21 grudnia 2012

Rozdział I: Śmierć cz. 1

Wiatr o zapachu róży


Nie wiesz czemu tu jesteś
Wiesz tylko, że chcesz się wycofać
Wierzysz w siebie
Prawie tak bardzo jak wątpisz

      Rok 1999, Anglia
     Szła zatłoczonym korytarzem St Linette School na Woodstock Road w Oksfordzie. Mijając stojące w zatokach ścian osoby, lustrowała twarze napotkanych uczniów chłodnym spojrzeniem, analizującym, osądzającym czy jest zdolna do przebywania tutaj. Podświadomie nienawidziła tych ludzi bardzo, lecz nie pojmowała dlaczego pojawiała się u niej taka awersja do istot rozumnych? Czasem miała maniakalną ochotę rozerwać te dzieciaki na kawałki i porozrzucać szczątki po całym świecie, pozostawało to jednak w obrębie umysłu dziewczyny, i nigdy nie zamierzało wyjść na zewnątrz, by dokonać bezdusznego czynu. Zaprzestała bezsensownego spoglądania na tłok ogłuszający opanowanie, przyśpieszyła nerwowego stąpania.
     Przez szyję przerzucony wił się ramionami jedwabny szal. Odkąd tylko sięgała poszarpaną pamięcią, kojarzył się nastolatce wyłącznie z matką. Zmarła tak dawno, przynajmniej dla samej Brooklynne, osiem lat świadczyło o długim okresie czasu w nieznaczącej, kilkunastu letniej egzystencji dziewczyny. Minęła salę o numerze piętnaście, w której aktualnie, powinna odbyć zajęcia z historii. Historia nigdy nie wywierała na niej żadnego wrażenia, nudziła ją mdławymi wydarzeniami i biegiem zdarzeń obcych jej wyobrażeniom. Daty tylko mąciły wewnętrzny spokój błękitnookiej, związany bardziej z naturą niż dziejami ludzi. Na ścianach wewnątrz klasy portrety władców patrzyły mętnie na oddalającą się osobę buntowniczki. Zbierało się w niej na mdłości. Samo oglądanie  średniowiecznych postaci, wprawiało ją w odruch wymiotny, ich również nienawidziła za czyny, których kazano jej się uczyć.
     Brooklynne należała do grupy dziwnych ludzi. Jeszcze nie była dzieckiem szatana, ale małym bękartem cichej nienawiści do rzeczy martwych i żywych. Stworzeniem całkowicie wyobcowanym ze społeczeństwa durniów i idiotów, jak ich zwała w swoim jednoosobowym towarzystwie. A ku zaskoczeniu innych; sama o miano wyrzutka gorliwie zabiegała. Zrażała do siebie rówieśników, irytowała dorosłych, załamywała ręce starszym osobom, ukazując swoją negatywną postawę wobec świata będącego tylko przeszkodą na drodze do czegoś wielkiego. Tłumaczyła się zawsze, obojętnymi słowami: „należy mi się”. Uważała się za pokrzywdzone losem dziecko odpłacające swoim niegodziwym zachowaniem za minione przykre wydarzenia. To taki buntownik pełną parą gniewu pracujący, ale mimo tego, wewnątrz wciąż była zagubioną dziewczynką, której zabrano coś cennego i w zamian dano coś zapychającego pustkę, co nigdy nie było dla niej wystarczająco łagodzące. Dzieciństwo wyszlifowało ją na takiego człowieka, ale nikt nie próbował tego zrozumieć, bowiem każdy uważał, że to taki okres w życiu panny Király, ten nastoletni bunt. A w tej całej rebelianckiej grze przeciw światu, chodziło o coś ważniejszego niż tylko burza hormonów.
     Śmierć i zapomnienie, to dwie rzeczy, które zlizały z dziewczyny resztki kolorów oraz zaprogramowały ten negatywny światopogląd utkwiony w jasnych tęczówkach rzekomej niewinności. Najbardziej przeżyła stratę matki, gdyż ojciec, chociaż dobry, nie wydawał się zbyt ludzki w oczach dziewczynki. Malował się w psychice wyraźnymi barwami jako obraz odległego snu, istniejącego przy niej, ale  nie potrafiącego się zmaterializować. Był człowiekiem zdolnym kochać ją bardzo, szczerze i z całego serca, a jednak nie mógł zerwać z czymś, co siedziało w nim i uwierało na jego człowieczeństwo. Brooklynne czuła to, gdy była mała i rozumiała świetnie w tym kwietniowym czasie, po latach minionych odkąd ostatni raz siedziała tak blisko rodzica. I nie zdołała znaleźć racjonalnego wytłumaczenia mówiącego dlaczego właśnie takie wizje inności zrodziły się wtedy w głowie pełnej bajek, kiedy ojciec brał ją na silne ręce i próbował tłumaczyć tajemnice życia. Jak dziwnie, a teraz czuję się taka sama jak on. Ścisnęła mocno szal w łososiowym odcieniu i wyszła ze szkoły ciągnięta przed siebie przez nieznane pragnienie drżące w jej ciele.
     Często miewała przeczucia. Jakby wyostrzony zmysł informował ją o czymś ważnym, niebezpiecznym lub korzystnym dla niej. Mogłoby się to wydawać pożyteczne, ale czasem wpędzało Brooklynne w kłopoty z dyrekcją, kiedy podczas nagłego przypływu wychodziła, od tak, ze szkoły jak dziś, idąc w bliżej nieokreślonym kierunku. Musiała, to była jej fizjologia niczym jedzenie czy spanie, konieczne do życia.

     Nie należała do wysokich osób. Mierzyła około metr sześćdziesiąt i już nie zapowiadało się, by jeszcze urosła, chociaż dopiero osiemnaście lat, wybiło na kalendarzu błękitnookiej. Wiele osób, w wieku podobnym do nastolatki, posiadało w sobie już nieco powagi, wyniosłej dorosłości rysowanej na policzkach. W niej te wszystkie elementy burzył zbytnio młodzieńczy wyraz twarzy, wręcz pełen dziecięcej niewinności. Puszyste jasne włosy opadały na plecy, sięgając minimalnie poza łopatki, formując się w przyjemne morskie fale. Oczy nastolatki iskrzyły się niebieskim blaskiem, jakby zawartymi w nich pigmentami porannego nieba. Mały nosek zaokrąglony na krańcu ruszał się w charakterystyczny sposób, kiedy próbowała rozpoznać przyjemny zapach, unoszący się jak zaraz wokół niej.
     Różana woń znikąd dopadła receptory w nosie buntowniczki, zawodząc w umyśle i zabawiając się marzeniami dryfującymi po ciele. Dziewczyna rozejrzała się wokół z zainteresowaniem, ale dostrzegła jedynie szary krajobraz stacji kolejowej przecinanej tuzinami ludzi i rzędami brązowych ławek, i przepełnionych koszy na śmieci. Okryte na moment płatkami róż zmysły jasnookiej powróciły do normalnego funkcjonowania. Zapomniała o tym, co zawróciło jej w głowie i sięgnęła do torby. Przeliczyła pieniądze, jakie dusiły się w  portfelu, czerwonym - tanią imitacją skóry z jakiegoś targowego stoiska. Niewiele drobnych akurat wystarczyło na niecodzienną podróż do Londynu. Nie była tam już od paru lat, nie planowała też w najbliższym czasie wyprawy, do dziś. Sama nie wiedziała, po co tam jedzie, ale jedno było pewne – musiała, inaczej pragnienia strawiłby ja od środka. 
     Podróż pociągiem należała do, tak zwanych, ulubionych czynności w nudnym życiu Király. Nigdy nie zastanawiała się dlaczego, ale po prostu lubiła tę atmosferę i to wystarczyło do ogłoszenia, że tory są wyjątkowe. Niestety nie często praktykowała przejazdy tym środkiem transportu nie miała takiej potrzeby, prowadziła osiadły tryb życia między domem a szkołą. 
     Pamiętny dzień, dwudziesty drugi kwietnia roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego dziewiątego, kiedy Brooklynne wyrwała się ze swojego siedliska i postawiła nogę w samiutkim Londynie na stacji Paddington, dotychczas nieznanej jej oczom z perspektywy podróżnika kolejowego. Nabrała głębokiego powietrza, poprawiając torbę zawieszoną przez jedno ramię osłonięte fioletowym, skosmaconym swetrem, pod którym kryła się ciemna, wyblakła bluzka. Spojrzała jeszcze na zegarek, dochodziła godzina trzynasta. W tym momencie powinna skończyć lekcje i wracać do domu, prychnęła złośliwie pod nosem na tę myśl i poszła przed siebie, zatracając się w uroczystej chwili wolności.
     Udała się na wschód, mijając zielony Norfolk Crescent wciąż, szukając sensu przyjazdu do stolicy Anglii. Cel odnalazła znienacka, kiedy dostrzegła zaparkowanego na pobliskim parkingu Lamborghini, w czasie żmudnego rozglądania się po okolicy okrytej pochmurnym niebem. Od razu do głowy błękitnookiej wpadła niecodzienna maszyna Ayriy, bratanicy jej ojca, która posiadała model Silhouette z roku 1977. Auto bynajmniej nie wyglądało na swoje lata, gdyż kobieta posiadająca widzę na temat fachu mechanika, tuningowała go na wszelakie sposoby, tworząc pojazd na miarę swoich ekstremalnych wymagań. 
     Ayria, przebojowa kobieta, znającą swoją wartość i potrafiąca w ekscentryczny sposób pokazać, że urodziła się po to, by ją ubóstwiano, podziwiano z każdej strony nawet tej, w której okazywała się wredną suką, przynajmniej zawsze tak odczytywała to Brooklynne. I na złość własnemu charakterowi całkowicie sprzecznemu z władczą naturą Ayri, kuzynka była dla niej autorytetem, czego głośno nie mówiła nawet sobie, bowiem nie pragnęła taką być. Blondynka wstydziła się wielu uczuć, sprawiały one, że często nienawidziła tego, że w taki sposób czuje pewne sprawy, dlatego starała się obrócić wybiórcze myśli w gniew. Zgorzknienie i obojętność stały się negatywnym tego wynikiem.
   - Czas ją odwiedzić – postanowiła dziewczyna, wracając się nieznacznie za siebie na przystanek, wyczekując odpowiedniego autobusu. Błądziła po rozkładzie jazdy niczym czerwony kapturek ciemnym lasem, ale odnalazła ten odpowiedni numer pojazdu, sprawdzając dwukrotnie tracę maszyny. Wsiadła zadowolona i zlękniona jednocześnie do pudła na kółkach pełnego nieznanych twarzy. Udała się na zachód do Tower Hamlet rejonu mieszkalnego Bow w Wielkim Londynie, przytykając głowę do drżącej od silnika szyby w roztargnieniu nawet, nie rejestrując podróży. Wysiadła na przystanku najbliżej miejsca zamieszkania Ayrii i trzymając równy krok, i podobnie zagorzałą uwagę próbowała odnaleźć Cherrywood Close, jak dobrze zapamiętała, i nie pomyliła nazwy usłyszanej przed paroma laty. W końcu odnalazła malowniczą okolicę, gdzie domy, jakby zatrzymane w czasie mafijnych lat trzydziestych, stały jeden obok drugiego. W jednym z nich mieszkała ona, do której Brooklynne tyle zmierzała nadal, pytając siebie – dlaczego?
  Trzy lata minęły, trzy długie lata. A przecież kochała być tutaj, w tym zaciszu, gdzie czas zdawał się biec dwa razy wolniej. I znowu tu była, aż na język cisnęły jej się słowa - w końcu! Czyżby to było to pragnienie? Zapukała z lekkim wahaniem do mahoniowych drzwi o błyszczącej złotem klamce. Usłyszała kroki, które z gracją zbliżały się do niej; delikatne jak uciekającej sarny, ale pewne swego podobne do polującego drapieżnika. Po chwili wyrosła przed nią postać Ayrii wyglądającej za lekko uchylonych drzwi, ubranej w połyskujące skórzane spodnie i dopasowaną do ciała czerwoną koszulę podkreślającą jej gorący włoski temperament. 
   - Witam... – mruknęła nieśmiało, unikając kontaktu wzrokowego. Kobieta zdawała się nic nie zmieniać, wciąż młoda i piękna, o nastoletnim uroku zamkniętym w bystrych, jasno orzechowych oczach przenikliwie wpatrujących się w Brooklynne. Włosy w podobnym odcieniu były proste jak napięty sznur, a cera blada, na policzkach muśnięta naturalnym zaczerwienieniem, zachwycała gładkością i nieskazitelnym wyglądem. Zbyt piękna. Ayria, znacznie większa od dziewczyny, przewyższała ją o głowę, miała już trzydzieści jeden lat, czego nie dała poznać po sobie.
     Kuzynka na widok Brooklynne ściągnęła perfekcyjnie zarysowane brwi, po czym na twarzy kobiety rozkwitł uśmiech. Trochę drżący, z początku nie wyglądający na wyraz radości, dopiero po chwili, nabrał tego charakterystycznego blasku zadowolenia.
   - A co ty tutaj robisz? – zapytała pełnym emocji głosem, zaciągając ją do środka.
   - Sama nie wiem – Cichy głos Brooklynne świadczył o potężnym zakłopotaniu. Po latach nie bycia tutaj naszło ją drobne zawstydzenie przed dawno niewidzianą kuzynką. Czemu zawsze czuje się jak nieproszony gość? Pomyślała bacznie, rozglądając się po korytarzu.

     Siedziały w salonie czerwono-kremowych ścian i ciepłego wystroju wnętrza falbanek, kokard, i satyny oddających zamiłowania kobiety do luksusu. Krwista kanapa okrywała się czterema wypukłymi poduszkami lśniącymi odcieniem amarantu, a udekorowany wysokim, wąskim wazonem słomkowy stolik deptał nogami okrągły dywan o kolorze zleżałej posoki. W oknach utkwione kwiaty uschły i pod ciężarem grawitacji zniżały się ku piaskowej ziemi, a liście i płatki o wyblakłych barwach układały się w rzędzie na podłodze paneli.
     Ayria nie mogła zaszczycić gościnnością dziewczyny, gdyż akurat metaliczna lodówka świeciła pustkami w całej swej okazałości. O dziwo, nie zrobiłam dziś zakupów. Wyjaśniła, dodając:  jak na złość! Brooklynne zmieszana dyskomfortem sytuacji pospiesznie zapewniła kuzynkę, że nie przyjechała tutaj, żeby zaznajamiać się z lodówką kobiety, obracając tę rozmowę w żart. Krepująca cisza zapadła natychmiast, lecz po krótkim czasie ochłonięcia nerwów została przełamana banalnym zdaniem: co u ciebie? I dalej potoczył się wartki strumień słów. Rozmawiały o tym, co wydarzyło się przez ten okres, kiedy się nie widziały, a sporo rzeczy czekało w kolejce do omówienia przy zachodzącym słońcu. Czas przemykał im między palcami, jednakże one wcale go nie kontrolowały, puszczając wodze posłuszeństwa. Nie miały potrzeby zawracać sobie głowy, uciekającymi minutami, gdy rozmowa wydawała się nie posiadać widocznego końca.
     Brooklynne wyraźnie zmądrzała i niezaprzeczalnie, mimo młodego wieku, nie była już takim dzieckiem, jak minione trzy lata temu. Ayria wykazywała duże zainteresowanie blondynką, słowa nastolatki uważnie rejestrowała i przyglądała się gestom jasnookiej z badawczym nastawieniem umysłu. Delikatnie, tak by nie widziała dziewczyna, poruszała nosem, wciągając miarowo powietrze. Jakiś zapach bił od nastolatki, nie perfumy, krem czy żel pod prysznic, coś intensywniejszego, ale mocno zwietrzałego przylepiło się do ciała i ubrań jasnowłosej. Woń uporczywie mąciła w uwadze kuzynki, nie zamierzając dać spokoju kobiecie, pobudzało ją rozdrażnieniem i niepokojem.
     Późnym wieczorem, zdając sobie sprawę, że już dziś nie wróci zadzwoniła do domu.
  - I nic nam nie powiedziałaś?! – Zmartwiony głos ciotki rozległ się w słuchawce, kiedy Brooklynne wytłumaczyła się niechętnie ze swojej nieobecności. Ciotka troszczyła się o nią jak o rodzone dziecko z całym matczynym uczuciem. Brooklynne nie doceniała tego i nie zamierzała w najbliższej przyszłości docenić tej opoki rozciągniętej nad nią. Niewdzięczne zachowanie Király nie zrażało kobiety, zaś blondynka chwilami chciała, wybuchnąć wyrzutami i powiedzieć dosadnie opiekunce, żeby wypchała się tą czułością. I mimo starań kobiety, błękitnooka oddalała się coraz bardziej.
   - Właściwie, to powiedziałam teraz – wzruszyła ramionami, mówiąc te słowa, nie widząc w tym braku szacunku z jakim niezaprzeczalnie zwróciła się do ciotki. Kobieta przełknęła gorycz, trzymając w sobie żal do siostrzenicy. - Ach! I żeby nie było, że nie mówiłam… Dziś już nie wrócę, nie chcę tłuc się po nocach, dobrze?
   - Ale widzę cię jutro przed południem, nie później. Doskonale wiesz, że masz szkołę, nie możesz jej tak opuszczać, jak znowu zrobiłaś to dzisiaj. Sprawiasz problemy nam, ale przede wszystkim sobie. Dlaczego tak utrudniasz własne życie? Nie chcesz mieć dobrego zawodu w przyszłości? – Mozolny wywód ciotki zemdlił Brooklynne, która mimowolnie z teatralną klasą, przewróciła oczami z podłogi na sufit i z powrotem na kafelki, przyciskając niechętnie słuchawkę aparatu do twarzy.
   - No... – przeciągała ten wyraz, dając upust rozstrojonym nerwom przesiąkającym z umysłu do głębszych partii organizmu, przejmując władzę na opanowaniem. - Poza tym, to szkoła prywatna, płacę za nią, więc od czasu do czasu mogę ją opuścić.
   - Brooklynne! – Ciotka uniosła głos sunący liniami od Oksfordu po Londyn. O, chyba ją zdenerwowałam, niesamowite… – Po pierwsze my za nią płacimy, po drugie po to płacimy, byś do niej chodziła.
     Rozmowie przysłuchiwała się Ayria stojąca oparta o próg prowadzący do kuchni wyglądającej na nieużytkowaną przez jej osobę. Uważnie, ze skupieniem na twarzy, wyłapywała gesty i słowa, chłonąc je niczym gąbka wodę, napełniając się energią jasnowłosej dziewczyny. Wszystkie odebrane emocje odbiły  się kamienną miną na ustach i nabrzmiałych od zaciśniętych mięśni policzkach utrzymujących złość w środku Giancarlo. W jej oczach między orzechowymi plamami tęczówki, odszukać dało się drobne krople gniewu coraz bardziej przebijające się na powierzchnię rozeźlonego spojrzenia. Wpatrywała się w dziewczynę, jakby szukała jakiegoś podstępu w  przyjeździe blondynki tu na Cherrywood Close, przytaszczającej znajomy zapach, odrywający się od ciała błękitnookiej. Każdy element, który wyrysowała sobie w myślach, nijak pasował do siebie, więc dalej nie odnalazła źródła przybycia kuzynki do jej skromnego domostwa. 
     Brooklynne zakończyła rozmowę i zwróciła się do Ayri. Kobieta momentalnie zmyła agresywny wyraz twarzy i udała słodkie zadowolenie.
   - Zastanawiam się – zaczęła, odkładając słuchawkę – dlaczego ty nigdy do nas nie przyjechałaś? – Dziewczyna wpatrywała się w nią, a oczy połyskiwały delikatnym zaciekawieniem. I w rzeczy samej, Giancarlo nie odwiedzała Brooklynne w żadnych sytuacjach i momentach czy to urodziny, czy święta, nigdy nie przyszła w gości.
   - To trudne – Pierwsze słowa, jakie wydarły się z ust kobiety zakłopotanej niespodziewanym zainteresowaniem Király brzmiały nienaturalnie. Wzrok osadziła na kafelkach, błąkając się po tłumaczeniach utworzonych w myślach. – Po prostu, czasem tak bywa, no wiesz... Dla mnie to nie rodzina, nie poczuwam się do utrzymywania z nią kontaktów.
   - Przyjechałabyś do mnie, nie do nich… Czy to związane z moim ojcem?  – zapytała, chociaż sama zastanawiała się skąd u niej ten wniosek.
     Ayria nie odpowiedziała, zastępując słowa uśmiechem łagodzącym sytuację i ciekawość nastolatki uparcie lustrującej postać kobiety. Giancarlo oderwała od drewnianego progu, aby zaprowadzić Brooklynne do pokoju, w którym kobieta, chciała ją ugościć na tę jedną noc, jaką miała nadzieję. Powiodły korytarzem parteru i schodami ku górze, mknąc prostą droga wprost na drzwi, otworzone z zapałem przez Ayrię. Ewidentnie ktoś kiedyś w nim mieszkał, widać to było po pewnych pozostałościach, a może wciąż mieszkał? Jednakże Brooklynne darowała już sobie pytania, w końcu to nie leżało w jej interesie.
     Blondynka rzuciła torbę na krzesło koło okna i przemknąwszy krótki korytarz, zaszyła się w łazience. Tam wzięła prysznic, relaksujący ciało zmęczone podróżą i zmyła cały brud świata. Mokre włosy skrępowane zostały ręcznikiem w turban przeplatany kolorami, który zdobił Brooklynne jak niekoronowaną królową. Okryta pomarańczowym szlafrokiem z kapciami w tym samym odcieniu, wróciła do pokoju z sennością na oczach, przymykając drzwi. Do nosa wdrapał się znajomy, intensywny zapach róż - identyczny do tego odczutego na peronie w Oksfordzie, a ciało dziewczyny zalało się podmuchem zimnego powietrza wdartego nachalnie do pomieszczenia przez otwarte okno. Jasnowłosa pewna, że wcześniej zostawiła zamknięte podeszła ostrożnie do ściany naprzeciwko, szykując się na każde wydarzenie. Rozglądnęła się bacznie, uspokajając tym samym zmysły sugerujące, że to zły znak od losu, rejestrując drobne elementy otoczenia na zewnątrz. Nikogo nie zobaczyła, podwórze przewijało się pustką, zamknęła więc okno, kiedy ostatnie obawy rozeszły się po skórze. Różana woń rozpłynęła się i pokój wypełnił brzoskwiniowy zapach szamponu do włosów. 

     Nazajutrz wstała rozkojarzona obudzona natrętnymi promieniami słońca. Zegarek wskazywał parę minut po ósmej i szybko mknący czas malował zmienność na tarczy. Zebrała się pośpiesznie z łóżka goniona burczeniem w brzuchu i natarczywym, ssącym uczuciem w trzewiach. Już prawie mijała doba odkąd ostatni raz jadła i nie potrafiła myśleć racjonalnie z uczuciem samotrawienia żołądka. Wiedziała, że lodówka skrywała w sobie jedynie puste półki i znikomy zapach dawnej zawartości. Nawet, w odczuciu dziewczyny, zdawała się być wyłączona od wielu dni, bowiem z wnętrza sprzętu biło przyjemne ciepło, zatem wygrzebanie czegoś pożywnego z przedmiotu graniczyło z boskim cudem. Wyszła więc z domu na Cherrywood Close, szukając jakiegoś sklepu w pobliżu, z pieniędzmi w dłoniach otrzymanymi od Ayrii wczorajszego dnia.
     Kuzynka wybyła z domu wczesnym rankiem, o czym poinformowała blondynkę zeszłego wieczora po długiej rozmowie na czerwonej kanapie. Cała reszta oblekła się cienką warstwą tajemnicy, dokąd udała się i spieszyła kobieta? Brooklynne zainteresowała się tym z typowym ludzkich wścibskim podejściem, ale zbyt onieśmielona pewną postawą Ayri nie odważyła się zapytać. Parę przecznic dalej na Roman Road znalazła nieduży budynek z pieczywem, gdzie wpatrywała się w stos bułek maślanych, po czym wzrokiem zeszła w dół na swój brzuch. Nigdy nie była wyraźnie szczupła, zawsze miała ten nadbagaż w postaci kilku kilogramów, ale wciąż mieściła się w rozmiarze dwunastym. Przełknęła gorycz myśli o sobie, kupiła cztery, żeby starczyło też na czas podróży do Oksfordu. Opuściła sklep z lekkim pakunkiem i wszystkimi siłami próbowała odtworzyć drogę powrotną.
     Telewizor burczał w tyle pustego salonu. Brooklynne wróciła z wyprawy po okolicy, gdzie zgubiła trasę prowadzącą do domu kobiety. Straciła na tym trochę cennych chwil i już dłużej nie mogła zwlekać. Czas mówił, że trzeba wracać na ulicę nudnych dni w Oksfordzie. Zabrała wszystkie swoje rzeczy, a nie miała ich dużo i schodząc na dół natknęła się na stojącą między wejściem do salonu a kuchni, Ayrię.
   - Wczoraj ty otworzyłaś okno w moim pokoju? – zapytała, chcąc zwrócić na siebie uwagę starszej osoby i zacząć niezobowiązującą rozmowę na pożegnanie. – I ten ładny różany zapach, co to jest?
     Jednak kobieta wciąż milczała, grzebiąc uparcie w dużym pudle stojącym w korytarzu prowadzącym do drzwi frontowych. Szarpiące ruchy przewracały zawartość i kończone rozrzucaniem drobnostek po kątach kosza, budowały starannie nieład przedmiotów nieważnych piętrzących się wzwyż. Giancarlo wydawała się rozsadzać od wewnątrz nerwami, a każde  pociągniecie rękoma pięknej elektryzowało się naładowane gniewem i niesprecyzowana złością. Brooklynne zniechęcona tą sytuacją zaprzestała zadręczać Ayrię pytaniami niewartymi odpowiedzi. Obwiniała siebie, że to właśnie przez nią cała ta negatywna atmosfera.
   - Wyjeżdżam już, bo będę się martwić, rozumiesz mnie pewnie… – wyjaśniła dziewczyna nadal, nie zdobywając uwagi kobiety i oblewając się przeczuciem, że coś stało się. Coś, czego przyczyną stała się ona sama. – Spotkamy się jeszcze?
   - Ja też wyjeżdżam, do ojca – rzuciła krótko. – Nie jestem pewna czy jeszcze tu wrócę, więc do zobaczenia. – W końcu spojrzała na nią z surowym wyrazem twarzy, a orzechowy wzrok przeszywał sylwetkę Brooklynne na wskroś. Nieprzyjemne dreszcze przeszły wzdłuż pleców jasnookiej spinając jej postać klamrami lęku. Pierwszy raz Ayria naprawdę wyglądała groźnie, jak zdolna do wszystkiego zabójczyni. Co cię tak nagli do Włoch? 
     Ojciec kobiety i zarazem wuj Brooklynne z pochodzenia Amerykanin mieszkał we Włoszech wraz z temperamentną żoną tudzież kochanką, po której Ayria odziedziczyła nazwisko Giancarlo i prawdopodobnie urodę, czego jasnowłosa nie była pewna. Nigdy bowiem nie poznała matki kuzynki z resztą sam wuj pojawił się parę razy w życiu blondynki, odwiedzając potajemnie jej ojca, a spotkania z małą błękitnooką należały do surowych i nacechowanych zimnem. Zapamiętała je dobrze i wyraźnie – jedyna rzecz, która nie dała się wymazać z pamięci.
     Matka Brooklynne również nie zwykła rozmawiać z bratem własnego partnera, unikała go w sytuacjach, kiedy on się zjawiał, jakby ze strachem, lustrując osobę Larkina; chłodną, posępną, namacalnie ogarniętą brutalnymi rysami. Tak właśnie wyglądały więzi rodzinne między węgierskimi a amerykańskimi korzeniami. Wyłącznie kuzynka pozwalała siebie widywać, choć często nie praktykowała tego, przechylając się na stronę delikatnej awersji. Dla jasnookiej w zupełności było to normalne, dopuszczała do siebie świadomość niechęci dwóch sprzecznych sobie rodzin, nie mających ochoty widywać się, chociaż związani byli ze sobą już wiecznie przez osobę Brooklynne.  
   - No tak… – Zrezygnowana wydusiła z siebie tylko to krótkie zdanie, unikając gryzącego spojrzenia kobiety. Rozstały się w dziwnej sytuacji, która nie miała dla dziewczyny sensu i już wiedziała, że nie tego szukała. Niezwykłe pragnienie bycia w Londynie, wciąż działało w jej ciele, ale nie mogła zostać. Obrała kierunek do najbliższej stacji kolejowej.
     Dlaczego? Zadawała sobie monotonnie pytanie, dziwiąc się, skąd taka nagła zmiana u kuzynki. Czyżby jakieś problemy w rodzinie? Pomyślała Brooklynne z żalem, duszącym poruszone serce. To też moja rodzina, a jednak nieustannie mnie ignorują. Czekała posłusznie na autobus, by ponownie przeciąć wzdłuż pokrywę Londynu, jadąc niespokojnym rytmem, do określonego celu. Nierówności ulicy kołysały ją, mieszając parszywie w umyśle różnymi myślami. Może po prostu nie chce, żebym więcej nie przyjeżdżała do niej? Przecież kłamstwa na poczekaniu są najlepsze. Łatwo mogła mnie oszukać, kto wyjeżdża z dnia na dzień bez przygotowania…

     Mknęła ulicą z oczami wlepionymi w zakurzony chodnik, aby móc widzieć drogę, którą szła, w pełnej swej okazałości. Nie zwracała uwagi na ludzi pracujących rytmem pospolitego życia, unikała w tym momencie jakiegokolwiek kontaktu ze społeczeństwem. Zatracona po granice możliwości w zamyśleniach miarowo ruszała nogami niczym wskazówki zegara, postarzanego czasem nieubłagalnie idącym ku południu. I właśnie ten przypływ energii cucący z odrętwienia obudził instynkt każący podnieść wysoko głowę do góry, mimo braku chęci w słabym, zrezygnowanym organizmie.
     Mijała w tym czasie postać ciemnowłosego chłopaka, bowiem na niego pierwsze pasmo wzroku padło i wyłącznie tej postaci pragnęło oglądać. Jego oczy w blasku słońca zachwycały drobną, pospolitą z urody nastolatkę o banalnym błękitnym spojrzeniu. Tęczówki nieznajomego zdawały się przepełniać złotem o znacznie piękniejszej budowie niż ten, co zwykli przetapiać ludzie, choć zapewne był to zwyczajny, intensywny odcień bursztynowego w jasności zawodzący zmysły i barwy. I nie oczy tworzyły w nim otoczkę niesamowitości wywołującej drżące w ciele pobudzenie na widok niecodziennej urody. Wszystko właściwie wydawało się w nim normalne, chociaż niebezpiecznie idealne, to z Brooklynne coś się stało. Na jego widok znacznie mocniej serce zabiło, łomocząc tępo w oddychającej głęboko klatce piersiowej. I to nie ze względu na zauroczenie, jakie mógł rozsiewać niezaprzeczalnie przystojny chłopak, a świadomość, że już go widziała w tym, bezbarwnym życiu. Nie w normalny sposób, jakby mijała na ulicy w typowy dzień, jak wielu różnych ludzi, to odczucie zawierało większy sens utkwiony gdzieś między stronami przeznaczenia. Czyżby w tamtym życiu? Czyżbym żyła już kiedyś?
     Znała go, bo tak  podpowiadały jej sprzeczne informacje w głowie i czuła jakieś emocjonalne związanie z nim, jednak nie mogła przypomnieć sobie żadnej sytuacji, w której on był, gdyż właściwie nie istniał nigdy w jej życiu. Nie mógł? Próbowała przekonać siebie, ale poszarpana psychika ociężale pracowała, przetwarzając wspomnienia. Czyżby to tylko wymysł rozregulowanej wyobraźni jasnookiej? Nie znam go, to jest pewne, więc dlaczego tak cholernie myślę o nim, jak o starym przyjacielu? Chłopak nawet nie spojrzał na nią, ale Brooklynne zatrzymała się, żeby zwrócić się w jego stronę i spoglądać uparcie, jak oddala się od niej w zamglone ludźmi ulice. W tej mętnej papce typowych dla Londynu twarzy, on się wyróżniał znacznie, co nie pozwalało dziewczynie odwrócić spragnionych oczu. Orientalny akcent w urodzie nieznajomego niwelował mu skutecznie zjednanie się z europejskim kanonem piękną i przyciągał efektywnie błękitne spojrzenie. Smutnym wzrokiem uchwyciła ostatnie ślady chłopaka na horyzoncie. Co się ze mną dzieję? Zmarszczyła czoło na myśl, że już nie potrafi siebie kontrolować, że obce instynkty zaczęły władać jej ciałem. O ludzie, nie mówcie mi, że to przeczucie to jakaś choroba psychiczna, bo tylko tego mi brakowało… Tylko tego…
     Stacja kolejowa Paddington, jako jedyna w stolicy mogła powieść ją prosto do Oksfordu, gdzie pewnie czekała ją niezła awantura na temat wszechobecnej lekkomyślności nastolatki. Zdążyła przywyknąć do tego i nic nie robić sobie ze słów ciotki czy wujka. Na dzisiaj miała inne plany, inne myśli, chociażby ciemnowłosy chłopak usilnie trzymający się jej umysłu. Ściągnęła torbę z pleców, aby wyciągnąć zagrzebany wewnątrz portfel. Zamiast niego natknęła się na kopertę zaadresowaną do niej, a ozdobne, pochyłe pismo wpasowało się w klimat Londynu. Brooklynne zastanawiała się, co jest grane, bowiem listu nie było wczoraj, kiedy jeszcze zaglądała do środka. Sama również go nie włożyła, pamiętałaby, a do skrzynki na listy zazwyczaj nie zaglądała z własnej woli, zatem skąd on tam? 
   - Okno... – stwierdziła, przypominając sobie pokój w domu Ayrii, gdzie zastała ją niepokojąca sytuacja, która mogła być wyjaśnieniem pojawienia się rzeczy. I w tym momencie, jakby odkryła sens przyjazdu do stolicy. Wydawało się to naiwne, bezsensowne, ale instynkt natychmiastowo uspokoił się i zniknęło pragnienie bycia w Londynie. Ktoś wiedział, że tu będę? Nie, ktoś sprawił, że tutaj będę. Pomyślała, a strach wdarł się na spierzchnięte usta.
     Rozerwała kopertę pośpiesznie, zważając żeby nie naruszyć zawartości. Chcąc wysunąć list, zrzuciła na ziemię coś w pierwszym momencie nieuchwytnego dla oka, co wyglądało jak bilet. I nie myliła się, to był bilet lotniczy o kierunku prowadzącym do Stanów Zjednoczonych. Brooklynne potrząsnęła głową, jakby ujrzała tylko wymysł zmęczonych tym kiełkującym dniem oczu. Bilet nie zniknął, a upewnił ją jedynie, że ktoś podarował jej wycieczkę daleko za Ocean Atlantycki. To chyba jakieś kpiny?! Najpierw Ayria o wyjeździe, teraz bilety. Może to jednak jej sprawka? Może, może odnalazła mojego ojca i... I nie rób sobie nadziei… A Może jednak wie coś? Nie, powiedziałaby mi, na pewno. Automatycznie, mechanicznym ruchem wyciągnęła list, rozkładając go, by móc odczytać jego zawartość.
„Droga Brooklynne, od lat zadajesz sobie wiele pytań. Dlaczego twoja matka umarła, dlaczego musiałaś wyjechać, dlaczego ojciec zniknął? Dlaczego tak potoczyło się twoje życie? Zapewne było Ci ciężko, opuszczając Węgry i przenosząc się do obcej rzeczywistości Wielkiej Brytanii. Wciąż masz cichą nadzieję, że wróci ojciec, w jakiś sposób tęsknisz za nim? Może czas przestać i zastanowić się, czy jest tego wart? Jest tyle rzeczy, o których mógłbym Ci powiedzieć i chciałbym, ale w tym momencie nie mogę. Zostałaś wychowana w takim świecie, że moje słowa mogłyby wydać Ci się zwykłym absurdem. Mimo tego, dam Ci szansę na odkrycie pewnej tajemnicy, Twojej tajemnicy, która być może zmieni Twój parszywy los.
Jest kilka zasad, których musisz przestrzegać, pamiętaj, że widzę każdy Twój ruch. Dla sprostowania, nie grożę Ci, ale ostrzegam przed swoją naturą, a kiedy przyjmiesz moją pomoc, jesteś na moich warunkach. Pierwsza zasada nie mówisz nikomu o liście i o Twoim wyjeździe, druga to zatarcie wszystkich śladów, a więc niszczysz list na drobne kawałki i wyrzucasz. Trzecia zasada, robisz wszystko zgodnie z moimi instrukcjami, a cała reszta już zależy od Ciebie. Ty zdecydujesz czy wchodzisz w to, czy nie. Nie będę Cię zmuszać. Za zgodę uznaję przyjazd na lotnisko dnia jutrzejszego. Będąc tam nie masz odwrotu. Musisz wsiąść do samolotu zgodnie z trzecią zasadą, a będziemy żyć w zgodzie i spokoju.
Życzę powodzenia.”

     Pociąg zagłuszył wszelakie inne dźwięki, wraz z przyjazdem na peron, gdzie czekała na niego okryta bladością Brooklynne.

11 komentarzy:

  1. W oczy rzuciły mi się trzy błędy.
    Po pierwsze robisz trochę powtórzeń. Zazwyczaj słów takich jak: "jej" w następujących po sobie zdaniach.
    Po drugie: przed "lustrując" powinien być przecinek jak przed wszystkimi słowami w tym charakterze.
    Po trzecie: nie można patrzeć na kogoś oschle. Oschle się raczej mówi, zaś lustruje obojętnie, bądź nieczule.
    Co to Twojego stylu - nie zmieniłam zdania. Wciąż lekko lśni patosem, lecz jak już pisałam pod prologiem, nie przeszkadza mi to. Wiem, że taki miałaś zamiar.
    Ta historia wciąga. Wiesz, jest trochę jak papieros, którego słodka woń rozchodzi się powoli w płucach, uzależniając. Tak, możesz stać się moim nałogiem. O ile następne rozdziały będą na takim samym poziomie.
    Dodam, że masz wspaniały szablon, który idealnie podkreśla charakter opowiadania.
    Muzyka pasuje do danych postów, a że lubię przy niej czytać, warunkuje to dodatkową przyjemność.
    Nie każdy jednak będzie tak jak ja przeglądał wszystkie podstrony i nie każdy znajdzie podkład. Nie lepiej dodać aplikację z muzyką na stronę główną?
    Choć obserwuję Twojego bloga, to mam mało czasu na sprawdzanie aktualności. Gdybyś mogła mnie, więc informować na moim blogu o nowościach, byłabym zobowiązana.
    http://intheblackrain.blogspot.com/
    A gdyby naszła Cię ochota na przeczytanie, zapraszam serdecznie, choć z góry ostrzegam, że piszę dość specyficznie.

    P.S Udanych Świąt, takich jakie chcesz i Wspaniałego Sylwestra na Haiti, którego nie odreagujesz przez tydzień! <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ok, spróbuję zrobić coś z tym "jej". Ale uwierz nie zawsze da się znaleźć coś odpowiedniego, ale tym razem przyłożę się do tego. Sama nie przepadam za powtórzeniami, wiadomo, że psują spójność czytania. Ten rozdział zmieniałam i poprawiałam już z 15 razy, ale przejże jeszcze raz.
      Mam nadzieję, że uda mi się utrzymać na tym poziomie. Z każdym rozdziałem historia coraz bardziej będzie, zakręcać się w spiralę zdarzeń.
      Nie jestem dobra w te klocki. Szablony staram się robić, jak najlepiej umiem. Miło, że Ci się spodobał.
      To dobrze, że muzyka spasowała. wiadomo, że wybieram ją pod siebie, bo pisząc dany rozdział, na myśli zazwyczaj mam konkretną melodię, przy której dobrze mi się tworzy ;)
      Ależ melodia dodana jest do każdego rozdziału, pod tytułem, zaraz za wersami tekstu danej piosenki, takim małym drukiem napisany. Nie trzeba szukać na podstronach. Podstrona to taki estetyczny dodatek.
      Dobrze, zaglądnę jeszcze dziś, jak będę mieć spokój. Zobaczymy, ja sama jestem inna, więc może ta specyficzność będzie, jak znalazł dla mnie ^^

      I nawzajem Wesołego ;P

      Usuń
  2. Witam! Muszę przyznać, że twoja historia bardzo mnie zainteresowała. Zatrzymał mnie na dłużej szablon, który w swojej potworności jest... urokliwy. Przykuwa oko i chyba tym razem spełnił swoje zadanie. Mimo że wstęp przemówił do mnie bardziej (KOT!), niż ten rozdział, postanawiam zostać na dłużej i oczekiwać kolejnych części. Czyta się z przyjemnością.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to nie pozostaje mi nic innego, jak cieszyć się, że historia Cię nie odstraszyła. Tak, prolog był całkiem inny. Wiem, że teraz dość obyczajowy rozdział mógł zawieść, ale powoli wszystko się rozkręci i mam nadzieję, że będzie równie interesować ;)

      Usuń
  3. Przeczytałam rozdział i powiem tylko tyle... że do końca trzymał mnie w napięciu. Te dokładne opisy? Powiedz mi czy ty to wszystko widzisz kiedy siadasz do kompa i piszesz czy tylko mi się tak wydaję. Bardzo mi się podoba. Zaś bohaterka... wydaje mi się, że do świata trzyma przeogromny dystans o rozmiarach wielkiego kanionu. Innymi słowy rozdział super. Czekam na więcej... Od tej chwili twoja największa fanka. MecenaryMarines.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pisanie rozdziałów zajmuje mi dużo czasu. Szczególnie, jak zabieram się za pisanie o miejscach realnych typu miasta jak Londyn, Oxford czy Phoenix. Siedzę wtedy i przeglądam sobie zdjęcia satelitarne i szukam informacji na temat miejsc i budynków, by mieć pewność, że istniały w roku 1999, czyli w czasie rozgrywania się akcji opowiadania. choć w 100% na pewno nie oddam reali miast z tych lat, ale staram się jak mogę.
      Tak trzyma dystans, a dystans trzyma ją. Kiedyś wyjaśni się jej izolacja i aspołeczność, ale to kiedyś. Na razie jest gniewnym człowiekiem i taki pozostanie przez parę, a może i paręnaście rozdziałów.
      to naprawdę wspaniałe, że Ci się spodobało. Mimo wszystko, mimo ogromnej chęci pisania nadal mam to przeczucie, że pomysł to nie wszystko, że mój styl jest marny i kreacja świata płytka i prostoliniowa. Dlatego każda opinia jest ważna.

      Usuń
    2. Weź nie opowiadaj... Twój styl jest świetny mówię ci. Ja bym tak nie pisała. Prędzej to mój styl jest marny bo moje opowiadanie jest oparte na grze (w końcu to fanfick). Ty piszesz świetnie. Jak już mówiłam spodobały się te dokładne opisy, mroczny klimat, bohaterka. Co ty opowiadasz, że twój styl jest marny. Twój styl pisania jest przeciwieństwem marnego stylu. Jest rewelacyjny, świetny, kapitalny. Tak trzymaj i nie mów mi, że masz marny styl pisarski bo jest świetny. To właśnie mnie zachęcało do czytania.

      Usuń
    3. A jednak, co czytam rozdziały, widzę w nich kolejne niedociągnięcia, coś zmieniam dalej, coś dodaje, coś ujmuję. I nadal nie jestem w pełni dumna. Nie wiem, mam odwieczne wrażenie, że mogło być lepiej.
      A co by było, gdyby nie było ludzi piszących fanficki? Może to nie jest autorski pomysł, ale uwierz, miło czyta się opowiadanie na temat treści np. ulubionej gry ;)

      Usuń
    4. Jak uważasz. Ją wyraziłam swoje zdanie na temat twojego opowiadania, które mnie normalnie osiągnęło. Wiedz jeszcze, iż czekam na kolejne rozdziały. A i mam jeszcze pytanie. Co sądzisz o mojej wymyślone postaci : Layli Muller.

      Usuń
  4. Podziwiam. Bo w sumie jest za co. Prosty, schematyczny nawet początek, będący oparciem całej historii zamieniłaś w coś niesamowicie ciekawego. Tak, zgadzam się z powyższym, to na pewno sprawka opisów.
    Dobra, nie ma co komentować, jak jeszcze dużo przede mną... Rozpiszę się dopiero pod najnowszym. ;)

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż mogę napisać. Starłam się tutaj wpleć zarówno początek drogi Brooklynne do dziwnego świata, jak i opis życia bohaterki dosłownie w pigułce. Wyszło, co wyszło. Osobiście, nie mam na co narzekać, bo w rzeczywistości, nie napisałabym tego inaczej ani lepiej.

      Usuń