Zgniła
Pocztówka Wspomnień
Porwana przez dzikość
mojego świata
Zagubiłam się w
poszukiwaniu oświecenia
Niebieski deszcz
przykrył moje korzenie
I zapomniałam skąd
przybyłam
Umarłam i jestem i żyć będę
wiecznie? Nadal nie wierzę, nie mogę, to wydaje się chore, ja wydaję się być
chora! Psychicznie umysł wysiada, myśli ciężko się trawią, nie trawią w ogóle,
zalegają w środku, uciskają. Brudne wizje, zamglone wspomnienia budzą się we
mnie, wyrzuciłam je kiedyś, wracają ponownie, wpychają się, choć nie ma
miejsca. Moja głowa jest tak ciężka, taka senna. A może nie chcę wspomóc siebie
w zrozumieniu, w oczyszczeniu, może sama bronię się przed przyjęciem tej tezy,
bo… bo nie jest taka, jaką chciałam usłyszeć? Z resztą, co ja chciałam
usłyszeć?
- O czym tak myślisz? –
Ciotka Matild podeszła do dziewczyny siedzącej w ogrodzie w ten zbyt jasny
majowy dzień. Nogi, które blondynka podwinęła wcześniej pod brzuch, objęła
teraz uściskiem rąk, utrzymując się w bezpiecznej pozycji, odbijającej od
siebie świat. Głowę oparła o ostro zakończone kośćmi kolana i nieobecnie
wtuliła wzrok w kamienną ścieżkę, prowadzącą do tej ławki za domem od strony
okna z pokoju blondynki.
- Ojciec– mruknęła,
obojętnym głosem. Ostatnio często ton jasnookiej przybierał barwę
nienaturalnego bełkotu, wlekącego ze sobą wiązki winy i strachu. Uleczona ze
śmierci, popadała wolno w paranoję umysłu, czuła się zniewolona we własnym
ciele, obawiała się swobodnie myśleć, żeby pełznące w niej obce ruchy, nie
zbudziły się, by nie mrowiły grodziami, dniami w jednym miejscu sumienia. –
Chciałabym wiedzieć coś więcej. Dlaczego go nie ma? Powiedzieliście, że
zaginął, to prawda? Może on, może on po prostu mnie zostawił?
Matild
kiwnęła głową z rezygnacją. Sami wiedzieli tyle, ile pokwapiła się powiedzieć
im policja podczas dochodzenia. Chociaż kobieta nigdy nie kryła niechęci do Marka,
nawet po jego zniknięciu nie odczuwała większego żalu bardziej gniew i
niepokój. Przejęła się zaginięciem po upływie dni, widząc cierpienie siostrzenicy.
Miała temu człowiekowi złe, że omotał jej siostrę, nie gwarantując młodej i
naiwnej kobiecie spokojnego życia u swego boku. Wyjeżdżał i zostawiał ją samą z
Brooklynne, co dla Matild było karygodnym posunięciem ojca dziewczyny. Sądziła
nawet, czego nie zapytała siostry z obawy przed urażeniem kobiety, że Katalin
nie znała go za dokładnie tylko pokochała szaleńczą acz młodzieńczą miłością,
tlącą się do czasu. Dalsze utrzymywanie z nim kontaktu opierało się na
obowiązku, wyłącznie ze względu na córkę, aby żyła w kompletnej rodzinie.
- Miałam nadzieję, że coś mi
zostawił – zaczęła, ubierając twarz w minę zagubionego dziecka, w obraz
zakłopotanej nastolatki z myślą, omotania ciotki bezbronnością, ale ten czyn,
nie wynikł z chęci blondynki, a perfidności obcego umysłu, rządzącego na
przemian z psychiką błękitnookiej. – Coś, co mogłoby być pamiątką po nim, żebym
wiedziała, że coś dla niego znaczyłam. – Brooklynne próbowała podejść ciotkę
sposobem i zorientować się, czy może nie ukrywa czegoś. Teraz po tym co
usłyszała od Augustyna, nie za bardzo ufała istotom ludzkim, zwierzęcym,
martwym, ożywionym – niczemu. Nasilone po śmierci dziwne odczucia w trzewiach
również grały dużą w role w poczynaniach dziewczyny.
- Niestety, on chyba nie
darzył nas zaufaniem, nie mieliśmy też szansy na poznanie go bliżej – wzruszyła
ramionami. Bezsilne emocje opadły na barki kobiety. Za wiele siostrzenicy pomóc
nie zdołała. Skruszyła się w sobie i zadygotała z bojaźnią, wezbrały w niej
wrażenie szybkiego oddalania się od nastolatki. – Nie odziedziczyłaś po nim
nic, nawet urody. – Uśmiechnęła się nikle, zastanawiając się czy dobrze
zrobiła, mówiąc te ostatnie słowa.
Matild
zauważyła zmianę w buntowniczym charakterze blondynki, lecz swoje przemyślenia
zachowała wewnątrz roztropnej duszy, która podpowiadała rozsądnie, aby nie
burzyć spokoju i słabych nici ich wspólnej więzi. Dziewczyna odizolowała się,
ucichła, jej słowa, gesty, czyny, nabrały tajemniczego znaczenia. Przerażała
kobietę samą swoją osobą, nie rozumiała dlaczego. Na tym krótkim dialogu
zakończyły rozmowę, a ciotka udała się do kuchni, gdzie przygotowywała mało
wyrafinowany obiad. W domu odetchnęła z ulgą. Powiedziała sobie, że pomoże
nastolatce zawsze bez względu na wszystko, nie spodziewała się, że największym problemem
w pomocy Brooklynne, okaże się sama dziewczyna. Matild nie wytrzymywała długo w
towarzystwie jasnookiej. Przychodziła do niej co dzień, zmuszając swoje
opieszałe siły do działania i będąc przy siostrzenicy, chciała odejść, gdzieś
daleko i możliwie szybko. Nieobecny wzrok dziewczyny, którym sporadycznie
spoglądała na ciotkę, wynurzał na skórę kobiety gęsia skórkę.
Unikając
ponownego zetknięcia się z Matild, udała się do pokoju, wdrapując się zgrabnie
po rynnie na piętro kremowego domu. Odkąd przeżyła własną śmierć, nabrała
nadzwyczajnych umiejętności, które nie osiągnęły jeszcze pełnych możliwości,
przynajmniej tam uważała. Zwinne ruchy, wytrzymałość, zdająca się nie mieć
limitu, pomagały w trudach nowej egzystencji. Sama krew sprawiała wrażenie
myślącej i nie wypływała z rany, omijając miejsce rozerwanego ciała, pozwalając
skórze zrosnąć się. Jednakże Brooklynne nadal nie pogodziła się z nowym
wcieleniem, odczuwanym przez organizm, jako choroba. Nieustannie odbierała ból,
gnieżdżący się we wnętrzu w nieokreślonym miejscu. Czuła, jak coś przewraca się
między trzewiami, ukryty stwór, tak to opisywała w myślach, co spotykało się z
mrowieniem w brzuchu, potwierdzającym tezę obcości w ciele. A głowę blondynki
rozsadzały szepty, mówiące kwaśnym, kąśliwym tonem, że ktoś nie chce być w
niej. Ona nie chce, ona nie chce być w
tobie. Wypuść, wypuść ją, ona chce być wolna, chce być gdzie indziej. Takie
głosy brzęczały w zakamarkach psychiki, gdy nastawała niewiarygodna cisza.
Czasami myślała, że po prostu oszalała, że nie odróżnia rzeczywistości od
wykreowanego w wyobraźni świata. Potem tłumaczyła sobie, że to efekt szoku po
zdarzeniu, wiadomości i nowym ciele, że przyzwyczai się kiedyś. I tak paranoja
zataczała koło. Wątpiła i wierzyła.
Wieczór
nastał, dając pokaz eksplozji gwiazd na płótnie swojego granatu. Niebezpieczny widok. Nieodzownie
kojarzyło się to dziewczynie z tamtą nocą, której rok temu zmarła, padając w
płytki grób. Zdążyła sobie przypomnieć każdy najdrobniejszy szczegół z
minionych wydarzeń, co do ostatniej sekundy przed śmiercią. Dreszcze
przechodziły całym ciałem blondynki, gdy wspomniała nawet znikomy urywek
przeszłości, kładący na zmysły zimne, oślizgłe dłonie przeznaczenia. Rozwiała
zatem kłębiącą się ciemną otoczkę wokół siebie i spragnionym spojrzeniem popatrzyła
w dal z zauroczeniem. W widoku za oknem ujawnił się ledwie nadgryziony,
majestatyczny, jaskrawością grożący księżyc. Jak w amoku wpatrywała się w
niego, zahipnotyzowana tymże wijącym się blaskiem po ciepłych policzkach i
twarzy. Jej oczy, jakby przyszyte do wiszącej tarczy, zatapiały się w odległym
morzu księżycowej głębi sekretnego spojrzenia władcy nocy. Coś mi przypominasz, rozbudzasz we mnie stwora, koisz go swym złotym
blaskiem, rozkochujesz go w sobie. Dlaczego?
Ten uroczy
moment obrócił się niespodziewanie w napływający, wpychany garściami w brzuch
ból, kiedy nastolatka zadała pytanie. Żołądek, którym targały nazbyt mocne
konwulsje, przyprawiały dziewczynę o uczucie mdłości. Nie mogąc wytrzymać
szarpania się mięśni, wbiegła do łazienki, znajdującej się w pobliżu pokoju,
przy końcu korytarza. Padając desperacko na podłogę, obiła się o muszlę
kolanami, pośpiesznie otwierając klapę z wizerunkiem lilii i zwymiotowała
gęstą, lepką krwią, spryskując ceramiczną pokrywę przedmiotu. Perłowa barwa zakryła
się bordowym odcieniem. Wraz z wydaleniem z siebie nieznanej zawartości,
odeszły wszystkie siły, a sen ogarnął umysł blondynki, wołając kołysanką
dudniącego serca. Czuła, jakby wypluła z żołądka ostatnie resztki życia
ludzkiego w postaci nieprzetrawionego malutkiego zarodka dawnego ja. Oparła się
o seledynowe kafelki, zdobiące pomieszczenie, nie zważając na światło, które
zamrugało i zgasło z brzęknięciem wypalającej się żarówki.
Światło
rozbłysło, migając sporadycznie. Brooklynne obudziła się z sennego osłabienia,
zregenerowana po części, po części poddawana dalszym torturom żołądka. Oderwała
się od chłodnych kafelek, spoglądając na ubrudzoną muszlę i podłogę zarysowaną
wydzieliną. Napaskudziła krwią, jakby ktoś odrąbał rękę dziewczynie, w
rzeczywistości tylko zwymiotowała. Spuściła wodę, pozbywając się części
śmierdzącej posoki, pochwyciwszy w dłonie szczotkę, zabrała się za
doczyszczanie ceramicznej powierzchni, zmywając prawdę o własnym istnieniu.
Odświeżone miejsce, pozbawione śladów zawartości żołądka, pchnęło blondynkę do
dalszego mycia lepkiej substancji z podłogi. Na ziemi krwista smuga
doprowadziła dziewczynę za szafkę z kosmetykami i detergentami.
Nieopodal
wanny ślimaczymi ruchami pełzł po ziemi jasnoczerwony glutowaty twór z
widocznymi śladami bordowo – granatowych żył. Wcześniejsze przekonanie, że
wypluła coś więcej niż samą krew, potwierdziło się. Mały zarodek przebył długą
drogę od muszli po nogi szafki, panicznie uciekając od zawisłej nad nim postaci
Brooklynne. Dziewczyna trzymająca szczotkę, uniosła ją w górę, obserwując uważnie
mięsistego stworka. Bał się. Jego małe kropkowe oczka, dostrzegły przedmiot
kilkakrotnie większy, rzucający cień na drogę, którą pełzł. Zatrzymał się,
drżąc, wydzielając wokół siebie malutką plamę krwi. Dziewczyna syknęła,
odrzucając niedoszłe narzędzi zbrodni w bok. Posprzątała resztę wraz ze smugą,
pozostawioną przez zarodka, ukrytego bezpiecznie pod wanną.
Andrew
kręcił się nerwowo po domu, szukając swojego miejsca. Jak ona mogła! Wrzało mu w umyśle słowami niechęci do siostrzenicy
swojej żony. Przeminął czwarty dzień od powrotu dziewczyny z zaświatów,
przynajmniej dla mężczyzny zjawiła się niczym duch. Andrew wolał, aby pozostała
tam, skąd przyszła drogą powrotną do ich domu i nabrudziła ponownie spokój
swoją bezczelną osobą. Udaje świętą, cichą,
niewinną dziewczynkę. Myśli, że nie poznam, że nie zorientuje się, co takiego
knuje w tym swoim podstępnym łbie? Matild stanowczo za łagodnie ją
potraktowała, ona ją wyczuła, wyczuła jej słabość, wie że może robić wszystko.
Okropne dziewuszysko wyjechało na rok z kraju, nie informując nas o tym i
sądzi, że ujdzie jej to bez konsekwencji? Nie, Matild, nie pozwolę na to.
Zatrzymał się przy regale z książkami naprzeciwko okna w salonie. Kątem oka
dostrzegł zarys sylwetki jasnowłosej dziewczyny, majaczącej na samym szczycie
schodów prowadzących na piętro.
Siedziała
w pokoju nad pustą kartką z ołówkiem w ręku dopóki nie odczuła haratającego
uczucia na ciele. Obelgi skierowane w jej stronę, trafiły dokładnie w osobę
Brooklynne, wbijając się w plecy niczym strzały do tarczy. Rozwarła rozeźlone
ślepia utkwione w opętańczym wyrazie twarzy, jakby nie była sobą. Głowę wygięła
nienaturalnie w tył, brakowało kilku centymetrów, aby osiągnęła
stuosiemdziesięcio stopniowy obrót szyi. Wstała z dywanu ciągnięta za wodze,
złapana przez sidła słów do siatki, ociekających krwią pragnień zniszczenia.
Zjawiła się na schodach, patrząc ukradkiem na salon i wuja wysyłającego
odczuwalne złe intencje. Zbiegła w dół tupiąc złośliwie, chcąc ewidentnie
zdenerwować mężczyznę, pokazać kto rządzi w tym małym zapchlonym domu.
- Wołałeś mnie? –
zapytała, świdrując go wzrokiem, ale nie wymieniając z nim spojrzeń. Andrew
zmarszczył czoło, widząc pewną siebie nastolatkę. Obecność dziewczyny była
zbędna, zastanawiał się, czy nie zrobiła tego celowo. Z drugiej strony zdziwił
go fakt, że pojawiła się akurat wtedy, kiedy w myślach mówił: przyjdź tu, a
porachuje się z tobą. Nie, to zwykły
zbieg okoliczności. Pomyślał.
- Nie – rzucił zimnym
tonem, odsuwając się dalej. Dziwna, czy
Matild nie widzi, że ona jest dziwna. Przerażające dziecko, że też wydano cię
na świat! Kiedyś jeszcze potrafiłem znieść jej obecność, widocznie przez rok
czasu, oduczyłem się żyć ze smarkulą. – A teraz z łaski swojej daj mi
spokój i idź rób, to co zawsze, nic!
- Miałam wrażenie, że
mnie wołałeś. – powiedziała natrętnie, grając na strunach słabych nerwów
mężczyzny szarpiącą piosenkę. Uśmiechnęła się ironicznie, to nadłamało
opanowanie mężczyzny. Wuj złapał ją za rękę w okolicy nadgarstka ściskając, nie
zważając czy zrobi krzywdę blondynce i wygiął w celowy, bolesny sposób.
- Co ty sobie
myślisz?! – wydarł się, zdzierając gardło. Przybliżył się do dziewczyny,
patrząc wprost na błękitne tęczówki nastolatki. – Tak łatwo ci nie pójdzie, jak
sobie to skrzętnie ułożyłaś!
- Zostaw mnie! Nie
masz prawa tak mnie taktować! – zawołała, szarpiąc się i udając, że ją boli,
twarz wygięła w grymas strachu i niezadowolenia. Nie wiedziała czemu to robi,
czemu grała poszkodowaną, chociaż sama zabiegała o sprzeczkę.
- Te sztuczki są… -
próbował przemówić nastolatce do rozumu, gdy wpatrując się w zarysowane łzami
oczy blondynki, dostrzegł białą kreskę na tęczówce, poruszającą się w robaczych
ruchach na tle błękitu. – Twoje oko! – Odepchnął ją w tył. Jasnowłosa upadła na
ziemię, przewracając się o fotel, o który zahaczyła nogą. Zadziałało to
dosłownie jak elektrowstrząs, jak uderzenie w głowę i wypchanie złych duchów
osaczających psychikę.
- Co moje oko, co z moim
okiem? – Odzyskując świadomość, przyłożyła rękę do powieki, dotykając lekkimi
stanowczymi ruchami gałki. Przerażona sytuacją, zerwała się na równe nogi i
gnana wewnętrzną odrazą do siebie, ruszyła do drzwi wejściowych.
Oszołomiony wuj skamieniał. Zobaczył coś, owszem, choć w tym momencie po
przeanalizowaniu zdarzenia doszedł do wniosku, że to w szklistym ciele oka, coś
po prostu się odbiło. Załzawiona gałka dziewczyny połyskiwała i pochłaniała
obraz przedmiotów wokół, uwidaczniając je na swej pokrywie, omamiając
zdenerwowanego mężczyznę, tak sądził. Co
tutaj się wyprawia, co ta dziewczyna robi! Niemożliwe, że dałem się ponieść, to
za dużo, za dużo jak dla mnie.
Wieczór
felernego dnia. Ani Brooklynne, ani Andrew nie wspomnieli nic o porannym
zdarzeniu w salonie po powrocie Matild z co sobotnich zakupów. Dziewczyna
ochłonęła na mieście, uciszając wewnętrznego stwora odpowiedzialnego za nerwową
atmosferę. Zdając sobie sprawę, że z trudem dźwiga ciężar tego kim jest,
postanowiła zadziałać na własną rękę i nie zamierzała czekać na łaskawy znak od
Augustyna. Zaszyła się łazience po północy, gdy domownicy poddali się snu.
Andrew nie mylił się. Na błękitnej tarczy prawej tęczówki spokojnie drzemało
coś, wyglądające na małego robaka utkwionego wewnątrz oka, małego pasożyta loa loa. Widok ten nie zdziwił, tym
bardziej nie przeraził Brooklynne. Stwór.
Pomyślała nastolatka zamykając powieki. Dopuściła do siebie rzeczywistość,
swoją nową rzeczywistość, w której ona i mała nić na oku, tworzyły wspólną
całość. Na uległe myśli blondynki robak poruszył się znacznie i z nierównej
kreski, stał się wygiętym łukiem, otaczającym w połowie źrenicę.
- Muszę pobyć w samotności –
wytłumaczyła się Brooklynne, przytykając słuchawkę telefonu z czerwonej budki
na jakiejś nieznanej ulicy Londynu. Szum samochodów zakłócał głos ciotki, na co
słuch dziewczyny wyostrzył się automatycznie.
- Nie rób tego – Wystraszona
ciotka starała się nakłonić jasnowłosą do zmiany zdania. Ale blondynka
nieugięta, wciąż stawiała na swoim postanowieniu. Matild próbowała wiele dni do
tego nie dopuścić, próbowała stworzyć odpowiednie warunki dla dojrzewającej
nastolatki. Strach wywoływany przez postać dziewczyny znacznie to utrudnił.
Kobieta zaciskała gniewnie pięść, gdy nachodziły ją uczucia radość, że
dziewczyna wybyła z domu. Nie mogę tak
myśleć. Katalin nie wybaczyłaby mi takiego
traktowania. – Jeżeli tym razem coś ci się stanie, nie wybaczę sobie
tego!
- To tylko parę dni, tak
trzy, cztery – oznajmiła, wertując wzrokiem uliczny zgiełk zaszyta w zacisznym
miejscu. Sama odbierała swoje słowa, jako kłamstwo. To ostateczna ucieczka z
domu, do którego nie powróci, co podpowiadała wyostrzona na sytuacje psychika.
– Potrzebuję tego, muszę zap… przemyśleć to wszystko, proszę.
- No, a dokąd pójdziesz? –
zapytała pełnym troski i emocjonalnie zabarwionym głosem. Nie ważne, jak źle
się czuła w towarzystwie siostrzenicy przez ostatnie dni. Nadal większą częścią
siebie uważała ją za własne dziecko.
- Do Ayrii – wystrzeliła
niczym pocisk, jakby obawiała się, że lada chwila zapomni, co zamierzała
powiedzieć. W rzeczywistości nie wybierała się tam. – Zamierzam u niej zostać
na razie.
Jeszcze długo
wysłuchiwała obaw wypływających z ust ciotki z niebywałą szybkością. Słowa
zmartwione i przesycone obrzydzeniem. Dla dziewczyny wszystko okazało się jasne.
Ciotka, mimo dobrego podejścia, trzymała wewnątrz niechęć do blondynki.
Zrozumiała to słysząc głos, sposób wypowiadania zdań, świadczących o ukrywanych
negatywnych emocjach. Miał rację, miał
cholerną rację, że nie pasuję do świata ludzi. Tak nie może być, przecież
wszystko mogło toczyć jak dawniej, mogło? Wyszła z budki, wbijając się w
tłum napływających na nią ludzki, zapominający o tym, co było. Powrót do
dawnego świata graniczył z absurdem, postanowiła brnąć dalej, nie obracając się
za siebie, chociaż okropnie chciała patrzeć na to, w czym żyła. Próbowała przebyć
ulicę wzdłuż Moorfields Eye Hospital zbudowanego z jasnych, czerwonych cegieł,
jak wielki kopiec, zbiorowe grobowisko, utrzymane w starym stylu londyńskich
kamienic. Nie zdołała. Skręciła w ulicę Peerless, umykając popołudniowemu
tłoku.
Westchnęła,
gdy narastało uczucie pustki wewnątrz serca. Miała za złe Augustynowi, że
porzucił ją w momencie największego psychicznego rozdarcia i napływających fal
niewytłumaczalnych zjawisk zachodzących w organizmie. Bez szerszych wyjaśnień
nie potrafiła zrobić spokojnego kroku do przodu, nie zalewając się myślami,
krążącymi ponad wszystkim, co ważne i niepotrzebne. Smutny wzrok zderzył się z
budynkami, zalegającymi na trasie, dzielonego ze stworem, spojrzenia
dziewczyny.
Uporczywe
krakanie dobiegło jasnooką z lewej strony. W normalnym przypadku nie przejęłaby
się, ale nowa sytuacja wyjątkowo uczuliła dziewczynę na zwyczajne gesty,
taszczące pod sobą drugie dno. Instynkt podpowiadał, to krakanie wymawia twoje imię, i to dotkliwie poruszyło zmysły w
pełni rozregulowanej nastolatki. Od zwierzęcia dzieliło błękitnooką około dziesięciu
metrów, mimo to zdołała wyłapać wertującym wzrokiem, że dziób istoty jest
zamknięty i z takim mankamentem potrafiło, wydawać bezproblemowo odgłosy. Nie jesteś normalny. Stwierdziła,
nieustępliwie patrząc na kruka, osiadłego na szczycie ulicznej lampy z gracją
poskładanej źle zabawki. W ludzkich oczach widniał jako rozmyta, niewyraźna
plama, szkic dający wrażenie, że to ptak. Dla nieludzkiej jasnowłosej postać
zwierzęcia rysowała się na tle zmysłu inaczej. Mocny, perfekcyjny wzrok
uchwycił najdrobniejsze detale czarnej istoty, od koniuszka dzioba po kraniec
najdłuższego pióra z ogona. Oczy stworzenia, które wyglądem sugerowały, że są
to granatowe koraliki, przylepione zostały po bokach głowy, budując podejrzany
wyraz, prawie groteskowy wygląd. Jedna łapa kruka przypominała posklejane ze
sobą, niewypalone zapałki. Również część opierzenia połyskująca aksamitną
czernią, przywodziła na myśl powtykane między pióra wstążki. Półprawdziwe i w
połowie sztuczne zwierzę wpatrywało się koralikowymi ślepiami w Brooklynne
pełnej zaciekawienia mieszanego ze złym przeczuciem.
Ptak nadął
się i wyrzucił całym swym ciałem kolejną porcję nawołujących dźwięków,
okrywających dziewczynę otoczką słyszalnych słów. Wzywasz mnie. Przełykając kulę zalegających w gardle trwóg,
zbliżyła się do latarni bez pomysłów na dalsze postępowanie. Kruk złośliwie
zatrzepotał skrzydłami i odleciał kawałek przed dziewczynę, zesztywniałą od głośnego
nagłego ruchu. Zabawkowa istota pachniała nieobliczalnością i czymś znanym
dobrze blondynce, choć nie pozwalającym się zidentyfikować. Chcesz, żeby za tobą szła? Nadal
umykający jasnowłosej zabawkowy zwierz, ciągnął ją za sobą do miejsca, które
znał on sam. Brooklynne darowałaby sobie tę zagrywkę, ale uwagę dziewczyny,
przykuła karteczka przywiązana rzemykiem śmiertelnie zaciśniętym na szyi
stworzenia. Tylko ta rzecz trzymała nastolatkę przy decyzji, by iść dalej za
połówkowym zwierzęciem.
Zniknęła kamienna
pokrywa miasta, zamieniając się miejscem z zielonym obszarem traw i
szczątkowych terenów lasu, to Hyde Park. I nagle świadomość cywilizacji odeszła
w chwili niemej i nieznanej zakrywając całe zło kamiennego świata, żyjącym
dywanem roślinności. Pochłonęło jasnowłosą do środka istoty chcącej istnieć w
zgodzie. Nigdy wcześniej trawa nie była tak miękka, głaszcząca zadrapane od
chodników, schowane w butach stopy. I powietrze zbyt czyste, aby starać się,
powstrzymać narastający zachwyt, rozpieranych płuc delikatnymi dłońmi
egzystencji ponad brudem ludzkich miast. Brooklynne przez moment wydawało się,
że kręci się wokół własnej osi, nieświadomie, machinalnie ogląda nowy dom, to w
nim pragnęła żyć z dala od wszystkiego hucznego i głośnego. Wtem krakanie
ponownie wróciło dziewczynę na ziemię, roztrzaskując bezlitośnie na głazach
rzeczywistości. Ocknęła się obolała, wyrwana bezdusznie z idylliczny
wyobrażenia parku. Ptak przysiadł na drzewie czekając na wolno wlokącą się
blondynkę otępioną uderzeniem niezmąconego szczęścia. Nawoływał ją wytrwale
tekturowymi płucami, nabierając łapczywie powietrze. Pomruk gniecenia przy
napinaniu i zwężaniu się sztywnych worków papieru, dał się usłyszeć w szumiącym
głosie natury. Zniesmaczył błękitnooką, odbierając resztki z euforycznego uczucia.
Brooklynne
nie wyczuwając dokładnie zapachu niebezpieczeństwa ostrożnie poruszała się za
zwierzęciem wodzona przez sekrety rozsiane wokół zabawkowego wnętrza.
Potrzebowała czasu na wytłumaczenie sobie, czym jest owo zagadkowe stworzenie,
zjawiające się z nikąd, pachnące znajomą wonią, bawiące się naiwnością.
Układała po trochu kawałki znanych sobie elementów, stając przed decyzją – jest
dobry czy zły? Przychodziło to błękitnookiej z niemałym trudem, kiedy
stworzenie wciąż umykało przed analizującym spojrzeniem coraz dalej, w coraz
spokojniejszą, napełnioną smakiem wody przestrzeń. Tam, gdzie skupisko drzew
tworzyło bezludny zagajnik, kruk osiadł na ziemi i nawoływał. Dziewczyna
zastanawiała się, w jaki sposób, zabrać karteczkę, przylegającą do jego
emanującego martwością ciała. Wybrała postój cztery kopiaste kroki za
kukiełkowym zwierzem. Uklękła, równając się ze stworzeniem, przechodząc
następnie do pozycji na czworaka i próbując tak przeczołgać się niezgrabnie do
kruka. Ziemia wilgotna od wody pochodzącej z jeziora Serpentine, lepiła się do
dłoni nastolatki nieprzyjemnie zgrzytając pod naporem ciała dziewczyny.
Zwierzę
poruszyło się gwałtownie zatrzymując Brooklynne w abstrakcyjnej pozycji,
utrzymującej się kilka sekund. Sparaliżowana, przygnieciona silnym charakterem
praktycznie bez charakterowego stworzenia, zamknęła się w kloszu żalu,
niestrawionym smutku, wyrzuconym na wierzch spojrzenia jasnookiej. Ponura,
szara atmosfera ostrymi strzałami odchodziła od zabawki. Koralikowe ślepia
wychwytywały żałosne próby blondynki starającej się zdobyć przymocowaną
rzemykiem rzecz. Inteligentny i cwany ptak rozłożył niekompletne skrzydła,
dając pokaz swojej wielkości, a trzeba przyznać, że przewyższał swój żywy
pierwowzór dwukrotnie, strasząc potężna postawą godną orła. Rozdziawił dziób,
ukazując puste, matowe wnętrze wydające się nie mieć końca, jak czarna dziura
przenosząca w otchłań. Czego ty chcesz?
Rozsądek milczał, rozsadzony w środku dziewczyny na pył, rozlatujący się po
komorach ciała. Milczała cała, włącznie z mięśniami spiętymi sztywno,
wymieniając spojrzenia z wygiętym w niezwykłej pozie ptakiem.
W
powietrzu tykający dźwięk monotonnie płyną z martwego dzioba kruka. Brooklynne
wyłapując parę ujęć z życia parku za swoich pleców, gdzie pusty krajobraz
przemykał wyłącznie wiatr, zmartwiła się brakiem ludzki i szarością wypełzającą
na powierzchnię chlorofilowych kolorów zieleni. Przeraźliwie cicho, zbyt cicho, a to oznacza, że coś jest nie tak.
Przeniosła wzrok na zwierzę, od którego biła coraz większa ilość tykających
uderzeń przywodzących do głowy obraz, utkniętego wewnątrz ciała ptaka zegara
nastawionego na godzinę szaleństwa. Otoczony powłoką nieznanego, niepokoju
niósł fale, krępujące dobre uczucia. Wydalał bezkształtną serię lepkiej obsesji
kontrolującej umysł. Odrywał bezlitośnie od jasnego myślenia, zanurzając w
paranoicznych odczuciach. Zamykał w odcieniu koralikowych, nieruchomych ślepi
obserwujących w ciszy. Zdawał się mocniej ingerować w funkcjonowanie organizmu
dziewczyny niż ona sama. Gubił blondynkę we własnych chorych wyobrażeniach,
pojawiających się w umyśle. Bojaźń obrysowała kontury oczu sinymi krechami.
Brwi ułożyły się w pozie, sugerującej nieprzechodzący w niepamięć lęk.
Tykanie
przyśpieszyło, nasilając swoje decybele. Błękitnooka z ledwością rozpoznawała
źródło buczącego dźwięku, nie potrafiąc stwierdzić czy to od kruka, czy już w
obszarze głowy. Czy to wciąż tykanie, czy początkujące grożące słowa z
przytłumionym znaczeniem. Zdezorientowana chwyciła za pokręcone włosy,
zamykając na nich gorliwie dłonie wybałuszone żyłami i kośćmi uwypuklającymi
suchą, spękaną skórę mieniącą się bladością.
- Przestań! – wycedziła przez
zaciśnięte zęby, mrużąc oczy podczas patrzenia zwierzęce lśniące pióra i aksamit
wstążek falujących przy lekkim wodnistym wietrze znad jeziora.
Kruk
złożył skrzydła i przytkał z klapnięciem dziób, zastygając w rzeźbowej formie.
Stłumione tykanie biło dudniąco z samego wypatroszonego wnętrza ptaka,
przeradzając się wolno w mozolne łomotanie, jakby o metal poprzedzane krzykiem
wysiłku.
Ucichło,
wszystko ucichło. W jednym momencie, niewidzialnym geście zrywania świat został
oddarty z wszelakiego głosu. I tylko oczy sugerowały, że szumi wiatr, gdy
drzewa kołysały się w swawolnym rytmie tańca umarłych. Spoglądała ostrożnie na
zwierzę, którego poważnie zaczęła się bać i darzyć szczerymi obawami zimno
pełznącymi po ciele. Kruk znieruchomiał, chociaż przez ostatnie kilka minut,
nie poruszał się w aktualnym stanie widocznie zastygł w śmiertelnej pozie,
kiedy na ziemi zaznaczył się jasną linią, pulsujący okrąg, zamykający zwierzę w
obrębie. Brooklynne rejestrowała, powielające się zdarzenia w przyspieszonym
tempie, jak trawa w środku jarzącego się pierścienia pożółkła, skarłowaciała i
rozsypała się w drobny brudno-złoty pył. Złocisty proszek o piaskowej
konsystencji okrężnymi ruchami, jak w mieszających się kotle, wpadał w głąb
ziemi do istniejącej, nie ujawniająca się wcześniej oczom dziury. I wraz
z siłą wciągania rzeczy z okręgu kruk zatapiał się w pylistych odmętach
klepsydrowej kolumny, włożonej pod pokrywę parku. W ostateczności z kolistego
obszaru, pozostał ziejący czarnością dół, wypełniony ciemną mgiełką, kleistą
substancji, w której utknął osmolony ptak, posuwający się minimalnie w głębię.
Dziewczyna
odzyskując resztki potarganej świadomości nagłym i precyzyjnym ruchem, rzuciła
się, opierając ciałem o brzeg dziury o średnicy pół metra, sięgając ręką w
czeluść. Obślizgła maź ocierała się o skórę dziewczyny z kocią zaciekłością,
drapiąc od czasu do czasu mglistymi pazurami kogoś zamieszkałego w środku.
Brooklynne brodząc w otchłani mgły, odszukała opuszkami palców gładkie i
przyjemne w dotyku pióra zwierzęcia. Zacisnęła niewyobrażalną siłą szyję wraz z
głową ptaka, mając zagwarantowaną w dłoni, zwiniętą karteczkę. Wydostanie ręki
nie przyszło tak łatwo, jak zanurzenie w breji. Przeciwstawiała się oporom
stawianym przez oplatającą substancję, ciągnąc ku górze rękę z wielkim bólem
naciągania kończyny. Podczas gdy rozpaczliwie próbowała, wyrwać się z tego
uścisku, stukające sztywnymi palcami obce dłonie z mglistej rzeczy, kierowały
ją w nieznany dół, tak silnie, że policzki odczuły muśnięcie mgły, kiedy twarz
blondynki, znalazła się milimetr nad powierzchnią dołu. Dodana przez strach
energia, pozwoliła jasnookiej unieść się nieco wyżej, do pozycji klęczącej
z przykurczoną postawą kręgosłupa, chylącego się do ziemi, walcząc z
ostatnimi uściskami.
Myśląc, że
podołała wyzwaniu rzuconym przez istoty z dziury, uśmiechnęła się z triumfem do
siebie, trzymając koralikowy łeb ptaka. Niespodziewane zatrzęsienie się ziemi,
spowodowało chwilową nieuwagę ze strony dziewczyny i mgliste ręce ponownie
pochwyciły dłoń jasnowłosej, nie wciągając kończyny w głąb otchłani. Kolejne
drobne trzęsienie i dół się nadął, niczym bańka mydlana, powiększająca rozmiar
swojego przezroczystego, mazistego klosza. Mglisty bąbel sięgał prawie nasady
nosa nastolatki i śmierdział rozkładającą się materią. Drżący oddech wychodzący
z ust Brooklynne, obijał się o powierzchnię substancji, powodując marszczenie
bańki i drgania biegnące po całej powierzchni mydliny dusz. Wiedziała, że
pęknie, jeżeli dalej będzie tak dyszeć, jednakże nie zdołała, powstrzymać
mimowolnego odruchu kontrolowanych nerwami płuc. Im więcej myślała, żeby
uspokoić się, tym silniej napinały się mięsnie oddechowe, zwiększając wyrzut
oddechu z tchawicy. W ostatecznym uderzeniu powietrza z ust blondynki mazisty
klosz przebił się ostrym wydechem i buchnął dźwiękiem rozsadzanego przez bombę
ciała człowieka, rozsypując kawałki miękkiego mglistego tworu na boki. Jedna
część wpadła do oka dziewczyny.
- Cholera! – syknęła
ze złością, ścierając pospiesznie palącą substancję, rozmytą się po gałce.
Wróciły
dźwięki, zabrane przez nieznaną osobę, pozostawiającą świat w bezdźwięcznych
domysłach zagubienia. Szum wody i wiosenny wiatr przebijały się przez
przeraźliwe krzyki dochodzące z dołu, wibrujące w pustej przestrzeni. To płacz
niemowlęcia przeraźliwie wołający o pomoc ze strachu, z braku matczynej opieki,
utkwiony w zimnym miejscu. Smutny, a zarazem przesycony złością, że żaden nie
stoi nad jego grobem, nie opłakuje, nie pamięta, pozostawił na pastwę
zapomnienia po śmierci. Doprowadzał dziewczynę do szaleństwa bardziej niż brak
jakichkolwiek odgłosów. Brooklynne przyzwyczajając się do płaczu, podświadomie
wyeliminowała go ze słuchu, zagłębiając się w łomot własnego serca, wzrokiem
lustrując, falujące kontury dłoni, pochodzących z czeluści, trzymających jej
rękę. Na moment znieruchomiała, zaprzestała walki z czymś, zauważając
uspokojenie się mglistej burzy. Jakiś czas później właściciele rąk z otchłani,
zassali kończynę blondynki po bark do czeluści dołu. Oddała zduszony krzyk
zdziwienia na zaistniałą sytuację, tego się nie spodziewała. Okrągłe krańce
dziury zwęziły się do rozmiaru ręki błękitnookiej, ściskając skórę, wrzynając
się ostrym brzegiem. Zamknęła mocno oczy, wykrzywiła usta w grymasie
narastającego cierpienia, czując kurczącą się pętle, odcinającą dopływ krwi do
dalszej części kończyny. Zawrót głowy, osłabienie, jasne kropki przed wzrokiem
i rozmyty obraz dopełniany świszczeniem w zakamarkach głowy, potem
zarejestrowała urywki niemrawego lotu i głuche uderzenie w jedno z drzew,
wyrastających za nią. Korona zabrzęczała od poruszenia pniem i parę liści opadło
na ziemię wokół półprzytomnej jasnowłosej. Odmęt wraz z odległymi krzykami
dziecięcej agonii, zamknął się, bulgocząc i pozostawiając jałową, wypaloną
ziemię, parującą resztkami mgły. Wypchana przez dół nieustannie i nieświadomie
ściskała upragnioną karteczkę i koralikowe oczy kruka. Pozbierała się w sobie.
Rozwinęła
połamane, zsiniałe palce, od morderczego uścisku. Nieostrym wzrokiem ujęła
widok skrawka papieru. Wytarmoszona oparła się wygodnie o gniotącą plecy korę,
by w spokoju odczytać zawartość, wysłanego kukiełkowym krukiem listu. „Hotel Oliver, Brooklynne” pisało na
środku, a niżej niewyraźnym pismem, uwieczniony został podpis „Augustyn”. Uniosła brwi, nadzwyczaj
zdziwiona. I to wszystko?
Nim
wróciła do stanu sprzed akcji z dołem parę godzin, zleciało dziewczynie na
regeneracji, dosłownie wyssanych sił przez głodne istoty z dziury. Mimo
odpoczynku, przy chroniącym od słońca drzewie pokiereszowana ręka, dawała
wyraźne znaki, że coś z nią nie tak, że coś w niej tkwi i chce wyjść na
zewnątrz, kując w warstwie pod skórą. Poprzysięgła sobie, że jeżeli spotka Augustyna,
wygarnie mu wszystko pytając wcześniej, o wszystkie niejasności napotkane na
drodze od Phoenix do Londynu. A jeśli nabierze wprawy i sił we władaniu
półmartwym ciałem, rozprawi się z aroganckim dziwnookim.
Teraz
zapanowała noc i nikt nie widział zmęczenia na twarzy nastolatki, kiedy szła
pociemniałą ulicą, włócząc nogami po ziemi. Całe szczęście. Punktem docelowym,
wypatrywanym spragnionym spojrzeniem był London Eye, naprzeciwko którego, po
drugiej stronie rzeki stał stary, zabytkowy hotel z wieku dziewiętnastego. Hotel
Olivier czekał na osobę Brooklynne z otoczką tajemnych wyczuwalnych z daleka.
Blondynka nie wiedziała czemu doskonale zna drogę. Znajdował się na, w równym
stopniu nieznanej co hotel, choć umysł wskazywał gdzie jest, ulicy Horse Guards
Ave, kontaktującej się bezpośrednią z brzegiem Tamizy.
Weszła do
budynku, w którym przyjemnie grały światła wystawnych żyrandoli. Nie zaważając,
co dzieje się wokół niej, mknęła okrągłą salą. Nie przejęła się uściskiem
barków, dotyku obcych rąk osoby podeszłej do niej poza zasięgiem wzroku
nastolatki, prowadzącej ją gdzieś, czego nie zarejestrowała, tracąc kontakt ze
świadomością.
Rozdział 5 zachwycił mnie tak samo jak pozostałe. Szamańska kukiełka twojego autorstwa po prostu super. Czekam na kolejne. I dzięki za cynk o nowym opowiadaniu. A gdybym zapomniała. W spamie zostawiłam info o poprawionym rozdziale. Mam nadzieję że ci się spodoba.
OdpowiedzUsuńDreszcze nie daja mi nawet chwili spokoju.
OdpowiedzUsuńRobi się coraz geściej, coraz ciekawie i myślałam, ze to juz nie mozliwe, ale tez coraz mrocznie!
Nie sposob sie oderwac. Wiele fragmentów czytam trochę jak metafory, interpretując je sobie na rozne sposoby. Takie mam wrazenie wlasnie niejednej drzemiacej tu głębi ;)
Nominowałam cię do Liebster Award ;D Szczegóły tutaj: http://czarne-serca.blogspot.com/p/liebster-award.html
OdpowiedzUsuńSiedzę tak przed ekranem komputera i próbuję sklecić coś, co oddawało by uczucia, które naszły mnie w czasie czytania. Nie potrafię.
OdpowiedzUsuńMasz niesamowity talent, styl, w którym się zakochałam, historię, od której nie sposób się oderwać.
Czekam na ciąg dalszy.
Pozdrawiam,
Kincaid
Ocena twojego bloga została opublikowana.
OdpowiedzUsuń[krytyka-dla-odwaznych]
Pozdrawiam.
To było z lekka przerażające. W ogóle Brooklynne jest niepokojąca (jeśli to słowo w ogóle tutaj pasuje i ma sens).
OdpowiedzUsuńPodoba mi się ta przemiana Brook, oj bardzo. Stała się taka lekko... psychopatyczna?
Hihi.
Pozdrawiam
druga-strona-swiata