w poczynaniach dziewczyny.
  - Niestety, on chyba nie darzył nas zaufaniem, nie mieliśmy też szansy na poznanie go bliżej – wzruszyła ramionami. Bezsilne emocje opadły na barki kobiety. Za wiele siostrzenicy pomóc nie zdołała. Skruszyła się w sobie i zadygotała z bojaźnią, wezbrały w niej wrażenie szybkiego oddalania się od nastolatki. – Nie odziedziczyłaś po nim nic, nawet urody. – Uśmiechnęła się nikle, zastanawiając się czy dobrze zrobiła, mówiąc te ostatnie słowa.
     Matild zauważyła zmianę w buntowniczym charakterze blondynki, lecz swoje przemyślenia zachowała wewnątrz roztropnej duszy, która podpowiadała rozsądnie, aby nie burzyć spokoju i słabych nici ich wspólnej więzi. Dziewczyna odizolowała się, ucichła, jej słowa, gesty, czyny, nabrały tajemniczego znaczenia. Przerażała kobietę samą swoją osobą, nie rozumiała dlaczego. Na tym krótkim dialogu zakończyły rozmowę, a ciotka udała się do kuchni, gdzie przygotowywała mało wyrafinowany obiad. W domu odetchnęła z ulgą. Powiedziała sobie, że pomoże nastolatce zawsze bez względu na wszystko, nie spodziewała się, że największym problemem w pomocy Brooklynne, okaże się sama dziewczyna. Matild nie wytrzymywała długo w towarzystwie jasnookiej. Przychodziła do niej co dzień, zmuszając swoje opieszałe siły do działania i będąc przy siostrzenicy, chciała odejść, gdzieś daleko i możliwie szybko. Nieobecny wzrok dziewczyny, którym sporadycznie spoglądała na ciotkę, wynurzał na skórę kobiety gęsia skórkę.

     Unikając ponownego zetknięcia się z Matild, udała się do pokoju, wdrapując się zgrabnie po rynnie na piętro kremowego domu. Odkąd przeżyła własną śmierć, nabrała nadzwyczajnych umiejętności, które nie osiągnęły jeszcze pełnych możliwości, przynajmniej tam uważała. Zwinne ruchy, wytrzymałość, zdająca się nie mieć limitu, pomagały w trudach nowej egzystencji. Sama krew sprawiała wrażenie myślącej i nie wypływała z rany, omijając miejsce rozerwanego ciała, pozwalając skórze zrosnąć się. Jednakże Brooklynne nadal nie pogodziła się z nowym wcieleniem, odczuwanym przez organizm, jako choroba. Nieustannie odbierała ból, gnieżdżący się we wnętrzu w nieokreślonym miejscu. Czuła, jak coś przewraca się między trzewiami, ukryty stwór, tak to opisywała w myślach, co spotykało się z mrowieniem w brzuchu, potwierdzającym tezę obcości w ciele. A głowę blondynki rozsadzały szepty, mówiące kwaśnym, kąśliwym tonem, że ktoś nie chce być w niej. Ona nie chce, ona nie chce być w tobie. Wypuść, wypuść ją, ona chce być wolna, chce być gdzie indziej. Takie głosy brzęczały w zakamarkach psychiki, gdy nastawała niewiarygodna cisza. Czasami myślała, że po prostu oszalała, że nie odróżnia rzeczywistości od wykreowanego w wyobraźni świata. Potem tłumaczyła sobie, że to efekt szoku po zdarzeniu, wiadomości i nowym ciele, że przyzwyczai się kiedyś. I tak paranoja zataczała koło. Wątpiła i wierzyła.
     Wieczór nastał, dając pokaz eksplozji gwiazd na płótnie swojego granatu. Niebezpieczny widok. Nieodzownie kojarzyło się to dziewczynie z tamtą nocą, której rok temu zmarła, padając w płytki grób. Zdążyła sobie przypomnieć każdy najdrobniejszy szczegół z minionych wydarzeń, co do ostatniej sekundy przed śmiercią. Dreszcze przechodziły całym ciałem blondynki, gdy wspomniała nawet znikomy urywek przeszłości, kładący na zmysły zimne, oślizgłe dłonie przeznaczenia. Rozwiała zatem kłębiącą się ciemną otoczkę wokół siebie i spragnionym spojrzeniem popatrzyła w dal z zauroczeniem. W widoku za oknem ujawnił się ledwie nadgryziony, majestatyczny, jaskrawością grożący księżyc. Jak w amoku wpatrywała się w niego, zahipnotyzowana tymże wijącym się blaskiem po ciepłych policzkach i twarzy. Jej oczy, jakby przyszyte do wiszącej tarczy, zatapiały się w odległym morzu księżycowej głębi sekretnego spojrzenia władcy nocy. Coś mi przypominasz, rozbudzasz we mnie stwora, koisz go swym złotym blaskiem, rozkochujesz go w sobie. Dlaczego?
     Ten uroczy moment obrócił się niespodziewanie w napływający, wpychany garściami w brzuch ból, kiedy nastolatka zadała pytanie. Żołądek, którym targały nazbyt mocne konwulsje, przyprawiały dziewczynę o uczucie mdłości. Nie mogąc wytrzymać szarpania się mięśni, wbiegła do łazienki, znajdującej się w pobliżu pokoju, przy końcu korytarza. Padając desperacko na podłogę, obiła się o muszlę kolanami, pośpiesznie otwierając klapę z wizerunkiem lilii i zwymiotowała gęstą, lepką krwią, spryskując ceramiczną pokrywę przedmiotu. Perłowa barwa zakryła się bordowym odcieniem. Wraz z wydaleniem z siebie nieznanej zawartości, odeszły wszystkie siły, a sen  ogarnął umysł blondynki, wołając kołysanką dudniącego serca. Czuła, jakby wypluła z żołądka ostatnie resztki życia ludzkiego w postaci nieprzetrawionego malutkiego zarodka dawnego ja. Oparła się o seledynowe kafelki, zdobiące pomieszczenie, nie zważając na światło, które zamrugało i zgasło z brzęknięciem wypalającej się żarówki.
     Światło rozbłysło, migając sporadycznie. Brooklynne obudziła się z sennego osłabienia, zregenerowana po części, po części poddawana dalszym torturom żołądka. Oderwała się od chłodnych kafelek, spoglądając na ubrudzoną muszlę i podłogę zarysowaną wydzieliną. Napaskudziła krwią, jakby ktoś odrąbał rękę dziewczynie, w rzeczywistości tylko zwymiotowała. Spuściła wodę, pozbywając się części śmierdzącej posoki, pochwyciwszy w dłonie szczotkę, zabrała się za doczyszczanie ceramicznej powierzchni, zmywając prawdę o własnym istnieniu. Odświeżone miejsce, pozbawione śladów zawartości żołądka, pchnęło blondynkę do dalszego mycia lepkiej substancji z podłogi. Na ziemi krwista smuga doprowadziła dziewczynę za szafkę z kosmetykami i detergentami.
     Nieopodal wanny ślimaczymi ruchami pełzł po ziemi jasnoczerwony glutowaty twór z widocznymi śladami bordowo – granatowych żył. Wcześniejsze przekonanie, że wypluła coś więcej niż samą krew, potwierdziło się. Mały zarodek przebył długą drogę od muszli po nogi szafki, panicznie uciekając od zawisłej nad nim postaci Brooklynne. Dziewczyna trzymająca szczotkę, uniosła ją w górę, obserwując uważnie mięsistego stworka. Bał się. Jego małe kropkowe oczka, dostrzegły przedmiot kilkakrotnie większy, rzucający cień na drogę, którą pełzł. Zatrzymał się, drżąc, wydzielając wokół siebie malutką plamę krwi. Dziewczyna syknęła, odrzucając niedoszłe narzędzi zbrodni w bok. Posprzątała resztę wraz ze smugą, pozostawioną przez zarodka, ukrytego bezpiecznie pod wanną.

     Andrew kręcił się nerwowo po domu, szukając swojego miejsca. Jak ona mogła! Wrzało mu w umyśle słowami niechęci do siostrzenicy swojej żony. Przeminął czwarty dzień od powrotu dziewczyny z zaświatów, przynajmniej dla mężczyzny zjawiła się niczym duch. Andrew wolał, aby pozostała tam, skąd przyszła drogą powrotną do ich domu i nabrudziła ponownie spokój swoją bezczelną osobą. Udaje świętą, cichą, niewinną dziewczynkę. Myśli, że nie poznam, że nie zorientuje się, co takiego knuje w tym swoim podstępnym łbie? Matild stanowczo za łagodnie ją potraktowała, ona ją wyczuła, wyczuła jej słabość, wie że może robić wszystko. Okropne dziewuszysko wyjechało na rok z kraju, nie informując nas o tym i sądzi, że ujdzie jej to bez konsekwencji? Nie, Matild, nie pozwolę na to. Zatrzymał się przy regale z książkami naprzeciwko okna w salonie. Kątem oka dostrzegł zarys sylwetki jasnowłosej dziewczyny, majaczącej na samym szczycie schodów prowadzących na piętro.
     Siedziała w pokoju nad pustą kartką z ołówkiem w ręku dopóki nie odczuła haratającego uczucia na ciele. Obelgi skierowane w jej stronę, trafiły dokładnie w osobę Brooklynne, wbijając się w plecy niczym strzały do tarczy. Rozwarła rozeźlone ślepia utkwione w opętańczym wyrazie twarzy, jakby nie była sobą. Głowę wygięła nienaturalnie w tył, brakowało kilku centymetrów, aby osiągnęła stuosiemdziesięcio stopniowy obrót szyi. Wstała z dywanu ciągnięta za wodze, złapana przez sidła słów do siatki, ociekających krwią pragnień zniszczenia. Zjawiła się na schodach, patrząc ukradkiem na salon i wuja wysyłającego odczuwalne złe intencje. Zbiegła w dół tupiąc złośliwie, chcąc ewidentnie zdenerwować mężczyznę, pokazać kto rządzi w tym małym zapchlonym domu.
   - Wołałeś mnie? – zapytała, świdrując go wzrokiem, ale nie wymieniając z nim spojrzeń. Andrew zmarszczył czoło, widząc pewną siebie nastolatkę. Obecność dziewczyny była zbędna, zastanawiał się, czy nie zrobiła tego celowo. Z drugiej strony zdziwił go fakt, że pojawiła się akurat wtedy, kiedy w myślach mówił: przyjdź tu, a porachuje się z tobą. Nie, to zwykły zbieg okoliczności. Pomyślał.
   - Nie – rzucił zimnym tonem, odsuwając się dalej. Dziwna, czy Matild nie widzi, że ona jest dziwna. Przerażające dziecko, że też wydano cię na świat! Kiedyś jeszcze potrafiłem znieść jej obecność, widocznie przez rok czasu, oduczyłem się żyć ze smarkulą. – A teraz z łaski swojej daj mi spokój i idź rób, to co zawsze, nic!
   - Miałam wrażenie, że mnie wołałeś. – powiedziała natrętnie, grając na strunach słabych nerwów mężczyzny szarpiącą piosenkę. Uśmiechnęła się ironicznie, to nadłamało opanowanie mężczyzny. Wuj złapał ją za rękę w okolicy nadgarstka ściskając, nie zważając czy zrobi krzywdę blondynce i wygiął w celowy, bolesny sposób.
   - Co ty sobie myślisz?! – wydarł się, zdzierając gardło. Przybliżył się do dziewczyny, patrząc wprost na błękitne tęczówki nastolatki. – Tak łatwo ci nie pójdzie, jak sobie to skrzętnie ułożyłaś!
   - Zostaw mnie! Nie masz prawa tak mnie taktować! – zawołała, szarpiąc się i udając, że ją boli, twarz wygięła w grymas strachu i niezadowolenia. Nie wiedziała czemu to robi, czemu grała poszkodowaną, chociaż sama zabiegała o sprzeczkę.
   - Te sztuczki są… - próbował przemówić nastolatce do rozumu, gdy wpatrując się w zarysowane łzami oczy blondynki, dostrzegł białą kreskę na tęczówce, poruszającą się w robaczych ruchach na tle błękitu. – Twoje oko! – Odepchnął ją w tył. Jasnowłosa upadła na ziemię, przewracając się o fotel, o który zahaczyła nogą. Zadziałało to dosłownie jak elektrowstrząs, jak uderzenie w głowę i wypchanie złych duchów osaczających psychikę.
  - Co moje oko, co z moim okiem? – Odzyskując świadomość, przyłożyła rękę do powieki, dotykając lekkimi stanowczymi ruchami gałki. Przerażona sytuacją, zerwała się na równe nogi i gnana wewnętrzną odrazą do siebie, ruszyła do drzwi wejściowych.   
     Oszołomiony wuj skamieniał. Zobaczył coś, owszem, choć w tym momencie po przeanalizowaniu zdarzenia doszedł do wniosku, że to w szklistym ciele oka, coś po prostu się odbiło. Załzawiona gałka dziewczyny połyskiwała i pochłaniała obraz przedmiotów wokół, uwidaczniając je na swej pokrywie, omamiając zdenerwowanego mężczyznę, tak sądził. Co tutaj się wyprawia, co ta dziewczyna robi! Niemożliwe, że dałem się ponieść, to za dużo, za dużo jak dla mnie.
     Wieczór felernego dnia. Ani Brooklynne, ani Andrew nie wspomnieli nic o porannym zdarzeniu w salonie po powrocie Matild z co sobotnich zakupów.  Dziewczyna ochłonęła na mieście, uciszając wewnętrznego stwora odpowiedzialnego za nerwową atmosferę. Zdając sobie sprawę, że z trudem dźwiga ciężar tego kim jest, postanowiła zadziałać na własną rękę i nie zamierzała czekać na łaskawy znak od Augustyna. Zaszyła się łazience po północy, gdy domownicy poddali się snu. Andrew nie mylił się. Na błękitnej tarczy prawej tęczówki spokojnie drzemało coś, wyglądające na małego robaka utkwionego wewnątrz oka, małego pasożyta loa loa. Widok ten nie zdziwił, tym bardziej nie przeraził Brooklynne. Stwór. Pomyślała nastolatka zamykając powieki. Dopuściła do siebie rzeczywistość, swoją nową rzeczywistość, w której ona i mała nić na oku, tworzyły wspólną całość. Na uległe myśli blondynki robak poruszył się znacznie i z nierównej kreski, stał się wygiętym łukiem, otaczającym w połowie źrenicę.   

  - Muszę pobyć w samotności – wytłumaczyła się Brooklynne, przytykając słuchawkę telefonu z czerwonej budki na jakiejś nieznanej ulicy Londynu. Szum samochodów zakłócał głos ciotki, na co słuch dziewczyny wyostrzył się automatycznie.
  - Nie rób tego – Wystraszona ciotka starała się nakłonić jasnowłosą do zmiany zdania. Ale blondynka nieugięta, wciąż stawiała na swoim postanowieniu. Matild próbowała wiele dni do tego nie dopuścić, próbowała stworzyć odpowiednie warunki dla dojrzewającej nastolatki. Strach wywoływany przez postać dziewczyny znacznie to utrudnił. Kobieta zaciskała gniewnie pięść, gdy nachodziły ją uczucia radość, że dziewczyna wybyła z domu. Nie mogę tak myśleć. Katalin nie wybaczyłaby mi takiego traktowania.  – Jeżeli tym razem coś ci się stanie, nie wybaczę sobie tego!
  - To tylko parę dni, tak trzy, cztery – oznajmiła, wertując wzrokiem uliczny zgiełk zaszyta w zacisznym miejscu. Sama odbierała swoje słowa, jako kłamstwo. To ostateczna ucieczka z domu, do którego nie powróci, co podpowiadała wyostrzona na sytuacje psychika. – Potrzebuję tego, muszę zap… przemyśleć to wszystko, proszę.
  - No, a dokąd pójdziesz? – zapytała pełnym troski i emocjonalnie zabarwionym głosem. Nie ważne, jak źle się czuła w towarzystwie siostrzenicy przez ostatnie dni. Nadal większą częścią siebie uważała ją za własne dziecko.
  - Do Ayrii – wystrzeliła niczym pocisk, jakby obawiała się, że lada chwila zapomni, co zamierzała powiedzieć. W rzeczywistości nie wybierała się tam. – Zamierzam u niej zostać na razie.
    Jeszcze długo wysłuchiwała obaw wypływających z ust ciotki z niebywałą szybkością. Słowa zmartwione i przesycone obrzydzeniem. Dla dziewczyny wszystko okazało się jasne. Ciotka, mimo dobrego podejścia, trzymała wewnątrz niechęć do blondynki. Zrozumiała to słysząc głos, sposób wypowiadania zdań, świadczących o ukrywanych negatywnych emocjach. Miał rację, miał cholerną rację, że nie pasuję do świata ludzi. Tak nie może być, przecież wszystko mogło toczyć jak dawniej, mogło? Wyszła z budki, wbijając się w tłum napływających na nią ludzki, zapominający o tym, co było. Powrót do dawnego świata graniczył z absurdem, postanowiła brnąć dalej, nie obracając się za siebie, chociaż okropnie chciała patrzeć na to, w czym żyła. Próbowała przebyć ulicę wzdłuż Moorfields Eye Hospital zbudowanego z jasnych, czerwonych cegieł, jak wielki kopiec, zbiorowe grobowisko, utrzymane w starym stylu londyńskich kamienic. Nie zdołała. Skręciła w ulicę Peerless, umykając popołudniowemu tłoku.
     Westchnęła, gdy narastało uczucie pustki wewnątrz serca. Miała za złe Augustynowi, że porzucił ją w momencie największego psychicznego rozdarcia i napływających fal niewytłumaczalnych zjawisk zachodzących w organizmie. Bez szerszych wyjaśnień nie potrafiła zrobić spokojnego kroku do przodu, nie zalewając się myślami, krążącymi ponad wszystkim, co ważne i niepotrzebne. Smutny wzrok zderzył się z budynkami, zalegającymi na trasie, dzielonego ze stworem, spojrzenia dziewczyny.

     Uporczywe krakanie dobiegło jasnooką z lewej strony. W normalnym przypadku nie przejęłaby się, ale nowa sytuacja wyjątkowo uczuliła dziewczynę na zwyczajne gesty, taszczące pod sobą drugie dno. Instynkt podpowiadał, to krakanie wymawia twoje imię, i to dotkliwie poruszyło zmysły w pełni rozregulowanej nastolatki. Od zwierzęcia dzieliło błękitnooką około dziesięciu metrów, mimo to zdołała wyłapać wertującym wzrokiem, że dziób istoty jest zamknięty i z takim mankamentem potrafiło, wydawać bezproblemowo odgłosy. Nie jesteś normalny. Stwierdziła, nieustępliwie patrząc na kruka, osiadłego na szczycie ulicznej lampy z gracją poskładanej źle zabawki. W ludzkich oczach widniał jako rozmyta, niewyraźna plama, szkic dający wrażenie, że to ptak. Dla nieludzkiej jasnowłosej postać zwierzęcia rysowała się na tle zmysłu inaczej. Mocny, perfekcyjny wzrok uchwycił najdrobniejsze detale czarnej istoty, od koniuszka dzioba po kraniec najdłuższego pióra z ogona. Oczy stworzenia, które wyglądem sugerowały, że są to granatowe koraliki, przylepione zostały po bokach głowy, budując podejrzany wyraz, prawie groteskowy wygląd. Jedna łapa kruka przypominała posklejane ze sobą, niewypalone zapałki. Również część opierzenia połyskująca aksamitną czernią, przywodziła na myśl powtykane między pióra wstążki. Półprawdziwe i w połowie sztuczne zwierzę wpatrywało się koralikowymi ślepiami w Brooklynne pełnej zaciekawienia mieszanego ze złym przeczuciem.
     Ptak nadął się i wyrzucił całym swym ciałem kolejną porcję nawołujących dźwięków, okrywających dziewczynę otoczką słyszalnych słów. Wzywasz mnie. Przełykając kulę zalegających w gardle trwóg, zbliżyła się do latarni bez pomysłów na dalsze postępowanie. Kruk złośliwie zatrzepotał skrzydłami i odleciał kawałek przed dziewczynę, zesztywniałą od głośnego nagłego ruchu. Zabawkowa istota pachniała nieobliczalnością i czymś znanym dobrze blondynce, choć nie pozwalającym się zidentyfikować. Chcesz, żeby za tobą szła? Nadal umykający jasnowłosej zabawkowy zwierz, ciągnął ją za sobą do miejsca, które znał on sam. Brooklynne darowałaby sobie tę zagrywkę, ale uwagę dziewczyny, przykuła karteczka przywiązana rzemykiem śmiertelnie zaciśniętym na szyi stworzenia. Tylko ta rzecz trzymała nastolatkę przy decyzji, by iść dalej za połówkowym zwierzęciem.  
   Zniknęła kamienna pokrywa miasta, zamieniając się miejscem z zielonym obszarem traw i szczątkowych terenów lasu, to Hyde Park. I nagle świadomość cywilizacji odeszła w chwili niemej i nieznanej zakrywając całe zło kamiennego świata, żyjącym dywanem roślinności. Pochłonęło jasnowłosą do środka istoty chcącej istnieć w zgodzie. Nigdy wcześniej trawa nie była tak miękka, głaszcząca zadrapane od chodników, schowane w butach stopy. I powietrze zbyt czyste, aby starać się, powstrzymać narastający zachwyt, rozpieranych płuc delikatnymi dłońmi egzystencji ponad brudem ludzkich miast. Brooklynne przez moment wydawało się, że kręci się wokół własnej osi, nieświadomie, machinalnie ogląda nowy dom, to w nim pragnęła żyć z dala od wszystkiego hucznego i głośnego. Wtem krakanie ponownie wróciło dziewczynę na ziemię, roztrzaskując bezlitośnie na głazach rzeczywistości. Ocknęła się obolała, wyrwana bezdusznie z idylliczny wyobrażenia parku. Ptak przysiadł na drzewie czekając na wolno wlokącą się blondynkę otępioną uderzeniem niezmąconego szczęścia. Nawoływał ją wytrwale tekturowymi płucami, nabierając łapczywie powietrze. Pomruk gniecenia przy napinaniu i zwężaniu się sztywnych worków papieru, dał się usłyszeć w szumiącym głosie natury. Zniesmaczył błękitnooką, odbierając resztki z euforycznego uczucia.
     Brooklynne nie wyczuwając dokładnie zapachu niebezpieczeństwa ostrożnie poruszała się za zwierzęciem wodzona przez sekrety rozsiane wokół zabawkowego wnętrza. Potrzebowała czasu na wytłumaczenie sobie, czym jest owo zagadkowe stworzenie, zjawiające się z nikąd, pachnące znajomą wonią, bawiące się naiwnością. Układała po trochu kawałki znanych sobie elementów, stając przed decyzją – jest dobry czy zły? Przychodziło to błękitnookiej z niemałym trudem, kiedy stworzenie wciąż umykało przed analizującym spojrzeniem coraz dalej, w coraz spokojniejszą, napełnioną smakiem wody przestrzeń. Tam, gdzie skupisko drzew tworzyło bezludny zagajnik, kruk osiadł na ziemi i nawoływał. Dziewczyna zastanawiała się, w jaki sposób, zabrać karteczkę, przylegającą do jego emanującego martwością ciała. Wybrała postój cztery kopiaste kroki za kukiełkowym zwierzem. Uklękła, równając się ze stworzeniem, przechodząc następnie do pozycji na czworaka i próbując tak przeczołgać się niezgrabnie do kruka. Ziemia wilgotna od wody pochodzącej z jeziora Serpentine, lepiła się do dłoni nastolatki nieprzyjemnie zgrzytając pod naporem ciała dziewczyny.
     Zwierzę poruszyło się gwałtownie zatrzymując Brooklynne w abstrakcyjnej pozycji, utrzymującej się kilka sekund. Sparaliżowana, przygnieciona silnym charakterem praktycznie bez charakterowego stworzenia, zamknęła się w kloszu żalu, niestrawionym smutku, wyrzuconym na wierzch spojrzenia jasnookiej. Ponura, szara atmosfera ostrymi strzałami odchodziła od zabawki. Koralikowe ślepia wychwytywały żałosne próby blondynki starającej się zdobyć przymocowaną rzemykiem rzecz. Inteligentny i cwany ptak rozłożył niekompletne skrzydła, dając pokaz swojej wielkości, a trzeba przyznać, że przewyższał swój żywy pierwowzór dwukrotnie, strasząc potężna postawą godną orła. Rozdziawił dziób, ukazując puste, matowe wnętrze wydające się nie mieć końca, jak czarna dziura przenosząca w otchłań. Czego ty chcesz? Rozsądek milczał, rozsadzony w środku dziewczyny na pył, rozlatujący się po komorach ciała. Milczała cała, włącznie z mięśniami spiętymi sztywno, wymieniając spojrzenia z wygiętym w niezwykłej pozie ptakiem.

     W powietrzu tykający dźwięk monotonnie płyną z martwego dzioba kruka. Brooklynne wyłapując parę ujęć z życia parku za swoich pleców, gdzie pusty krajobraz przemykał wyłącznie wiatr, zmartwiła się brakiem ludzki i szarością wypełzającą na powierzchnię chlorofilowych kolorów zieleni. Przeraźliwie cicho, zbyt cicho, a to oznacza, że coś jest nie tak. Przeniosła wzrok na zwierzę, od którego biła coraz większa ilość tykających uderzeń przywodzących do głowy obraz, utkniętego wewnątrz ciała ptaka zegara nastawionego na godzinę szaleństwa. Otoczony powłoką nieznanego, niepokoju niósł fale, krępujące dobre uczucia. Wydalał bezkształtną serię lepkiej obsesji kontrolującej umysł. Odrywał bezlitośnie od jasnego myślenia, zanurzając w paranoicznych odczuciach. Zamykał w odcieniu koralikowych, nieruchomych ślepi obserwujących w ciszy. Zdawał się mocniej ingerować w funkcjonowanie organizmu dziewczyny niż ona sama. Gubił blondynkę we własnych chorych wyobrażeniach, pojawiających się w umyśle. Bojaźń obrysowała kontury oczu sinymi krechami. Brwi ułożyły się w pozie, sugerującej nieprzechodzący w niepamięć lęk.
    Tykanie przyśpieszyło, nasilając swoje decybele. Błękitnooka z ledwością rozpoznawała źródło buczącego dźwięku, nie potrafiąc stwierdzić czy to od kruka, czy już w obszarze głowy. Czy to wciąż tykanie, czy początkujące grożące słowa z przytłumionym znaczeniem. Zdezorientowana chwyciła za pokręcone włosy, zamykając na nich gorliwie dłonie wybałuszone żyłami i kośćmi uwypuklającymi suchą, spękaną skórę mieniącą się bladością.
   - Przestań! – wycedziła przez zaciśnięte zęby, mrużąc oczy podczas patrzenia zwierzęce lśniące pióra i aksamit wstążek falujących przy lekkim wodnistym wietrze znad jeziora.
     Kruk złożył skrzydła i przytkał z klapnięciem dziób, zastygając w rzeźbowej formie. Stłumione tykanie biło dudniąco z samego wypatroszonego wnętrza ptaka, przeradzając się wolno w mozolne łomotanie, jakby o metal poprzedzane krzykiem wysiłku.
    Ucichło, wszystko ucichło. W jednym momencie, niewidzialnym geście zrywania świat został oddarty z wszelakiego głosu. I tylko oczy sugerowały, że szumi wiatr, gdy drzewa kołysały się w swawolnym rytmie tańca umarłych. Spoglądała ostrożnie na zwierzę, którego poważnie zaczęła się bać i darzyć szczerymi obawami zimno pełznącymi po ciele. Kruk znieruchomiał, chociaż przez ostatnie kilka minut, nie poruszał się w aktualnym stanie widocznie zastygł w śmiertelnej pozie, kiedy na ziemi zaznaczył się jasną linią, pulsujący okrąg, zamykający zwierzę w obrębie. Brooklynne rejestrowała, powielające się zdarzenia w przyspieszonym tempie, jak trawa w środku jarzącego się pierścienia pożółkła, skarłowaciała i rozsypała się w drobny brudno-złoty pył. Złocisty proszek o piaskowej konsystencji okrężnymi ruchami, jak w mieszających się kotle, wpadał w głąb ziemi do istniejącej, nie ujawniająca się wcześniej oczom dziury.  I wraz z siłą wciągania rzeczy z okręgu kruk zatapiał się w pylistych odmętach klepsydrowej kolumny, włożonej pod pokrywę parku. W ostateczności z kolistego obszaru, pozostał ziejący czarnością dół, wypełniony ciemną mgiełką, kleistą substancji, w której utknął osmolony ptak, posuwający się minimalnie w głębię.

     Dziewczyna odzyskując resztki potarganej świadomości nagłym i precyzyjnym ruchem, rzuciła się, opierając ciałem o brzeg dziury o średnicy pół metra, sięgając ręką w czeluść. Obślizgła maź ocierała się o skórę dziewczyny z kocią zaciekłością, drapiąc od czasu do czasu mglistymi pazurami kogoś zamieszkałego w środku. Brooklynne brodząc w otchłani mgły, odszukała opuszkami palców gładkie i przyjemne w dotyku pióra zwierzęcia. Zacisnęła niewyobrażalną siłą szyję wraz z głową ptaka, mając zagwarantowaną w dłoni, zwiniętą karteczkę. Wydostanie ręki nie przyszło tak łatwo, jak zanurzenie w breji. Przeciwstawiała się oporom stawianym przez oplatającą substancję, ciągnąc ku górze rękę z wielkim bólem naciągania kończyny. Podczas gdy rozpaczliwie próbowała, wyrwać się z tego uścisku, stukające sztywnymi palcami obce dłonie z mglistej rzeczy, kierowały ją w nieznany dół, tak silnie, że policzki odczuły muśnięcie mgły, kiedy twarz blondynki, znalazła się milimetr nad powierzchnią dołu. Dodana przez strach energia, pozwoliła jasnookiej unieść się nieco wyżej, do pozycji klęczącej z  przykurczoną postawą kręgosłupa, chylącego się do ziemi, walcząc z ostatnimi uściskami.
    Myśląc, że podołała wyzwaniu rzuconym przez istoty z dziury, uśmiechnęła się z triumfem do siebie, trzymając koralikowy łeb ptaka. Niespodziewane zatrzęsienie się ziemi, spowodowało chwilową nieuwagę ze strony dziewczyny i mgliste ręce ponownie pochwyciły dłoń jasnowłosej, nie wciągając kończyny w głąb otchłani. Kolejne drobne trzęsienie i dół się nadął, niczym bańka mydlana, powiększająca rozmiar swojego przezroczystego, mazistego klosza. Mglisty bąbel sięgał prawie nasady nosa nastolatki i śmierdział rozkładającą się materią. Drżący oddech wychodzący z ust Brooklynne, obijał się o powierzchnię substancji, powodując marszczenie bańki i drgania biegnące po całej powierzchni mydliny dusz. Wiedziała, że pęknie, jeżeli dalej będzie tak dyszeć, jednakże nie zdołała, powstrzymać mimowolnego odruchu kontrolowanych nerwami płuc. Im więcej myślała, żeby uspokoić się, tym silniej napinały się mięsnie oddechowe, zwiększając wyrzut oddechu z tchawicy. W ostatecznym uderzeniu powietrza z ust blondynki mazisty klosz przebił się ostrym wydechem i buchnął dźwiękiem rozsadzanego przez bombę ciała człowieka, rozsypując kawałki miękkiego mglistego tworu na boki. Jedna część wpadła do oka dziewczyny.
   - Cholera! – syknęła ze złością, ścierając pospiesznie palącą substancję, rozmytą się po gałce.
     Wróciły dźwięki, zabrane przez nieznaną osobę, pozostawiającą świat w bezdźwięcznych domysłach zagubienia. Szum wody i wiosenny wiatr przebijały się przez przeraźliwe krzyki dochodzące z dołu, wibrujące w pustej przestrzeni. To płacz niemowlęcia przeraźliwie wołający o pomoc ze strachu, z braku matczynej opieki, utkwiony w zimnym miejscu. Smutny, a zarazem przesycony złością, że żaden nie stoi nad jego grobem, nie opłakuje, nie pamięta, pozostawił na pastwę zapomnienia po śmierci. Doprowadzał dziewczynę do szaleństwa bardziej niż brak jakichkolwiek odgłosów. Brooklynne przyzwyczajając się do płaczu, podświadomie wyeliminowała go ze słuchu, zagłębiając się w łomot własnego serca, wzrokiem lustrując, falujące kontury dłoni, pochodzących z czeluści, trzymających jej rękę. Na moment znieruchomiała, zaprzestała walki z czymś, zauważając uspokojenie się mglistej burzy. Jakiś czas później właściciele rąk z otchłani, zassali kończynę blondynki po bark do czeluści dołu. Oddała zduszony krzyk zdziwienia na zaistniałą sytuację, tego się nie spodziewała. Okrągłe krańce dziury zwęziły się do rozmiaru ręki błękitnookiej, ściskając skórę, wrzynając się ostrym brzegiem. Zamknęła mocno oczy, wykrzywiła usta w grymasie narastającego cierpienia, czując kurczącą się pętle, odcinającą dopływ krwi do dalszej części kończyny. Zawrót głowy, osłabienie, jasne kropki przed wzrokiem i rozmyty obraz dopełniany świszczeniem w zakamarkach głowy, potem zarejestrowała urywki niemrawego lotu i głuche uderzenie w jedno z drzew, wyrastających za nią. Korona zabrzęczała od poruszenia pniem i parę liści opadło na ziemię wokół półprzytomnej jasnowłosej. Odmęt wraz z odległymi krzykami dziecięcej agonii, zamknął się, bulgocząc i pozostawiając jałową, wypaloną ziemię, parującą resztkami mgły. Wypchana przez dół nieustannie i nieświadomie ściskała upragnioną karteczkę i koralikowe oczy kruka. Pozbierała się w sobie.
    Rozwinęła połamane, zsiniałe palce, od morderczego uścisku. Nieostrym wzrokiem ujęła widok skrawka papieru. Wytarmoszona oparła się wygodnie o gniotącą plecy korę, by w spokoju odczytać zawartość, wysłanego kukiełkowym krukiem listu. „Hotel Oliver, Brooklynne” pisało na środku, a niżej niewyraźnym pismem, uwieczniony został podpis „Augustyn”. Uniosła brwi, nadzwyczaj zdziwiona. I to wszystko?

     Nim wróciła do stanu sprzed akcji z dołem parę godzin, zleciało dziewczynie na regeneracji, dosłownie wyssanych sił przez głodne istoty z dziury. Mimo odpoczynku, przy chroniącym od słońca drzewie pokiereszowana ręka, dawała wyraźne znaki, że coś z nią nie tak, że coś w niej tkwi i chce wyjść na zewnątrz, kując w warstwie pod skórą. Poprzysięgła sobie, że jeżeli spotka Augustyna, wygarnie mu wszystko pytając wcześniej, o wszystkie niejasności napotkane na drodze od Phoenix do Londynu. A jeśli nabierze wprawy i sił we władaniu półmartwym ciałem, rozprawi się z aroganckim dziwnookim.
     Teraz zapanowała noc i nikt nie widział zmęczenia na twarzy nastolatki, kiedy szła pociemniałą ulicą, włócząc nogami po ziemi. Całe szczęście. Punktem docelowym, wypatrywanym spragnionym spojrzeniem był London Eye, naprzeciwko którego, po drugiej stronie rzeki stał stary, zabytkowy hotel z wieku dziewiętnastego. Hotel Olivier czekał na osobę Brooklynne z otoczką tajemnych wyczuwalnych z daleka. Blondynka nie wiedziała czemu doskonale zna drogę. Znajdował się na, w równym stopniu nieznanej co hotel, choć umysł wskazywał gdzie jest, ulicy Horse Guards Ave, kontaktującej się bezpośrednią z brzegiem Tamizy.
     Weszła do budynku, w którym przyjemnie grały światła wystawnych żyrandoli. Nie zaważając, co dzieje się wokół niej, mknęła okrągłą salą. Nie przejęła się uściskiem barków, dotyku obcych rąk osoby podeszłej do niej poza zasięgiem wzroku nastolatki, prowadzącej ją gdzieś, czego nie zarejestrowała, tracąc kontakt ze świadomością.     




6 komentarzy:

  1. Rozdział 5 zachwycił mnie tak samo jak pozostałe. Szamańska kukiełka twojego autorstwa po prostu super. Czekam na kolejne. I dzięki za cynk o nowym opowiadaniu. A gdybym zapomniała. W spamie zostawiłam info o poprawionym rozdziale. Mam nadzieję że ci się spodoba.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dreszcze nie daja mi nawet chwili spokoju.
    Robi się coraz geściej, coraz ciekawie i myślałam, ze to juz nie mozliwe, ale tez coraz mrocznie!
    Nie sposob sie oderwac. Wiele fragmentów czytam trochę jak metafory, interpretując je sobie na rozne sposoby. Takie mam wrazenie wlasnie niejednej drzemiacej tu głębi ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Nominowałam cię do Liebster Award ;D Szczegóły tutaj: http://czarne-serca.blogspot.com/p/liebster-award.html

    OdpowiedzUsuń
  4. Siedzę tak przed ekranem komputera i próbuję sklecić coś, co oddawało by uczucia, które naszły mnie w czasie czytania. Nie potrafię.
    Masz niesamowity talent, styl, w którym się zakochałam, historię, od której nie sposób się oderwać.
    Czekam na ciąg dalszy.

    Pozdrawiam,
    Kincaid

    OdpowiedzUsuń
  5. Ocena twojego bloga została opublikowana.
    [krytyka-dla-odwaznych]
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  6. To było z lekka przerażające. W ogóle Brooklynne jest niepokojąca (jeśli to słowo w ogóle tutaj pasuje i ma sens).
    Podoba mi się ta przemiana Brook, oj bardzo. Stała się taka lekko... psychopatyczna?
    Hihi.
    Pozdrawiam
    druga-strona-swiata

    OdpowiedzUsuń