Niespodzianka
mglistego świtu
W tym świecie pada cichy deszcz
Wszystko jest zimne, nie ocalisz mnie
Czarne skrzydła żalu niosą mnie
Pójdź ze mną poprzez ciemność
Ku wschodzącemu słońcu
W końcu, nadszedł poranek - I ukrył łzy
W końcu, nadszedł poranek - I zerwał kajdany
Dark The Suns - The
Dead End
Październik 1999, Oksford, Anglia
Dom przy Whitehouse Road przyzwyczaił się
do stanu, w którym tkwił, przeszło od pół roku. Bezlitosna świadomość i
poczucie wszechogarniającej niemocy, z którą nic nie dało się zrobić, buszowało
między prostymi korytarzami dwupiętrowej budowli. Matild koczowała przy oknie i
z kubkiem gorącej herbaty, wyczekiwała przybycia męża. Jeszcze niespełna sześć
miesięcy temu, zmysły kobiety, wypatrywały dodatkowo, zbliżającej się z lewej
strony uliczki siostrzenicy. Córki swojej młodszej siostry Kataliny, niesfornej
Brooklynne Király. Co z się stało z nastolatką, że angielski dom, pozbawiony
został jej duszy? Tajemnica ciemniejąca z dniami i tygodniami, stanowiła
barierę trudną do przeskoczenia, kiedy brak poszlak, zatrzymał poszukiwania w
martwym punkcie. Pewnego dnia dziewczyna zniknęła, nie wróciła ze szkoły,
chociaż siedziała tam przez pierwsze trzy lekcje, jak donieśli nauczyciele i
uczniowie. Nie mówiąc nic nikomu, dokąd się udaje, opuściła mury placówki.
Praktycznie brak jakichkolwiek przyjaciół utrudniał śledztwo z przyczyn
naturalnych - znikomych informacji o upodobaniach blondynki, posiadanych przez
otoczenie i policję. Dziewczyna wyobcowana ze szkolnego społeczeństwa stanowiła
nie lada zagadkę.
Matild ze smutkiem kręciła głową, gdy
przychodziło odpowiadać na proste pytania zadawane przez mundurowych. Czy zniknęło coś z pokoju dziewczyny?
Milczała w bezradności, bowiem Brooklynne nie zwykła wpuszczać ciotki do swego
zacisza, tworząc z miejsca fortecę sekretów osiemnastolatki. Oprócz wiadomych
rzeczy, jak ciuchy, które wyparowały z szafy, rozpłynęła się torba podróżna, co
pozwoliło wywnioskować, że nastolatka świadomie, spakowała swoje rzeczy i
wymknęła się w niewiadome miejsce. Po tym krótkim śledztwie uznano zniknięcie
blondynki za ucieczkę z domu.
Adrew zatrzasnął drzwi zamaszystym ruchem
i głośno odchrząknął, zalegającą w krtani chrypę. Ostatnio pogoda dała mu w
kość, ale nie tak bardzo jak zrezygnowana Matild bezowocnie, wyczekująca
powrotu małej smarkuli, którą określał tym mianem w dość pieszczotliwy acz
negatywny sposób. Pobladł ze złości, kiedy kolejny raz ujrzał nieobecną, wypatrującą
bezmyślnie, przy oknie żonę.
- Nie wróci – powiedział bez cienia emocji,
zbliżając się do niej, nie dawszy żadnego ciepłego gestu, czego potrzebowała,
nie mówiąc o tym głośno.
- Tobie łatwo przyszło się pogodzić –
mruknęła zirytowana. Była kobietą, ale nigdy nie matką. Opieka nad Brooklynne
pozwalała spełnić się po części w tej roli, której w naturalny sposób zaznać,
nie mogła. Jako czterdziestopięcioletnia letnia kobieta zaprzestała się o to
starać, chociaż próbowała przez wiele lat, bez widocznego skutku.
- Życie musi toczyć się dalej, ciągłym
opłakiwaniem nie przywrócę tej dziewczyny tutaj. Trzeba się z tym pogodzić! –
Jego nerwy napięły się i wystrzeliły kąśliwym tonem. Tracił równowagę zmysłów,
produkujących większe ilości słabych na emocje wodzów umysłu.
- A co zrobisz, jeżeli ona jednak przyjdzie?
– zapytała z nieukrytą nadzieją w drżących niebieskich oczach. – Powiesz jej,
że zwątpiłeś, że z ulgą uznałeś, że zniknęła, że może nie żyje?
- Tylko, że ona nie wróci, zrozum to wreszcie!
I nastała mącąca spokojny dzień cisza,
której nikt nie chciał między zakamarkami uszu. Siedziała tam dyktując strach,
rozplątując więzy między małżeństwem.
Napięcie między parą zacieśniło się i zaostrzyło
wyraźnie, luzując nici porozumienia, odseparowując parę od siebie głęboką
szczeliną nieporozumień. Matild pełna żalu do męża zaprzestała odzywać się do
gburowatego mężczyzny zwyczajnie zadowolonego z braku nastolatki w domu.
Kobieta znalazła pracę na pół etatu w przedszkolu, odświeżając swój zawód
przedszkolanki i spełniając się w roli opiekunki, czego brakowało jej przez
ostatnie sześć miesięcy. Po zniknięciu Brooklynne siedzenie w domu męczyło ją
bardziej niż grzebanie się po łokcie w pracy, stąd wybrała taki sposób zajęcia
wolnego czasu, zapychając go obowiązkami wobec dzieci.
Popołudnie kończącego się października.
Deszcz szarżował z siłą na okna, ciemne chmury groziły zimnem. Matild wciąż
pogniewana na męża, zabrała się za porządku na strychu. Zaświeciła samotną
żarówkę żałośnie, zwisającą ze spadzistego sufitu i z rękoma zatrzymanymi na
biodrach, rozejrzała się po nostalgicznym wnętrzu. Kurz, pajęczyny i roztocza. Pomyślała, uśmiechając się pod nosem,
zatrzymując wzrok na owalnym lustrze, zasłoniętym białym prześcieradłem.
Przywiozła je do Anglii wraz z siostrą z domu rodzinnego, jako bliską pamiątkę
po rodzinie, zabranej przez żniwo śmierci. Obydwie lubiły tę rzecz bardzo,
sądziły nawet, jako nastoletnie dziewczyny, że upiększało ludzi, choć to one
grzeszyły urodą.
Podeszła do przedmiotu, zdarła z niego
okrycie, nie spoglądając na siebie w pierwszej chwili odkrycia tafli. Lustro
wiernie odbiło wygląd kobiety. Prezentowała się lepiej niż parę miesięcy temu.
Spod oczu zniknęły ślady dużych sińców zmęczenia, twarz nabrała pełniejszego,
owalnego kształtu, włosy ścięte do ramion w jasno orzechowym kolorze farby,
układały się w drobne loki, niegdyś jeszcze całkiem wyleniałe od stresu. Małe
usta w szczerym uśmiechu odbijały się w tafli lustra. Matild z początku
doglądała jego zdobionych ram, przypominając sobie dzieciństwo na węgierskiej
wsi. Dopiero później, odważyła się zerknąć na samą siebie. Jednak nieszczęśliwa. Zdała sobie sprawę, że życie u boku Anderwa,
nie okazało się piękną bajką, jaką snuła za młodu. Przykra świadomość rozwiana
została przez coś, co odbijało się w lustrze na drugim końcu strychu, coś co
przykuło uwagę kobiety bardziej niż, upadające małżeństwo i chęć użalania się
nad losem.
Matild ostrożnym krokiem zbliżała się do
człekokształtnego przedmiotu, zakrytego podobnym białym prześcieradłem. Jako
pani domu dbająca o porządek i znająca większość rzeczy w budynku, zdziwiła
się, zorientowawszy, że nie rozpoznaje tego, co kryło się pod płachtą bieli.
Zdarła okrycie pewnym ruchem, skrępowana bojaźnią wewnątrz dygoczącej klatki
piersiowej. Strach na wróble wypchany słomą i ubrany w czarny, nowy i na oko
drogi garnitur, patrzył na nią guzikowymi oczami i nitkowym uśmiechem. Bez rąk
i nóg, z samym torsem i głową przerażał wiszącymi bezwładnie rękawami i
nogawkami, falującymi słabo. Matild nie przepadała za tymi kukłami, wręcz
nosiła w sobie znamię lęku, drobnej fobii przed tymi szmacianymi postaciami o
niepewnym ludzkim wyglądzie. Kobieta w pierwszych trzech sekundach oniemiała,
lecz odnajdując wzrokiem karteczkę, wbitą szpilką w miejscu serca, zignorowała
wróblowego stracha, poddając się podnieceniu, gładzącemu spieniony myślami
umysł.
Wyjechałam
w poszukiwaniu ojca, nie szukajcie mnie. Tak brzmiała wiadomość, drgająca w
dłoniach kobiety dyszącej od emocjonalnego zmęczenia. Niemalże rozpłakałaby
się, gdyby nie radość, jaka w tym czasie, ogarnęła kobietę. Urodziła się w niej
na nowo nadzieja, że dziewczyna być może, kiedyś wróci.
***
Maj 2000 roku, Phoenix, USA
Sosnowy zapach rozbudził uśpione zmysły.
Rozległ się łomot, rozchodzący po brzegach czaszki z mrowiącym uczuciem na
skórze głowy. Narastający ból mknący nerwami do dolnych części ciała, cucił
zesztywniałe kończyny, zamknięte w pozie śmierci przez dłuższy czas. Przeszła
fala dreszczy i drgawek, gruchocący dźwięk wylągł się ze stawów zagonionych do
zgięcia się w kąt prosty. Wolno, poprzedzana niezwykłą trudnością, zaczęła
pracować klatka piersiowa. Wypompowane z powietrza płuca napełniły się z
powrotem dozą odżywczego tlenu, utkwionego między szczelinami jej ciała,
przesyconego duszącym zapachem rozkładu martwych roślin. Mięśnie spięły się i
ruszyły skostniałymi dłońmi oraz prawie kamiennymi nogami, aż w końcu
niespodziewanie otworzyły się przekrwione, wręcz przegniłe od popękanych żyłek
oczy. Dźwięk rozlepiania się sklejonych krwią i oleistą cieczą trupiego jadu
powiek, dotarł do uszu, przyzwyczajonych już do odbierania bodźców dźwiękowych.
Zewsząd otaczała przebudzonego trupa
ciemność, ograniczona przez drewniane ściany deskowego małego więzienia.
Próbowała rozerwać usta w rozpaczliwym krzyku, ale i one zlepione ze sobą, nie
dały się łatwo otworzyć, buntując się przeciwko rozkazom ciała. Wspomogła się zatem
dłońmi, nad którymi z ciężkością zapanowała, walcząc by nie opadały
nieposłusznie w dół. Bezwładne i nadal bez życiodajnego pulsu dotarły na brzegi
sinych warg, i rozdarły je zimnymi, nieprzyjemnymi palcami. W dotyku obcymi
wyraźnie martwymi, choć usilnie próbującymi, powrócić do naturalnej ciepłoty
krwi. Syknęła z bólu, gdy powierzchnia skóry bezlitośnie się naruszyła i jałowa
posoka, spłynęła kropelkami to do gardła, to na boki wzdłuż granic twarzy.
- Pomocy! – Cichy głos brzmiący bardziej jak
żałosne westchnienie, wytworzył się na strunach głosowych, które całkowicie
zapomniały, do czego powinny służyć. Sama już nie wiedziała czy powiedziała to
głośno, czy może tylko, rozległo się w pełnej brudów głowie.
Naparła dłońmi na wieko, zapewne
prowizorycznej trumny, bowiem z tym ciasna przestrzeń, skojarzyła się trupiej
dziewczynie, czując ciężki odór ziemi w nozdrzach. Zadygotała zmumifikowanymi
mięśniami, nie radząc sobie z siłą stawianą przez pokrywę nad sobą. I wcale nie
wywołało to u niej drgań przerażenia, nie bała się pogrzebania, od co.
Całkowicie zapomniała o uczuciach i emocjach, o tym, w czym to się
wykorzystuje, tworzy czy wzbudza do działania. Taka opustoszała w środku, nie
pojmowała swojej dość beznadziejnej sytuacji, zagrzebana półtora metra pod
cmentarnym piachem. Jedynie ta wewnętrzna, narastająca potrzeba wyjścia i
szukania wyjaśnienia, dodawała dziewczynie niewyobrażalnej siły.
Pchała jeszcze intensywniej deski pachnące
rodzącym się, nowym sosnowym lasem. Wspomogła się dodatkowo nogami, odzyskując
nad nimi część prawowitej władzy w koślawej formie. Szorstkie drewno, wilgotne
od wsiąkniętej w glebę wody, poczęło pękać od jednostajnego naporu i w kilku
miejscach zaświtały szpary, wpuszczające do wnętrza garści czarnej, robaczywej
ziemi. Uniosła się na tyle ile mogła, utrzymując z trudem kręgosłup w takiej na
pół wygiętej pozie. Brzuch zaiskrzył bólem zupełnie oszołomiony, że potrafi się
zginać, jednakże szybko, przystosował się do warunków i z łatwością mogła
rękoma, wyrwać poluzowaną deskę. Postać dziewczyny zalała się nową porcją ciemnych
drobinek zbitego, mokrego piasku nieprzyjemnie, opadającym na wrażliwa skórę.
Niewielka dziura wpuszczała nikłe, słabe
światło, jakby budzącego się poranka. Zahartowana faktem, że leży płytko pod
ziemią, zwinnymi ruchami, niewątpliwie mało ludzkimi, spróbowała przecisnąć się
przez owy otwór, tworząc kombinację pozycji istoty pozbawionej najdrobniejszej
kości, wijąc się w wężowych ruchach jaszczura z kończynami. Wygrzebywała się z
dołu, pracując wytrwale rękami nad rozkopywaniem grobowej posadzki, do
niedawana domu jej snów. Z włosów trupiej panny opadały ostatnie grudy czarnego
okrycia ziemi, kiedy powstała, niczym żywa śmierć w poranku powracających
martwiaków. Rozejrzała się dookoła i ujrzawszy rozległy teren cmentarnej
kopalni ciał, odetchnęła z ulgą, gdy panorama miejsca, okazała się opustoszała
z żywych dusz i nie ujawniła się przed nieupoważnionymi prawdziwa natura
zagrzebanej. Przeczucie gryzące ją od wewnątrz rozeszło się i myśli budzące
strach, wyparowały przegonione przez rzeczywisty stan łagodnego poranka. Żadnych oprawców, żadnych osób, które
chciałby mnie dobić. Jest dobrze. Przetarła twarz, wbijając połamane
paznokcie w policzki. Znośny ból wprawił w większą pracę zastygły umysł. Ożywił
przyćmione zmysły i nasunął kujące wyobrażenie.
- To nie ja… – Nagły szept wydobył się z
poszarpanych ust dziewczyny. Świadomość dotarła do niej w niespodziewanej
minucie i rozniosła poukładaną psychikę. Ponownie stała się zrujnowanym trupem,
zagrzebanym półtora metra pod osłoną tajemnicy.
Kolejny raz rozejrzała się wokół tym razem
w bardziej nerwowej aurze. Podczas gdy miejsce to nie wróciło wspomnień, choćby
najmniejszego obrazu świadczącego o tym, że zna ten cmentarz i tę okolicę,
zamarła z oddechem. Nic znajomego, głębia pustki widniała w zakładkach
poszarpanej przeszłości. Brak pamięci napierał na strefę produkującą
przerażenie, przebudowując siłę w niemoc. Brak pewności kim jest, stawiał
kolumny, na których owy chorobliwy strach opierał się z triumfem. Chwyciła się
za głowę, gładząc otwartą dłonią nawierzchnię czoła. Jedyne, co zarejestrowała
przed tym długim sen, był właśnie ból, bijący z wnętrza czaszki, rozłupanej przez
coś, czego obraz zatarł się po zamknięciu oczu.
- Czy to jakiś żart! – mruknęła stanowczo,
zwijając palce w grożące pięści, a wówczas uderzył w nią krzyk, jakby żywa
istota zbudowana wyłącznie z marudzących słów, wyrosła przed nią i pędząc
wściekle, uderzyła z impetem, rozchodząc się falami po środku niczego. Wrzaski
solidnie ją objęły, dostając się do wariujących od głośności uszu, gdzie
tragicznym krzykiem zaapelowały: Przyjdź
do mnie… Co oznaczało to wezwanie, mogło być tylko domysłem dziewczyny,
czekającym na zrealizowanie. Dobre zinterpretowanie źródła tegoż dźwięku i
imponująca analiza danych podpowiedziała, w którą stronę powinna iść. To
zdumiewające, jakże banalnie odkryła kryjówkę słów, lecz nie roztrząsała się
nad tą mgiełką pewności sytuacji, pognała czym prędzej, rozprawić się z tym,
który zgotował jej taki los.
Przybyła do drewnianego domu za
niespotykanym, przynajmniej dla siebie, miastem brudu. Dotychczas nigdy nie
zetknęła się, z tak odbiegającym od znanej jej rzeczywistości miejscem, a
przecież mało rzeczy, uchodziło za zaskakujące w oczach powstałej z grobu.
Najbardziej zastanowiły ją dorożki, które napędzane na nieznaną moc, nie
wykorzystywały już siły koni, jechały samodzielnie, kierowane kołem. Jakież to nieprzyjemne dla wzroku!
Wzdrygnęła się, poczuwszy swąd smrodu, wydalanego przez metalową maszynę.
Duszący zapach okazał się nowo zarejestrowaną wonią, wypchaną po brzegi
toksycznymi substancjami. Ile mogłam
spać, co się wydarzyło, gdzie w ogóle jestem? To mi nie wygląda na Walię. Kłębiące się niezrozumiałe słowa
blokowały spokój, przybliżały do obłędu. One również trapiły, regenerujący się
umysł niezdolny, do przyswajania tylu nieznanych zjawisk. Liczyła, że w tym
domu, odnajdzie wszystkie odpowiedzi na tuzin niewyjaśnionych wydarzeń, na
potok pytań, cieknących wściekle z ust.
Wtargnęła, demonstracyjnie ukazując swoją
osobę nikomu, bo nawet martwa dusza, nie raczyła przywitać ją, stojącą bojowo w
progu. To nic. Pomyślała, wchodząc
paroma krokami na piętro, głosząc swoje zjawienie skrzypiącymi tupnięciami. Mam cię! Płonącym złością wzrokiem,
uchwyciła zakapturzoną postać, nieruchomą i zastygłą w dali korytarza z
czterema zaryglowanymi drzwiami. Materiał szczelnie zakrywał sylwetkę
tajemniczej osoby mierzącej prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Co do jednego
była pewna, to mężczyzna z tytanowych kości, istota podobna do niej. Jego
zapach dreptał wraz z ruchami powietrza, bawiąc się wokół martwej panny, knując
intrygę.
- Co ty sobie myślisz? – wydarła się,
utrzymując bezpieczną odległość, ale cisza jaka ją przywitała, nieprzerwanie
buszowała między nimi, zawisła w atmosferze napięcia, ściskając boleśnie. – Mów
mi, kiedy jeszcze proszę grzecznie, co się stało, co to za chore miasto, gdzie
jestem… Kim jestem?!
- Nie za dużo chciałabyś wiedzieć, tak na
raz? – Spokojny, melodyjny głos, podjudzał bardziej spięte nerwy dziewczyny,
zamkniętej w postaci rozszalałego zwierzęcia. Zapłonęła ogniem z rozłupanych ze
skorupy, niedojrzałych na drażnienie nerwów, gotowych do drapieżnego ataku.
- Spróbuj jeszcze raz mnie pouczyć, co
powinnam, a czego nie! Sama lepiej wiem ile mam wiedzieć na tym etapie
przebudzenia. – Nadal silny ton przestał brzmieć krzykliwie, jak przed
sekundami, choć pobrzmiewał obsesyjna agresją. Zrozumiała, że to nie słuszna
droga dla rozpoczęcia rozmowy.
- Dobrze – Nieznajomy wydał się niewzruszony
zachowaniem panny. Zapewne przeczuwała taki obrót spraw, obrał inną taktykę z
myślą, że dziewczyna łyknie ten sposób i pozwoli na krótką listę wyjaśnień. –
Zaczniemy inaczej. Augustyn Alchemilla przed tobą, droga Brooklynne.
- Kto? – zdziwienie natychmiastowo wypełzło
na twarz dziewczyny. Nieświadomość nie uszczupliła czujności powstałej z grobu,
chociaż własne imię, tworzyło jasnowłosej zagadkę, w stu procentach mogła
zaprzeczyć. Tak akurat, w jej mniemaniu, nie nazywała się. Niespodziewanie,
niczym nieproszone życzenie, odkryła własna nazwę. – O czym ty mówisz?! Liria
do diabła, Liria jestem! I co mi zrobiłeś, że nie pamiętam nic!
- Nie sądziłem, że to będzie możliwe –
wydukał zdziwiony, uradowany i jednocześnie przyszpilony bezsilnością. Spotkanie po wiekach, przemknęło przez
głowę Augustynowi, zalewając goryczą. Obowiązek nakazał mu pozbyć się
niepotrzebnych gości, nawet jeżeli miało to oznaczać, odesłanie ich na zawsze.
– Niezwykle urocza i przyjemna dla innych, jak zwykle. Nie pamiętasz nic, taka
wyniszczona, wrak tego kim byłaś, a więc odejdź dobrowolnie, nie chcę przecież posunąć
się do rękoczynów.
- Pragniesz chyba, żebym stała się naprawdę
urocza i przyjemna – syknęła zgryźliwie, patrząc spode łba na zakapturzoną
postać. – Owszem, nie pamiętam, dlatego czekam, nie odejdę. Przemocą mnie nie przegonisz.
Mężczyzna, odchrząknął i poruszył głową
wprawiając kręgi w okrężny ruch, wydalające znane dźwięki strzelania kości w
obrębie dysków. Domniemana Liria nie potrzebowała, widzieć twarzy Alchemilli,
wystarczył ostry zapach niezadowolenia, aby zadała sobie sprawę, że tajemniczy
gość, traci opanowanie. Prychnęła cicho, ona nie zwykła bać się nikogo, nie
zwykła lękać się ciosów mężczyzn, potrafiłaby stawić czoło napastnikowi. Chcesz się poznać na miej sile, tak?
- Widzę mały problem, ale to nic nie
szkodzi, zaraz załatwię to skutecznym sposobem, Lirio, bowiem to nie czas ani
miejsce dla ciebie – oznajmił tajemniczo czego zbytnio, nie potrafiła, pojąć
blond włosa dziewczyna. Mówi tak, jakby
mnie znał… Ten sekret, czuje go. Nie odejdę, nie mogę, przeznaczenie wiąże mnie
z tym nieznanym miejscem. Przybyłam tu z daleka, z tak dawnych czasów, tak
czuję… Mam obowiązek do wypełnienia, mam zemstę w dłoniach i gniew na sercu. Ktoś
skrzywdził mnie bardzo, ale nie wiem kim był, nie wiem kim jestem.
Zakapturzony osobnik zniknął z dali.
Nawet nie zdążyła uchwycić tej chwili, w której mężczyzna, zjawił się przed
nią, patrząc na dziewczynę z góry ciemnym środkiem kaptura, jakby ciałem bez
głowy. Ten ułamek sekundy nieuchwytny dla oka zbliżył pogrzebaną żywce do
emanującego chłodem gościa, a tego właśnie nie chciała, mając w sobie złe
przeczucia. Nagle zwątpiła w swoją wolę walki, czując słabość nie swojego ciała,
cofającego się wystawionymi w obronie rękoma do dołu. Proszę… nie… Wymruczała pod nosem, szeptem cichym, bojącym się
usłyszenia. Zdezorientowana spojrzała, jak jego osłonięta metalową rękawicą
dłoń, unosi się do góry, zgięta w groźną pięść. Ta oczywistość zdradzała, co
zamierzał zrobić, jednakże ruchy kapturnika nade szybkie, nie pozwoliły na
zastanowienie się nad konsekwencjami poczynań mężczyzny. Dziewczyna przekonała
się dopiero, gdy zimny metal, zetknął się z bladym, drżącym policzkiem.
Uderzenie niebywale mocne, obróciło ją o sto osiemdziesiąt stopni i powaliło na
ziemię, na którą siarczyście, runęła z głuchym łomotem i trzaskiem, łamiących
się przednich kończyn. Powietrze ociężale wypadało z ust poturbowanej wraz z
jękiem bólu, kiedy próbowała, unieść się na sponiewieranych rękach.
- Za co to? – mruknęła, układając się
wygodnie w pozycji klęczącej, doglądając swoich dłoni, sinych i czerwonych od
popękanych żył, i rozlanej pod skórę krwi. Ślad na policzku aż iskrzył od
wymierzonej siły wobec niej słabej. Jasnookiej buzowało w głowie od
elektryzujących sygnałów z cierpiących nerwów ciała oraz z samej psychiki,
której poszarpana pamięć pośpiesznie, układała rozerwane skrawki, wrzuconych do
niej przed momentem obrazów. Stary dom, zgadza
się. Znam go, ale skąd ja się tutaj wzięła?
Augustyn ponownie znalazł się na krańcu
korytarza, nadal nie odsłaniając swojego oblicza. Niewzruszony tym, co zrobił
dziewczynie, czekał cierpliwie aż wstanie z okurzonej drewnianej podłogi. Ona
zajęta pytaniami, toczyła dyskusję prowadzącą do pustego celu, wpatrzona w
skórę, wyjaśniała sobie, że to halucynacje, zwykła gra umysłu.
- Teraz wszystko jest dobrze, droga
Brooklynne – wytłumaczył, ściągając gruby kaptur z głowy. – Przez moment nie
byłaś sobą, ale ten problem, nie jest już problemem, jak widzisz.
- Brooklynne… Tak, Brooklynne to moje imię –
powtórzyła cicho do siebie i zwróciła wzrok ku jego postaci.
Brunatne włosy napastnika sięgały nieco
poza granice szczęki. Z przodu proste i gładkie, niczym jedwabny materiał, z
tyłu zaś skręcone i zmierzwione, podobnie do morskich fal podczas sztormu.
Wręcz perfekcyjnie zarysowana linia brwi, pod którą kryły się nadzwyczajne
oczy, przykryte gęstą acz krótką zasłoną rzęs, zaginała się kanciasto pod
wyraźnym kątem, dodając nieznanemu człowiekowi większej ilości niebrakującej
urody. Wyblakłe, brązowe tęczówki skropione zostały, rozłożonymi w równych
odległościach, czarnymi plamkami. Sekretny szyk nadawał mu nadnaturalny wygląd
i przeczucie wśród innych, że widzi więcej. Ten brak źrenicy, centralnego
punktu oka, podzielony na mniejsze punkciki, ułożone w okręgu wzdłuż linii
granicznej tęczówki, niebywale poruszał sercem nastolatki. To ze strachu, to z
fascynacji kłębiącej się między emocjami. Kim
on jest? Przyszedł czas i na takie pytanie, rodzące się w umyśle, o co nie
śmiała zapytać, onieśmielona i zdominowana władczym wyrazem nieznajomego.
Nieobliczalność wypisywała się na jego twarzy w psychice dziewczyny zaś słowo Augustyn, oznaczające imię tajemnego.
Brooklynne na ten krótki moment
znieruchomiała, zamilkła, zaprzestała funkcjonować. Rozum podpowiadał
blondynce, że to nie człowiek, czego oczy nie mogły zaprzeczyć, dostrzegając w
osobie tajemniczego mężczyzny niezaprzeczalnie ludzki wygląd. Brak decyzji
powodował wewnętrzna frustrację, poruszającą i zatrzymującą oddech. Zamrugała
kilkakrotnie, kiedy wzrok stracił ostrość i rozmyły się kontury postaci. Nikły
uśmiech przemknął przez twarz bladookiego. Blondynka wolała się nie zastanawiać
nad obrazem, panującym w umyśle nieznajomego, wywołującym ten niepokojący układ
warg.
- Ja już nie chcę – powiedziała stanowczo
zrezygnowanym głosem, odzyskując utraconą świadomość, utracone znaczenie
przyjazdu do Phoenix. Emocje tłukły się w niej, gdy przerzucała widoki
minionych wydarzeń na łamach wyobraźni, zdając sobie doskonale sprawę, dlaczego
jest w Ameryce. – Nie tak miało to wyglądać, przynajmniej nie tak sobie to
wyobrażałam, wycofuję się… Nawet nie wiem, jak się tutaj dostałam, nic nie wiem
i nie chcę już wiedzieć. Wystarczy mi to, co zdążyłam zobaczyć.
Zapadła chwilowa cisza. Mężczyzna
prychnął wyraźnie ironicznym śmiechem, na co jasnowłosa, pokryła się
zmieszaniem. Stłuczony policzek poczerwieniał mocniej. Wiedziała, że nie takie
zasady, przeczytała wówczas w liście. Zaprzestanie rozpoczętej akcji z góry,
nie wchodziło w grę. Mimo konsekwencji postanowiła, spróbować, wyperswadować
własne zdanie, namówić nieznajomego na ulegnięcie prośbie. W duchu błagała, aby
nie skończyło się to źle.
- Gdyby to było takie łatwe – Parszywy układ
warg, nie znikł z twarzy Augustyna, nabrał charakterystycznego znaczenia
drwiny. – Jedynym i słusznym wyjściem, dla ciebie, jest trzymanie się blisko
mnie, bo już nie należysz do świata ludzi i sprawisz nam wszystkim kłopot,
jeżeli nadal będziesz bawić się w człowieka. – Jego głos zabrzmiał groźnie i
zarazem karcąco. Ewidentnie słowa skierowane do dziewczyny powstały dla,
przekazania kluczowych informacji i dysponowały pouczającym tonem. Czy groził
jej, czy zamierzał tylko nastraszyć? Nie rozpoznawała intencji.
Wyblakłooki rzucił blondynce zwiniętą w
rulon gazetę, jaką kupowało się każdego dnia, w jakimkolwiek sklepie z prasą na
ulicach Phoenix. Dostrzegłszy zakłopotanie na twarzy spłoszonej rzuconym
przedmiotem błękitnookiej, skinieniem głowy namówił jasnowłosą do zabrania
druku. Przez długą chwilę wyobraźnia nastolatki podsuwała obrazy chorego
psychicznie, psychopaty, gwałciciela, mordercy, którego nagięte zmysły,
postradały swe znaczenie i bawiły się z nią w dziwną grę nierealności. Wykreował sobie rzeczywistość w umyśle, to
może być prawda, po tych słowach, co powiedział, to jest pewne. Chyba nie
istnieją tam ludzkie, skoro mówi, że nie należę do tego świata. Zwabił mnie
tutaj, wtedy jak dzwonił do motelu. Tylko nie pamiętam, co było dalej.
Dziewczyna układając sobie w głowie plan, postanowiła wykonać polecenia
mężczyzny, żeby nie narazić się na gniew silniejszego. Obadała papierową rzecz
informacji, szukając sensu, otrzymania tego przedmiotu. W pierwszej chwili
wydał się normalnym dziennikiem. Nowym, pachnących jeszcze świeżym tuszem i
nieprzesiąkniętym starością papierem. Nie rozumiałam, po co jej niewarta rzecz bzdurnych
wiadomości. Zorientowała się dopiero po dość uporczywym, wertowaniu pierwszej
strony, że data nie imała się tej, która świtała w głowie nastolatki. Zaczyna być dziwnie.
- Przypomnij sobie ostatnią noc – zaczął
zwycięsko, zrzucając z siebie ciężar czarnej peleryny, pod którą skrywał się
zwykły ubiór fioletowa podkoszulka i dżinsowe spodnie. Całkowicie odarł się z
niezwykłości, stał się kolejnym zwykłym człowiekiem, za którego Brooklynne,
zaprzestała go uważać. – W jaki sposób mi to wytłumaczysz? A jesteś na tyle
przewidywalna, że wiem, co sobie o mnie, przed momentem, pomyślałaś. Co do
mordercy mogę się zgodzić.
- To niemożliwe… – wyjąkała, a drżące ręce
dzierżyły gazetę z obcą datą roku dwutysięcznego. Napływ sprzecznych
informacji, zabrał resztkę kolorów z twarzy nastolatki. Nie rozumiem, skąd on wie? Dlaczego jest mi tak niedobrze! Jest rok
dwutysięczny, jakim prawem, przecież przyjechałam tutaj w dziewięćdziesiątym
dziewiątym. Krążyła między zaniepokojeniem a świdrującym dziury lękiem
przed słyszącym myśli dziwnookim, obserwując nieznajomego ostrożnym spojrzeniem
zagubionego dziecka.
Pamiętała ostatnie wydarzenia przez
pryzmat mgły, pamiętała tę drogę koło cmentarza, nieprzyjazną grupę ludzi,
których się bała. Potem przeszłość rysowała się w ciemnych kolorach, nie
dopuszczając do siebie wzroku jasnookiej. Ostatni urywek wyraźnie pojawiający
się, to czyste, granatowe niebo, zapach róż, który ciągle odradzał się w
zmysłach dziewczyny, wisiorek z flakonikiem i głęboki, zimny dół. Wpadła do
niego, uderzyła o drewniane deski i na tym skończył się krótki film o
przeszłości.
- Wszystko jest możliwe, moja droga –
Augustyn podszedł do niej i podał rękę, nie doczekując się samodzielnego
pozbierania dziewczyny z posadzki. Brooklynne wstała z jego pomocą,
spostrzegając że połamane ręce nie odzywały się bólem, jak przed kwadransem
udręki. Nadal sine, ale całkiem sprawne, wolno wracały do stanu przed upadkiem.
Niesamowite... Czy to ta nieludzkość, o którą
mu chodziło? Dałabym sobie głowę uciąć, że były połamane. Pomyślała.
- Normalny człowiek nie przeżyłby roku
zagrzebany pod ziemią – Ciepły głos, koił poprzednie wyobrażenie o jego złym
nastawieniu i morderczej naturze schizofrenika. Blondynka spoglądała na
dziwnookiego, jakby był wyłącznie wymysłem wyobraźni, mówiącym o rzeczach
nieprawdziwych. Zdziwiona mina nastolatki wysyłała setki pytań wprost do oczu
mężczyzny, nalegając z upartością, by rozwinął swoją myśl.
- Tak, chcę ci powiedzieć, że nie jesteś
człowiekiem, przynajmniej nie takim, jak poprzednio. Ty wygrałaś ze śmiercią,
co potwierdza twoją nieprzynależność do tego gatunku zwanego półmartwymi –
Augustyn odnosił się do ludzi z widoczną wyniosłością w głosie. Brak szacunku
wobec nich świadczył o wyraźnej różnicy między człowiekiem i tym, czym rzekomo
się stała. Aktualnie było to bez znaczenia, nurtowało bowiem dziewczynę coś
bardziej zadziwiającego.
- Pytanie, dlaczego to jestem ja, dlaczego
mnie wybrałeś? – Brooklynne zakłopotana dziwiła się temu, że spośród tylu
ludzi, to ona musiała, przejść taki koszmar umierania. Umierania? Powtórzyła do siebie zdumiona skąd u niej to namacalne
wyobrażenie, że umarła? Umarłabym i
powróciła do żywych, to oczywista kpina… Chociaż wiele tych niesamowitych
rzeczy, przekazywanych przez mężczyznę, wydawało się być prawdziwymi, umysł
wciąż wyrzucał z siebie te informacje, nazywając je niedorzecznymi. Buntowała
się i odpychała od siebie nacierającą burzę zdarzeń, słów, teorii, idących od
strony grzmiącego Augustyna.
- To proste – rzekł wzruszając ramionami,
jakby ktoś zapytał go, jak zrobić herbatę. Dla niego to było dziecinnie proste,
lecz przekazywanie wiadomości blondynce, odzierało mężczyznę z opanowania. –
Faktycznie byłaś najzwyklejszym człowiekiem, ale to ta tajemnica, dzięki której
cię tutaj sprowadziłem, miała główne znaczenie, że to ty zostałaś moją
wybranką. Nosisz w sobie coś, co pozwoliło, że wygrałaś. Dlatego Phoenix,
dlatego stary dom twojego ojca.
- Czy mógłbyś mówić jaśniej? – burknęła, bo
zmęczona tym dniem, ciągłymi niedomówieniami, nie miała ochoty na kolejną
słowną grę, wpychającą w czeluść niewiedzy i zakłopotania. Potrzebowała, aby
ktoś powiedział prosto z mostu, z czym się zetknęła w Ameryce.
- O twojej wyjątkowości zadecydowały geny –
oznajmił w prosty sposób, przytłoczony gorączkowością nastolatki, emanującą z
jej postaci niczym rozgrzanego krematorium. Typowy
człowiek. Pomyślał kąśliwie. – Gen śmierci, uściślając, dziedziczy się po
rodzicach, w twoim wypadku, po jednym rodzicu, którego dom stał się areną twojego
wkroczenia do mojego, do jego świata.
- Nie… – wyrwało się dziewczynie przesycone
słabością słowo, protestujące przeciwko tezie bladookiego na temat
niecodzienności jej ojca. Delegacja
słonko, muszę wyjechać. Wspomniała słowa rodziciela z grymasem, budzącym
się na zmęczonej twarzy. Miałoby to ręce
i nogi. Nie utrzymywał ścisłego z nami kontaktu ze względu na to kim jest. Był
ze mną z obawy? Bał się, że stanę się taka jak on? Nie mógł mnie mieć z kimś,
kto był człowiekiem? Rozmyślała jasnooka, przypominając sobie zdjęcie i
list, który z resztą, znalazła w tym domu, porzucony na widoku, aby świadomie
go odnalazła.
- Przykro mi, jeżeli nie tego się
spodziewałaś – wysilił się na trochę empatycznej postawy.
- I gdzie on teraz jest? – nie słuchała nieznajomego,
jego wypowiedź wydawała się tylko bredzeniem, papką, zlepkiem słów, o których
sam, nie miał pojęcia. Brooklynne nie marzyła o niczym, jak tylko spotkać ojca.
Wybaczyć mu i równocześnie znienawidzić. Wykrzyczeć i wypłakać, zapytać, co z
nią dalej będzie.
- Zaginął i wiesz o tym – oznajmił znudzony,
zmierzającą do nikąd rozmową.
Brooklynne rzuciła mu ostrzegawcze,
przesycone negatywnymi uczuciami spojrzenie, wyrażające słowa: Nie wierzę ci! Na pewno coś ukrywasz! Ale nie kłóciła się z wewnętrzną chęcią
wyplucia tego na zewnątrz, nie kłóciła się z nim, wiedząc, że szanse na
wygranie jakiejkolwiek potyczki z mężczyzną, staczały się do zera. Rzuciła
gazetką, orientując się, że nieustannie, ściskała ją w dłoniach. Pognieciony
twór upadł na ziemię wraz ze spojrzeniem dziewczyny. Jeżeli uwierzę. Jeżeli poddam się temu wszystkiemu, do czego dojdę,
gdzie będzie mój cel? Czy zgadzając się ze słowami będzie normalna, cz to
wytwór mojej głowy oznaczający chorobę?
- I nie żartujesz z tym wszystkim? –
podejrzliwie popatrzyła na bladookiego o dziwnych tęczówkach wyraźnie,
wiedzących coś jeszcze, wiedzących coś więcej, lecz nie rozumiejącego położenia
nastolatki. – Nie sfałszowałeś gazety, nie upozorowałeś rzekomej rocznej
śpiączki? Bym jak głupia uwierzyła, mówisz o moim ojcu, wiedząc że, chciałabym
go spotkać, grasz na moich emocjach? Po coś, w jakieś sprawie wabisz mnie, bo…
- Przestań ślepo wierzyć w to, co nauczyłaś
się w ludzkim życiu. Przestań wyprowadzać mnie z równowagi nie jestem kimś, z
kim mogłaś by się droczyć. Potrafię zabijać i nie mieć skrupułów, więc łaskawie
uwierz w moje słowa. – powiedział ostrym tonem, kładąc silne dłonie na braki
nastolatki, które w jego uścisku, wyglądały niczym lichy wieszak na ubrania.
Bynajmniej ten gest nie niósł ze sobą nic dobrego. Augustyn nie zamierzał
zrobić jej krzywdy, wyłącznie nastawić jak zepsutą rzecz, nakierować na dobry
tor myślenia, rozładować gniew tlący się w uśpionych trzewiach. Niespodziewanie
ścisną kość, szarpiąc ręką w dół i w górę, powodując że brak wybił się ze
swojego stawu z niesmacznym dźwiękiem zrywania się torebki. Stłumiony głos
wypełzł z ust jasnowłosej, urywając się w połowie. Nie krzyczała, po prostu
jęknęła z powodu nieprzyjemnego uczucia i dezorientacji spowodowanej
przerażeniem. Lśniące, jasne oczy przerzuciły się z barku na postać Augustyna,
dając do zrozumienia mężczyźnie, że nie życzy sobie łamania kości od tak, nie
życzy sobie straszenia. Drżące źrenice mówiły bezsłownie: Nie prosiłam się o to, nie wyładowuj na mnie złości niepowodzeń, nie
będę taką, jaką chciałeś sobie stworzyć. Uległa przedstawionemu światu, poruszając
ramionami. Czy to możliwe? Czyżbym była
kimś więcej niż tylko człowiekiem? Moja ręka… Moja ręka została w perfidny
sposób złamana, a ja nawet nie musze, ryczeć z bólu… Myśli niedbale
chodziły blondynce po głowie, potykając się o sprzeczności. Dla Augustyna ludzka
słabość dziewczyny, mogła być ogromnym problem, nuka od podstaw, stawiała pod
znakiem zapytania przyszłość, jaką wiązał z osobą nowo narodzonej.
- Wybacz, twoja ignorancja zmusiła mnie do
tego. Czy teraz jesteś skora do zgodzenia się z rzeczywistością? – Zaproponował,
odgarniając kosmki włosów, wijące się ku powiekom. – Mogę użyć innych
argumentów, jeżeli nie masz nic przeciwko.
Cichy dom zaskrzypiał. Wiatr o wschodnim
kierunku, przepchał się przez szpary w drewnie i oplótł dwie postaci, stojące
naprzeciwko siebie. Chłód ostudził wrzące emocję, uciszył rozdygotane serce
dziewczyny, przywrócił obojętny wyraz twarzy Augustynowi, zabierając ze sobą
rozeźlone napięcie. Błękitnooka pokiwała posłusznie głową, pozwalając
wschodniemu wiatru, zabrać ze sobą to co ludzkie pozostałe w niej. Nie czuła
się przez to wolna, a ściśnięta pętlami innymi więzi, odbierających swobodę.
- Wrócisz do domu – oznajmił z przenikliwym
wyrazem twarzy, przykuwając uwagę Brooklynne. – Masz niedokończone sprawy z
rodziną. Musisz to zakończyć w odpowiedni sposób inaczej, wciąż będziesz
związana ze starym życiem. Nawet nie wiesz, jaki to niesie za sobą
konsekwencje.
Oszalał
do reszty! Mam wrócić do domu po roku
nieobecności, on chyba nie mówi poważnie? Przerażona dziewczyna, obsesyjnie
bawiła się końcówkami przydługich włosów. Przez rok czasu przybyło im parę
centymetrów, sięgały teraz łokci dziewczyny. W dotyku pieściły opuszki palców miękkością,
zadziwiały objętością w dłoniach i cieszyły złocistym blaskiem nadal trochę
martwych i nieprzebudzonym ze śmierci. Nie
zrobię tego, nie wrócę tam.
- Ja… Nie ma mowy… – wyjąkała, kręcąc z
dezaprobatą głową. Odpychało ją przeświadczenie, że sam powrót, nie będzie miał
nic wspólnego z miłym przywitaniem. Z prostej przeczyny przyjazd do Oksfordu
był dla dziewczyny trudny bagażem do dźwignięcia. Oduczyła się żyć w takich
warunkach wśród ludzi, chociaż skrycie przed światem, wciąż się nim czuła.
- Właśnie, że zrobisz bez jakichkolwiek
protestów – nakazał silnym tonem z mało przyjaznym wyrazem twarzy. Perfekcyjnie
przeraził dziewczynę, choć nie pokazała po sobie strachu, trawiącego wnętrze.
Wskazał gestem ręki, żeby poszła za nim.
Peleryna, wracając na tors mężczyzny, zatańczyła w powietrzu, obijając się o
ciało niepewnej blondynki. Zeszli do piwnicy, gdzie dziewczyna już osamotniona,
rozpoczęła dbanie o swój stan zewnętrzny, pokryty brudną powłoką nieżywości.
Stary dom bez kanalizacji nie mógł podarować jasnookiej ciepłego prysznica
wody. Czekała na nią wyłącznie pordzewiała i poobijana wanna, wypełniona zimną
acz krystalicznie przejrzystą cieczą. Obok metalowego trupa, leżała znana
nastolatce torba. Z radością zrzuciła z siebie ciuchy prześmierdziałe
umieraniem, szukając odpowiedniej kombinacji ubioru.
Ochłonęła dwa dni w domu ojca. Bez jedzenia i snu, zbyt rozregulowana i
wstrząśnięta minionymi zdarzeniami, nie pojmowała ogromu czasu, otoczenia i
rzeczywistości. Po części taszczyła w sobie strach przed samą sobą, po części
nowe wcielenie, wydało się korzystnym dodatkiem do życia. Nawet z odświeżoną
fizjologią organizmu ślinę przełykała z obawą, przypominając sobie, gdzie
kazano jej wrócić.
Zgodnie z planem, którego nie rozumiała,
musiała zawitać w Oksfordu, toteż wyczekiwała na znanym sobie lotnisku na
samolot, mający się zjawić za paręnaście minut. Wszystko było przygotowane
bilet w dłoni, mowa w głowie tylko brak samo zaparcia, powodował uczucie
mdłości. Wielka Brytania ponownie miała, przywitać ją swoim życiem, czego się
obawiała, jak niczego wcześniej. Tłamsiła w sobie uczucia niechęci, bojaźni do
tego, co wyrzuciła z siebie i zapomniała. Tak, zapomniała, jak funkcjonować
wśród ludzi po rocznej przerwie. A myśl o rodzinie, kruszyła ją wewnątrz na
drobny pył minionego człowieka. Pragnęła pozostać w tym stanie, w którym nikt
nie istniał dla niej, ale Augustyn kazał zerwać ze wszystkim, w czym kiedyś budziła
się o poranku, co równoznaczne było z powrotem do przeszłości. Nawet bagaż,
który przywiozła tutaj ze sobą, wrzuciła do najbliższego kosza na śmieci,
zapominając o nim. W głowie nieprzerwanie tłukły się zamknięte słowa mężczyzny:
Kiedy
wrócisz powiesz im, że wyjechałaś w sprawie ojca. Dostałaś jakieś informacje,
gdzie mógł przebywać i postanowiłaś sprawdzić to. A czemu nie wracałaś, nakłam
im o strachu i zakłopotaniu. Mieszkałaś z rodziną, która znała twojego ojca i
pomogli ci przez ten rok w jego poszukiwaniach, zaoferowali dom. Wróciłaś, bo
zrozumiałaś, że go nie znajdziesz. Dla ułatwienia ci zadania, rok temu, zaraz
po twoim wyjeździe, pozostawiłem kartkę z informacją, że wyjeżdżasz w sprawie
ojca. To powinno wystarczyć. Oni będą się cieszyć, że jesteś, więc nie martw
się o resztę. Te osoby nie są już ważne tylko trzeba zakończyć z nimi sprawy,
to wymaga twoje sumienie.
A teraz najważniejsze, nie jesz! W żadnym
wypadku nie tykaj się ludzkiego jedzenia. Nasz układ pokarmowy po śmierci
przechodzi zmianę i przystosowuje się do trawienia tylko jednego rodzaju
pokarmu. Nie wiem jak to zrobisz, ale unikaj ludzkich potraw. Na razie nie
powinnaś czuć głodu, twój organizm przyzwyczaja się i przebudowuje, zużywa to,
co ma w sobie.
I czekaj na mój znak…
***
Ponownie na Whitehouse Road. Przez myśl
przemknęło dziewczynie. Czy oni nadal
tutaj mieszkają? Zadrżała. Sprawdź.
Podpowiedział niespokojnie instynkt. Zapukała delikatnie, jakby ze strachem.
Drzwi otworzyły się, ukazując niezmienione wnętrze i ciotkę Matild, której usta
rozwarły się w zdziwieniu. Oczy zaszkliły się momentalnie od łez. Brooklynne
zastanawiała się, jak zacząć rozmowę, lecz ciotka ujęła ją w opiekuńczy uścisk,
uwalniając od przykrego obowiązku witania. Blondynka poczuła silne ukłucie żalu
i zniesmaczenia do siebie. Ona cieszy się
z mojego powrotu, a ja mam chęć skręcić jej kark. Udając doskonalone, odwzajemniła
radość.
- Nie zwątpiłam – mruknęła. – Wiedziałam, że
wrócisz.
Podoba mi się klimat i intrygujące zakończenie, pozostawienie czytelnika w pewnym zawieszeniu. Muszę jeszcze wczytać się dokładniej w początkowe rozdziały, żeby mieć lepszy ogląd całości.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że podobał Ci się mój blog, oczywiście zachęcam do nadrobienia początku, bo jest on istotny dla zrozumienia następnych wydarzeń - ale właśnie mam plan dość mocno go przerobić, więc raczej nie poganiam ;).
Rzeczywiście, nie czytając pierwszych części można, nie rozumieć sensu fabuły. Jak będziesz miała ochotę i czas, to zapraszam do czytania.
UsuńWiem, bo sama nie orientuję się za bardzo, co jest u Ciebie grane, ale w wolnym czasie postaram się nadrobić.
Fascynujący rozdział... Naprawdę. A to twoje wyobrażenie życia po śmierci... O rany, ale super. Powiem ci, że trochę czuję klimat jednego z moich ulubionych horrorów Silent Hill. Mnóstwo tajemnic i nowych postaci. Tak trzymaj. Czekam na kolejne rozdziały, które mrożą krew w żyłach od samego początku do samego końca.
OdpowiedzUsuńMiło, że Ci się spodobało, a skojarzenie z Silent Hill jest zaskakujące. Lubię te grę tudzież film, to mój idol, górujący w historiach surrealistycznych. Uzyskać klimat podobny do SH, to nie lada wyczyn. Chociaż moje opowiadanie jest całkiem inne, przyjemnie jest słyszeć, że miało dla Ciebie trochę klimatu SH.
UsuńNo zauważyłam po treści, która wspomina a opustoszałym miescie spowitej mgłą. I jak wcześniej wspomiałam te zagadki i tajemnicę. Dosłownie poczułam klimat grozy z jego horroru
UsuńDziękuję za recenzje mojego rozdziału. Staram się jak mogę. Powiedz mi co sądzisz o moim soundtracku do mojego opowiadania. Czy ci się podoba. Bo twoje utwory na twoim bloku mi się bardzo spodobały
OdpowiedzUsuńNa początek dziękuje za pamięć za powiadomienie mnie.
OdpowiedzUsuńSam rozdział mi się spodobał.
Trzyma od początku do końca a sytuacja w jakiej znalazła się Brooke jest nie do pozazdroszczenia.
Coraz bardziej jestem ciekawa jak to wszystko rozwiniesz.
Niesamowicie trzymasz w napięciu.
W wolnej chwili zapraszam na mego autorskiego bloga:
http://dziedzictwo--krwi.blogspot.com
Dziękuję za opinię. Z reszta sam fakt przeczytania opowiadaniu, w jakimś senie, jest podbudowujący ;)
UsuńOczywiście, zajrzę.
Ciary na plecach, ciary na rękach, ciary, ciary, ciary :) Budujesz napięcię w dramatyczny, mroczny sposób, jestem zachwycona ;) Jak juz pisałam wcześniej, ten niezykły dobór sów sprawia, że czyta się to z nieodpartym uczuciem nierzeczywistości, przez co daję się całkowicie ponieść w ten świat ;) Takie to wszystko niedosłowne. Coraz bardziej jestem zaintrygowana. Co ten Augustyn knuje.... ;)
OdpowiedzUsuńJestem zachwycona, ze w taki sposób odbierasz to odpowiednie. Staram się budować w nim napięcie, tajemnice, chociaż mam wrażenie, że mój efekt jest zbyt mało efektowny. Dziękuję za opinię.
UsuńJuż wyjaśniam. Jeśli chodzi o Adę w moim opowiadaniu to właśnie miałam na myśli Carlę, ponieważ wydarzenia w Edonii miały miejsce 6 miesięcy przed wydażeniami w Chinach. A jeśli chodzi o to kto jest biologicznym ojcem to odpowiedź jest jasna że to Albert Wesker ale ona jest od Jake'a młodsza o rok i stąd słabe tężenie przeciw ciał. Jeśli chodzi o fabułę to dopiero początek. Najpierw chciałam tak powoli rozkręcić opowiadanie. Więc uważaj bo to dopiero się rozkręcam.
OdpowiedzUsuńA jeszcze chcę się zapytać co teraz sądzisz o moim opowiadaniu, skoro już rozwijam wątek mojej bohaterki.
UsuńDziękuję. Chcę by moje opowiadanie miało klimat gry, ale staram się by nie stało się banalną historią. Cieszę się że ci się podoba. A pro po kiedy kolejny rozdział twojego opowiadania. Nie mogę doczekać co Augustyn szykuje dla Brooklyne.
OdpowiedzUsuńJeszcze chcę zapytać czy w moim rozdziale zapożyczenia. I to takie które bycie zadowoliły.
UsuńChodziło mi czy podczas czytania zauważyłaś że trochę pożyczyłam z gry RE: CODE VERONICA jak tę bliźniaki Rashmond i nazwę projektu Reaktywacja T - VERONICA. Miałam nadzieję że dzięki temu będę mogła wprowadzić parę nowości. Co ty na to?
OdpowiedzUsuńŁaaa. Kocham cię! Za stworzenie, tego opowiadania. Jest boskie. Takie psychodeliczne (uwielbiam to słowo). Chociaż nie wiem, czy można tak powiedzieć skoro z Brooklynne najlepiej nie jest. To się Andrew zdziwi jak zobaczy małą siostrzenicę swojej żony. Hoho. Ciekawe jak ona sama to załatwi, delikatnie, czy... no cóż. Łatwo nie będzie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
www.druga-strona-swiata.blogspot.com
Jestem zadowolona, że Ci się podoba ;)
UsuńJak mówisz że to dobry pomysł to z satysfakcją będe kontynuoawć pisanie. Mam nadzieję że moje opowiadanie nie przerodzi się w banał. A ty jak uważasz?
OdpowiedzUsuńSkoro tak uważasz... Masz rację co do jednego. Nigdy nie wiadomo co pomyśl autor i nie wiadomo jaki odbierze kierunek i jak poprowadzi fabułę.
OdpowiedzUsuńOk... Przyznaję szczerzę, że tym razem się nie popisałam, ale chciałam jak najszybciej zapisać to co miałam w głowie. Bałam się o to że szybko wyleci mi z mojej łepetyny. Dzięki, że mi powiedziałaś o tym. Dam znowu do roboczych i poprawię.
OdpowiedzUsuń